Searching...
czwartek, 30 czerwca 2011

pofestiwalowe śmietnisko

Jeśli chodzi o muzykę, to ... nigdy nie byłam pochłonięta obsesyjnie jakimś wykonawcą. Fankluby, koncerty, kolekcjonowanie płyt, autografy, wzdychanie do plakatu to nie ja.
Absolutnie.


Miałam oczywiście jakieś tam swoje fascynacje typu Modern Talking (he, he, 11 lat miałam, to chyba można mi wybaczyć).
Listy Przebojów Programu Trzeciego słuchałam i to wcale nie dlatego, że pan Marek Niedźwiedzki mieszkał 2 ulice ode mnie (nie wiem, dlaczego wszyscy jak się tym ekscytowali :)) i jakieś tam łezki uronione przy paru przebojach. 


Kiedyś przez przypadek nagrałam sobie z radia całą płytę nieznanego mi zespołu Alphaville i muzyka ta stała się moją 'miłością' przez parę lat. Ale taka dziwna miłość to była, polegająca na słuchaniu 2 kaset na okrągło, do zdarcia. Nie wiedziałam nawet, jak oni wyglądają.
Po latach więc, dzięki YouTube zobaczyłam i się lekko zdegustowałam :).

Innych odlotów nie miałam.


Teraz słucham różności - mam swoją listę przebojów na YouTube (a nawet 2, bo na jednej może się zmieścić tylko 200 piosenek, choć niestety co i rusz jakiś utwór znika, bo złamane zostały prawa autorskie lub właściciel zamknął konto).
Naprawdę dziwne tam są kombinacje stylistyczne.
Od muzyki filmowej, przez piosenkę aktorską, rock, pop, do klasyki.

Przypominają mi różne fajne momenty w moim życiu. Z bardziej zaskakujących to mam np. 'Brunetki, blondynki' Kiepury ..., bo przypomina mi moją podróż poślubną do Krynicy Górskiej (mało snobystyczny był to wyjazd, ale ... bardzo miły, przyznaję :))
No i oczywiście obowiązkowo Alphaville (choć już Modern Talking nie!)



Byłam nawet w życiu na jednym koncercie, w czasie obozu w Niemczech - dostaliśmy darmowe bilety na koncert Bruce'a Springsteen'a.
Ale ja nawet nie wiedziałam wtedy, kto to był (jestem ignorantką w naprawdę wielu dziedzinach, do czego się bez bicia przyznaję), a poza tym oglądaliśmy wszystko na telebimach, stojąc wśród tłumu spokojnych, popijających piwko, szwargolących Niemców i było tak niemożliwie nieemocjonalnie, że bakcyla koncertowego nie złapałam.


Dlatego też zupełnie nie rozumiem szału festiwalowego. Przedzieranie się przez tłumy, ścisk, tłok, błoto, hałas - nie czuję bluesa i już.


W życiu miałam tylko raz pokusę, by pójść na koncert - jak Myslovitz grał w Londynie.
Ale nie miałam z kim.
Mój mąż wyśmiałby mnie usłyszawszy chociażby nieśmiałą propozycję.
A poza tym nie wiedziałabym, jak ja stara (jak na koncertowe standardy) baba miałabym się tam zachować.
Śpiewać wraz z Rojkiem? Aż taką fanką nie jestem, więc znam może urywki paru tekstów.
Kiwać się w rytm, stać obojętnie?
Dylemat został rozwiązany samoistnie, jako że namyślałam się za długo i sprzedaż biletów się skończyła.


Inspiracją do tego wpisu jest zdjęcie z pobojowiska, które zostało po jednym z największych i najsławniejszych festiwalii, który się właśnie zakończył - Glastonbury.



Mimo, iż wojującą ekolożką nie jestem, to szczęka mi z lekka opadła. Szczególnie, gdy zerknęłam na liczby. Dobra, chyba znowu wyjdę na małostkową i czepialską, nie rozumiejącą istoty sprawy nudziarą, ale ...
  • 1300 wolontariuszy potrzebowano, by uprzątnąć pole po festiwalu, którzy zebrali:
  • 11 ton porzuconych ciuchów
  • 6500 śpiworów
  • 5500 namiotów
  • 3500 nadmuchiwanych materacy
  • 2200 krzeseł
  • 950 karimat
  • 400 daszków chroniących przed słońcem
  • 9 ton szkła
  • 54 tony puszek i butelek plastikowych
  • 41 ton opakowań kartonowych
  • 66 ton metalu
Jak ci ludzie zdołali to wszystko tam przewieźć?
I co złego jest w ponownym użyciu namiotu?

No i ważniejsze pytanie: Jak ta kula-ziemia (jak mawiał mój amerykański znajomy) jeszcze z nami wytrzymuje?

Chyba zostanę ekolożką ...



czwartek, 30 czerwca 2011


0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!