Searching...
sobota, 4 października 2014

Kiedyś ...

'Ciotka Kryśka'.
Nienawidzę słowa 'ciotka', równie mocno, co zdrobnienia 'Kryśka' - a tak zawsze mówi o niej moja teściowa, podkreślając dobitnie różnice między nami również i w tej kwestii.
Mój teść nigdy nie zwracał się do niej inaczej niż 'Krystyna', a mój mąż nazywał ją 'ciocią z Miasteczka'.
Dla mnie była zawsze ulubioną ciocią.
Co z tego, że 'przysposobioną'.



*****

Urodziła się w przygranicznej wsi, tak biednej i zapomnianej, że nawet wrony zawracały parę kilmetrów wcześniej, a autobus do najbliższego miasteczka powiatowego jeździł tylko raz dziennie.
Przyszła na świat jako czwarta, a właściwie trzecio-czwarta, bo o tym, że będą bliźniaki babka dowiedziała się (zgodnie z ówczesną gminną wiedzą ginekologiczną) dopiero w porodowym rozkraczeniu, gdy 'dochtór' nakazał przeć dalej, jako że 'coś mi się pani widzi, że drugie dziecko idzie'.
 
I choć w powojennej rzeczywistości czwórka dzieci wciąż jeszcze nie była objawem patologii, kolejna gęba do wykarmienia nie była znowu taką znowu wielką radością.
Na szczęście Krysia miała w zanadrzu potężny atut - była dziewczyną - co przy czterech chłopa w chałupie miało dla matki znaczenie iście terapeutyczne.

Sądząc po wyblakłych rodzinnych fotografiach, powyrywanych ze starych legitymacji szkolnych, do piękności Krystyna nie należała. Pulchna, obcięta byle jak, z orlim nosem, przypominała nieco wodza Siuksów, choć miast dostojeństwa Siedzącego Byka miała w oczach chochliki tryskającej humorem dziewczynki.

I taka podobno była zawsze - roześmiana, pogodna i niedająca sobie w kaszę dmuchać. Rozstawiała chłopaków po kątach, ale jednocześnie - obeznana w męskim świecie starszych braci - była świetną kumpelką.
 

Szybko dojrzała.
Na wsi nie było innego wyboru.
Do kopania kartofli goniono już czterolatki, a młodszym rodzeństwem też ktoś się przecież musiał zająć, gdy rodzice robili w polu od świtu do nocy.


zapożyczone stąd

Krysia nie dorobiła się młodszego rodzeństwa.
Jej ojciec zginął przygnieciony młockarką pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie nieobecności.

Śmierć ojca szybko przyniosła pokłosie nie tylko w postaci skrajnej biedy i umęczenia.
Jeden ze starszych braci, wożony w rodzinnym wózku bądź to dla zabawy, bądź dla bezpieczeństwa - gdy trzeba było dojechać poboczem na pole - został potrącony przez grupkę rozhulanych wiejskich małolatów i wypadł tak niefortunie na głowę, że na całe życie pozostał mocno upośledzonym 'dużym dzieckiem', pozostając pod opieką Krystyny na długie, przeraźliwie długie lata.



*****

Poznałam ją już po ślubie z moim mężem.
Przed nie było jakoś czasu, a i teściowa robiła wszystko, żeby 'innowiercami' się za bardzo przed rodziną nie chwalić. Długie lata nie mogła się pogodzić z faktem, że ta przeklęta warszawianka zatrzymała jej ukochanego synka w stolicy i jeszcze go (pewnikiem siłą i podstępem) wyciągnęła na dobre z łona kościoła RK.
A ciocia była naszą Pierwszą Orędowniczką, Wstawienniczką, Popleczniczką.
Zawsze kochała mojego M. jak własnego syna, więc doszła do logicznego wniosku (ehhh, jakie moje życie byłoby prostsze, gdyby i moja teściowa do niego doszła), że skoro on mnie kocha, to ja po prostu muszę być fajna :))
I pokochała mnie równie mocno, co jego, a ja tę miłość odwzajemniałam bezwarunkowo.

Przyjęła nas w swojej mikrusowej kawalerce zgodnie z zasadą (wielu) ludzi niezasobnych: Nie mam wiele, to się podzielę!
I siedzieliśmy tak w kółeczku, kolano w kolano, wokół krasnalej ławy: pokaźnych rozmiarów ciocia, potężnych rozmiarów ja (w zaawansowanej ciąży), mój chudy (jeszcze wtedy :))) mąż, teść, teściowa, syn ciotki i Marian, ciociny (jak mi się wtedy wydawało) ślubny.
Wędliny, domowej roboty wyroby garmażeryjne wszelkiego sortu, ciasta i inne przysmaki musiały być zjedzone do ostatniego, kilkanaście razy dokrajanego, kawałka.
Na koniec wcisnęła mi (po stoczonej w przedpokoju walce) 50 zł - 'na pieluchy'.

Bo ciocia zawsze żyła pełnią życia - dzieliła się wszystkim, co miała, cieszyła się z okruchów dnia codziennego i nikomu źle nie życzyła.
A mogła.
Bo życie jej nie oszczędzało.

Wyszła za mąż nie za młodo. Szczegółów nie znam, bo ta część historii zawsze była owiana rodzinną tajemnicą.
Lokalny dygnitarz partyjny w miasteczku powiatowym był dla wiejskiej dzieczyny dobrą partią. Nie żadnym ideologicznym poświęceniem, nie wielką miłością, nie Panem Bogiem złapanym za nogi, ale właśnie jakąś nadzieją na wyrwanie się z kartofliska.
O przyczynach rozpadu pożycia rodzinne źródła plotkarskie również milczą.
Dość powiedzieć, że związek nie trwał długo, choć zaowocował synem i córką.
Tę ostatnią pan dygnitarz zdecydował się zabrać ze sobą na wieki wieków amen. I nawet jak by ktoś wtedy słyszał o jakichś prawach dziecka czy sądach rodzinnych, to macki partii były tak silne, że ciocia - w obawie, że straci też i syna - nigdy nie próbowała odzyskać swojej córki.
Nigdy też się nie dowiedziała, co się z nią dalej działo w życiu.
Cierpiała w milczeniu wiele lat, wkładając całą swoją miłość w syna (i bratanka).
Cierpiała niosąc na sobie brzemię 'panny pani z dzieckiem', będącą na celowniku średnio przychylnej lokalnej społeczności.



W mikrusowej kawalerce po jakimś czasie pojawił się Marian, którego jedną z zalet było to, że był i że 'zaadoptował' syna cioci. Marian był też wielkim fanem ciocinej kuchni oraz ochoczo dostarczanego serwisu 'all-inclusive', który to uważał za rozsądną zapłatę za swoje bycie.
Bo Marian głównie jednak był.
Rzadko pijany, ale za to często na bezrobociu.
Był w miarę pogodny i uprzejmy, ale życiowo mało zaradny.
Tak się przynajmniej cioci wydawało, aż do czasu, kiedy się po latach zgodnego pożycia para-małżeńskiego dowiedziała, że potajemnie wykupił jej kawalerkę - tak, tak, tę mikrusową - i ... w całości zapisał na swojego syna z pierwszego małżeństwa.
Po czym (pojawiwszy się na paru nieprzyjemnych rozprawach sądowych) zniknął z życia cioci na zawsze.



Pocieszeniem był syn. Zrównoważony, inteligentny i z odziedziczonym po cioci poczuciem humoru świetnie sobie dawał radę w życiu. Po roku studiów wygrał zieloną kartę do Ameryki i pojechał tam budować świetlaną przyszłość.
Nie zagrzał tam jednak zbyt długo miejsca, bo - dzięki zdobyczom techniki - zakochał się przez internet w Polce i mu żadna Ameryka nie zdołała zaimponować.

Od teraz miało już być tylko prościej.
Ślub, wymarzona synowa, wnuki i dochodowy biznes, który syn dostał w prezencie od teściów, dawały poczucie długo oczekiwanej stabilizacji.
Świadomość, że naszym dzieciom powodzi się - mimo wszystkich życiowych zawirowań - lepiej, jest kojąca.
 

Cieszyła się więc jego szczęściem, sama próbując związać koniec z końcem, (rzadko kiedy pozwalając synowi na jakąkolwiek pomoc), jako że pracy w rejonie objętym wyjątkowo wysokim bezrobociem można było ze świecą szukać. Po przegranej walce o kawalerkę ciocia zmuszona była wrócić ... na rodzinną wieś, by zamieszkać z upośledzonym bratem i dziewięćdziesięcioletnią matką.
A matka dawała się w znaki do spółki ze swoją długoletią życiową partnerką - Panią Demencją. Fizycznie była tak sprawna, że jeszcze w wieku 90-ciu lat jeździła na rowerze i kopała ziemniaki (na wykopki wymykała się potajemnie i ku przerażeniu cioci grzała poboczem co sił w nogach na oddalone od dwa kilometry poletko). 'Odbijała' sobie natomiast w sferze werbalno-emocjonalnej.

Mylenie mojego męża z własnym synem i pytanie się go, kiedy się wreszcie ożeni (podczas gdy ja, w zaawansowanej ciąży siedziałam tuż obok) było jednym z najłagodniejszych 'wyskoków'.
Na porządku dziennym były ciągłe połajanki, złośliwostki, ciskanie przedmiotami oraz mniej lub bardziej kontrolowane awarie fizjologiczne.



Babka miała w życiu jeden naczelny cel, którego wiernie się trzymała. Postanowiła sobie mianowicie, że za żadne skarby świata nie da się przenieść w inny wymiar, dopóki nie pochowa swojego niepełnosprawnego syna, bo kto by się nim miał zająć, gdy jej zabraknie. Fakt, że ona sama zupełnie nic przy nim nie robiła, nie miał tu większego znaczenia.
Odprawiała kostuchę z kwitkiem ze zdumiewającą konsekwencją.

Równie konsekwentnie zabrała się z tego świata trzy miesiące po pogrzebie Kazika.

Syn Krystyny wyremontował jej schedę po matce przeobrażając zapyziałe M-2 w całkiem wygodny kawałek świata, choć najchętniej ściągnąłby ją do siebie. Nie dlatego, że miałby darmową niańkę (choć ona by się nie broniła przed takim tytułem) i miał warunki, by zapewnić jej oddzielne lokum.
Po tylu wspólnych przejściach byli sobie bardzo bliscy.
Ona jednak, wzorem całej rodziny, była cholernie uparta.
"Nie zarąbiesz, nie powiesisz!" mawiała moja teściowa, drastycznie, ale celnie określając postawę wszystkich krewnych swojego męża.


*****

Zaległy urlop i parę niecierpiących zwłoki spraw do załatwienia w polskich urzędach wygnało mojego męża na krótki urlop (zasłużony zresztą, jako że w poprzednie wakacje się nie załapał z nami).
Pięć dni minęło mu bardzo intensywnie: tonąca we łzach matka na powitanie, prokurator, kostnica, przedzieranie się przez absurdy polskiego nekrobiznesu, zakończone łapówką dla grabarzy i odwaloną mszą, na której zamówiony ksiądz (rzekomo przyjaciel rodziny; za tę 'przyjaźń' policzył sobie wyższą stawkę) pomylił się, i powiedział, że wszyscy ze smutkiem żegnamy Teresę.


"Jakie życie taka śmierć" - te słowa zawsze brzmiały dla mnie jak gorzki wyrok, szczególnie w połączeniu z kolcami róży.
Jakby kara za wszystkie wyrządzone podłości. Jakby wyciągnięty paluch losu.


A ona zdecydownie nie zasłużyła na taką śmierć.
Sąsiadka, zdziwiona podejrzaną ciszą w mieszkaniu obok, zastała Krystynę zastygłą w panicznej pozycji, w czasie próby rozpięcia duszącego zapięcia bluzki. Zesztywniała dłoń zaciskała się na fiolce z tabletkami, których już nie zdążyła wziąć.
Lekarz ostrzegał ją, że po (długo odkładanej) operacji onkologicznej może nastąpić poważne osłabienie organizmu.
Syn chciał ją zabrać do siebie, odpłacić jej za te wszystkie lata, kiedy ona opiekowała się nim i jego dziećmi. Prosił, namawiał, przekonywał.
Co z tego, skoro "nie zarąbiesz, nie powiesisz" ...



"Mogła jeszcze pożyć", "Dlaczego ją to spotkało?" - zawsze, nie licząc ciężkiej choroby czy zaawansowanej starości, jesteśmy gotowi 'ofiarować' komuś parę lat życia więcej.
Daleka jestem od wykłócania się z Bogiem o różne rzeczy, ale w tym przypadku naprawdę uważam, że to było podłe.
No chyba, że gdzieś tam będzie jej lepiej, czego jej mocno życzę.


*****

Kiedyś ...
Kiedyś zrobię to, kiedyś zrobię tamto.
Obiecuję to sobie codziennie.
I nie mam tu na myśli żadnych ' the bucket list', żadnych 'spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą'.
Nie mam pędu, żeby poukładać sprawy zaniedbane.

Kiedyś pójdę do lekarza z bolącą częścią, kiedyś posegreguję papiery w jadalni, uporządkuję sobie życie.

A może właśnie trzeba porzucić to cholerne 'kiedyś', jeśli chodzi o nas samych?
 

Tylko jak opanować wszechogarniającą niemoc?*
Skąd wziąć porządny kop adrenaliny, by wstać z łóżka (leżę zwinięta długo, długo po budziku, zastanawiając się, skąd mam wykrzesać energię na cały dzień, aż w końcu dociera do mnie, że jeśli nie wstanę teraz natychmiast w tej sekundzie, to dopiero będzie jatka z pędzeniem do pociągu, z porannymi połajankami itp.)

Dupa blada, cholera jasno i gówno.

Wiem, że to minie, że za chwilę znowu znajdę wciśnięty gdzieś w kąt szuflady sens życia. Kiedyś się w końcu musi znaleźć!
Na razie się zapodział jak te nożyczki, którymi przecież przed chwilą odcinałam nitkę. O tu położyłam, no tu, przecież ci mówię, na tej sofie! Nie, nie wiem, co się z nimi stało. Szukałam wszędzie, tak, pod sofą, za sofą, w zagłębieniach poduszek, na szafie, w pudełku na nici, w kuchni, w pralni, w torebce, w sedesie.
No przecież gdzieś muszą być! Nie rozpłynęły się. Diabeł ogonem nakrył!
Tylko że nożyczki zawsze można kupić nowe.
A czy na ebayu sprzedają sens życia?
Czy na amazonie są jakieś przeceny na chęć ruszenia ręką i nogą?
Kiedy jest dostawa świeżej nadziei w lokalnym supermarkecie?
Kiedyś pewnie będzie.
Kiedyś sobie kupię ...
I dorzucę auto-zmotywowanie w kostce.



* Napisałam ten tekst przed wakacjami. Mniej więcej w okolicach tego wpisu.
Teraz jest już dobrze. Naprawdę.
Auto-zmotywowania w kostce nie mieli, ale zautomatyzowanie udało mi się kupić całkiem tanio. Działa bez zarzutu. Tylko nie ma funkcji pisania bloga :)))

Tak jak niektóre moje wpisy potrzebował trochę się uleżeć.

Rodzinę i przyjaciół uprasza się o nieskładanie kondolencji.



niedziela, 22 czerwca 2014
sobota, 4 października 2014

21 comments:

  1. Chyba nie przebiję długością mego komentarza - twego wpisu :), mało tego zarzekam się, że nic mądrego nie napiszę. Ale zaczytałam sie okrutnie w tej opowieści...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Agnieszko, w sumie to miałam na myśli ogół komentarzy. Gdyby pojedynczy komentarz przebijał moje epistoły, to bym się zaczęła martwić, że ktoś mi robi niezdrową konkurencję na moim własnym blogu. A wiesz, ego blogera i te rzeczy ... :)
      Cieszę się z Twojego zaczytania. Czasami nie za bardzo wiadomo, jak skomentować. To jedna z takich opowieści, która się po prostu wydarzyła w moim życiu. Mogłam ją zatrzymać dla siebie, ale w ramach terapi posłałam w wirtualną rzeczywistość :)
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  2. Dawno nie czytałam tak ciekawego wpisu. Nasuwa się myśl, że "nie na darmo to było", te różne przygody i antyprzygody z własnym organizmem i jego duszą.
    Zaglądałam, zaglądałam, aż się doczekałam, uściski
    A.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Almetyno, dzięki :)
      Jak się w moim życiu dzieją jakieś zwariowane przygody, to zawsze sobie powtarzam na pocieszenie (paląc się ze wstydu), że przynajmniej będzie co opowiadać.
      W przypadku historii tych smutniejszych, cóż, wolałabym nie nabywać takiego doświadczenia. Ale pewnie, jak wszystko w życiu, nie wydarzają się one bez przyczyny.
      Odściskuję :)

      Usuń
    2. Fidrygauko, "nie na darmo to było" rozumiem bardziej dwuznacznie. Na przykład są pewne benefity z tej historii, gdy już została opowiedzina. One są dla Ciebie (uwolnie nie się z iiężaru) i dla nas (różne myśli i emocje stąd wypływające). Natomiast dla Cioci Krysi - no, nie wiem. Nie wierzę w życie pozagrobowe, ale wierzę w dobrą pamięć tych co zostali.

      Usuń
  3. Super się czyta...jak zwykle :-)...

    OdpowiedzUsuń
  4. pieknie napisane...coz wiecej napisac...pieknie piszesz...

    OdpowiedzUsuń
  5. Fidrygauko, tesknilam za Twoimi wpisami i choc wszystkie Twoje twory uwielbiam i moge czytac po kilka razy do znudzenia, tak ten przebil wszystko, co do tej pory czytalam. Bardzo obrazowy, wzruszajacy i jednoczesnie taki 'zwykly' z najzwyklejszych tekstow. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Moniko! Muszę się w takim razie zmobilizować i pisać więcej, żebyś nie musiała czytać tych samych tekstów po kilka razy :))))
      Pozdrawiam równie serdecznie.

      Usuń
  6. Pięknie to opisałaś, z taką nostalgią...
    Cóż, nikogo nie słuchała, ale Jemu sprzeciwić się nie mogła.

    A co do takich "kiedyś" to myślę sobie, że każdy takie ma, albo i nie, i nie ma powodu aby się spinać. To należy do naszego świata - albo ktoś ma wszystko poukładane albo nie, ale zabijać się i torturować psychicznie z tego powodu nie będę, że mam od dziesięciu lat niepoukładane zdjęcia i ciągle mówię sobie, że trzeba to zrobić. Cóż tak to już jest, trudno :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki.
      A co do odkładania rzeczy, to wydaje mi się, że są 'kiedyś' i 'kiedyś'. Zdjęcia i porządki w salonie mogą poczekać. Gorzej, jak odkładamy ważne (np. zdrowotne) sprawy na później. Nie myślę, że jesteśmy panami swojego losu, ale czasem możemy trochę pomóc (nazwijmy to umownie) przeznaczeniu, tak samo jak możemy jemu zaszkodzić.
      Uściski

      Usuń
    2. Całkowicie się z Tobą zgadzam w kwestiach zdrowotnych, bez dwóch zdań.
      Czekam na kolejne Twoje zapiski.
      Odściskuję :)
      P.S. A dziś rano moja pierwsza myśl poleciała ku Tobie, Inwentaryzacji i "Fince". Mam nadzieję, że Ci się mocno nie narażam za to napomknięcie? ;))

      Usuń
  7. Jesteś... Nareszcie jesteś!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 'jesteś' - to trochę za dużo powiedziane. Raczej 'bywam'. Taki jest, przynajmniej na razie, stan rzeczy :)
      Uściski

      Usuń
  8. tylko Ty potrafisz przedstawic zyciowy bol w tak subtelny sposob. Nie musze wspominac, ze sie poplakalam, bo niestety takie bolaczki sa uniwersalne I sama na nie cierpie (zautomatyzowania jeszcze nie znalazlam ani po przecenie, ani drogo ) artdeco

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Artdeco, tak te bolączki są uniwersalne. Czasami tylko pojawiają się w dość skumulowanej liczbie - i wtedy jest naprawdę ciężko. Ale ... wszystko mija. Zautomatyzowanie można sobie też wyprodukować chałupniczo :)

      Usuń
  9. Bardzo lubię takie historie rodzinne. Też mam taki mentalny klaser, w który wklejam opowieści tchnące siłą. Nawet jeśli niektóre rodzinne zdarzenia są tabu - zawsze wolę wiedzieć. Dzięki temu dogadałam się z wieloma rzeczami we mnie i już tak się ich nie boję. Wolę żyć świadomie...

    Swoją drogą to piękne, że Krystyna tak Cię szczodrze przysposobiła. Również mam jedną taką "przyszywaną" matkę i jej uczucie jest po prostu bezcenne... Bez niej to w ogóle bym chyba na tej emigracji kompletnie się rozłożyła. Annette też nie ma wiele, ale nie zna słowa "Nie". Chyba Cassandra Wilson śpiewała... Keep your hand wide open, let the sun shine through... Ciągle się uczę takiego życia z otwartą ręką... ale to wartościowa spuścizna i cel przedni :)

    Eh... zadumałam się. Dzięki Tobie oczywiście.

    W sumie nie wiem już, jak tu dotarłam i w co kliknęłam, ale cieszę się, że trafiłam :) Pozdrawiam ciepło z Teksasu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, dzięki za komentarz i przepraszam, że odpowiadam po tak skandalicznie długim czasie, ale ostatnio jakoś mi z blogosferą pod górkę (choć tęsknię, tęsknie i mam nadzieję wrócić do regularnego pisania :)))
      Tak, takie historie rodzinne są fajne - dają jakieś ukorzenienie, które - tak myślę - jest nam wszystkim potrzebne.
      Tak samo jak spotykanie na swojej drodze ludzi nam (bezinteresownie) przychylnych.
      Pozdrawiam ciepło.

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!