Searching...
czwartek, 30 czerwca 2011

oko w oko z celebrytą

Ten wpis poranny i wzmianka o moim sąsiedzie (nie przez ścianę co prawda :)), panu Marku Niedźwiedzkim, przypomniała mi o dwóch śmiesznych sytuacjach w moim życiu.

Stanęłam bowiem w moim życiu oko w oko z 2-ma celebrytami, choć właściwie były to po prostu osoby bardzo znane - ale z czegoś konkretnego, a nie z tego że pokazały tyłek czy powiedziały coś kontrowersyjnego.

Obie osoby to byli mężczyźni, obu spotkałam na ślubach przyjaciół i w obu przypadkach zachowałam się śmiesznie.


Pierwszą osobą był pan Janusz Stokłosa.

Moja znajoma pracowała przy realizacji musicalu Metro przy początkach jego powstawania. Jej narzeczony też. Była tam chyba dość istotnym ogniwem w łańcuchu skoro pan Stokłosa był jednym z gości weselnych (nie było to takie wesele sensu stricte, ale bankiet ze szwedzkim stołem).
Było to może 3-4 lata od premiery, czyli w czasie kiedy dopiero co opadały moje nastoletnie emocje i zauroczenia tym musicalem .
 

Jak go zobaczyłam to oczywiście wrosłam w ziemię z emocji. Robiłam wszysto, żeby z nim porozmawiać, choć oczywiście nie za bardzo wiedziałam o czym. Przecież nie będę tak z grubej rury wypalać, że go wielbię (no nie wielbiłam zresztą aż TAK bardzo) i zawracać mu głowę pracą :)

To było - tak myślę po latach - bardzo śmieszne, że nie umiałam traktować go zwyczajnie, jako gościa weselnego. Jedyne co mi się udało, to zaproponowanie mu herbaty (pomagałam przygotowywać przyjęcie od strony kateringu, więc poczułam, że mogę wykorzystać tę oficjalną drogę nawiązania kontaktu), ale niestety pan Janusz się spieszył, więc grzecznie mi podziękował, obdarzył pięknym uśmiechem brzydala i poszedł sobie.



 
Myślę sobie, że osobom publicznym jest chyba dość trudno 'być wśród zwykłych śmiertelników'.
Bo z jednej strony nie mogą udawać, że nie są znani, a z drugiej strony zakładając jednak, że są znani nawiązują często do swojej pracy i wtedy istnieje niebezpieczeństwo, że interlokutor jednak w ogóle nie ma pojęcia z jak ważną personą osobą rozmawia - i wtedy może dojść do pewnej konsternacji ("To pani nie wie, kim jak jestem?).


I coś takiego prawie zdarzyło mi się za drugim razem.

Tym razem byłam na ślubie moich angielskich znajomych.
Po nabożeństwie (rzecz się działa w kościele protestanckim) znalazłam się nagle w tłumie osób w większości mi nie znanych i nie wiedziałam za bardzo, co ze sobą biedaczką począć.
Siorbałam więc kawkę (do talerzyków z tartinkami nawet nie mogłam się dopchać - a na angielskich przyjęciach jedzenie jest dość skromne, więc stwierdziłam, że nie będę sobie zawracać głowę).


Nagle zagadał do mnie pewien bardzo elegancji i szarmancki pan w średnim wieku. Zaczęło się od omówienia ceremonii, a potem potoczyło się zgodnie z regułami 'small talk' czyli: akcent, skąd pani jest, jak długo w UK, co się podoba, co nie itp.
Mnie łatwo pociągnąć za język, więc grzecznie odpowiadałam, ale stwierdziłam, że wypada się też o parę rzeczy zapytać, a nie tak się tylko skupiać na sobie. Zadałam więc też parę pytań.
Nie pamiętam już jakich, ale przy pytaniu, czy pan się urodził w UK (był rasy azjatyckiej; w kontekście nie było to aż tak grubiańskie, jak się może wydawać :))) i pytaniach pomocniczych w podobnym stylu, na jego twarzy pojawił się taki dziwny wyraz - jakiś taki błysk niedowierzania w oku (po fakcie oczywiście wiedziałam już, że wyrażał on totalne, acz całkowicie kontrolowane zdziwienie, że nie znałam odpowiedzi na to pytanie).
 

Pogawędziliśmy sobie na luzie jakieś dobre 10 minut.
Uroczy człowiek. Nie nadęty, żartobliwy, ciekawy świata.
Zobaczyłam, że gromadzi się wokół nas tłumek i najpierw się przysłuchuje, a następnie powoli włącza się do rozmowy.

Jedna z pań - wyraźnie z większą dozą adoracji i niedowierzania, że AŻ tak ważna persona zaszczyciła progi skromnego ewangelickiego kościółka (moi znajomi to najzwyklejsi ze zwykłych, nie żadne tam high society) chciała się upewnić czy to aby się dzieje naprawdę i zagadnęła:


- Czy ja dobrze rozpoznaję twarz?


Tu pan już się rozpromienił, z lekką ulgą, bo chyba nareszcie wiedział na czym stoi.

Z kontekstu domyśliłam się, że musi być znany z telewizji.
Ale ja takowej nie oglądam, więc there we go.

Rozmowa toczyła się już potem bez mojego udziału.
Po przyjęciu zasięgnęłam języka u mojej innej znajomej i dowiedziałam się, że miałam przyjemność ... z panem George Alagiah'em - jednym z głównych prezenterów BBC News at Six i BBC World News (prywatnie przyjacielem rodziców panny młodej).


No przyznaję, trochę głupio mi się zrobiło.
To tak jak bym Durczoka nie znała, ignorantka jedna!



czwartek, 30 czerwca 2011

3 comments:

  1. Myślę, że osobom publicznym nie trudno być. Ale mogę się mylić i to sromotnie. Wiele zależy od klasy człowieka, ciekawości świata i inteligencji. A i każdy ma prawo do błędu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raz w życiu doświadczyłam (na bardzo lokalną skalę) bycia osobą rozpoznawalną i 'wytykaną palcami', że patrzcie, to właśnie ta, co zrobiła to.
      I powiem, że głupio się z tym czułam (widać nie jestem stworzona na celebrytkę :)) ale może lata doświadczeń faktycznie owocują wprawą w funkcjonowaniu na stanowisku gwiazdy :)

      Usuń
    2. A może to zależy od tego kto jak "wytyka palcami", nie wiem... Może faktycznie ja się mylę. A może to kwestia nauczenia się bycia osobą publiczną? Popularność nie zawsze (i nie tylko) bywa miła. Tak jak natura zmiany, nawet tej poczytanej jako zmiany na lepsze, nie jest nośnikiem tylko i wyłącznie "miłych" doznań...(?) Pozdrawiam

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!