Searching...
sobota, 4 lutego 2012

tajemnice hamburgera

W piątki w biurze króluje Janette.
Nie powiem, że się panoszy, bo Janette jest równą babką.
Ale króluje niepodzielne, albowiem moja szefowa siedzi na ważnych naradach, Andrjusza, kolega mój przemiły szkoli kadry, a dwie pozostałe panie grasują w terenie.
Janette wpada tylko na dwa dni w tygodniu i jako posiadaczka trzech prac i osoba niesamowicie zorganizowana odwala robotę administracyjną z całego niemalże tygodnia.
Janette jest naprawdę super. Można z nią konie kraść. Narzekania na szefową nie wychodzą poza ściany naszego pokoju, 'trudni' dzwoniący rozłączając się, mając wrażenie, że odbyli miłą rozmowę, a nie klasyczne 'odfutbolanie', a papiery lądują na właściwym miejscu z wyjątkową precyzją.
Janette ma tylko jedną wadę - non stop gada.
Nie wiem, czy ona sobie tym gadaniem pomaga, czy po prostu ma taki styl.
Faktem jednak jest, że cały czas coś tam dziamga.
Wyrzuca z siebie tony słów z szybkością Pershinga.
Najgorsze jest jednak to, że w 70% wcale nie gada do mnie, tylko mamrocze coś pod nosem.
A to komentuje, że facio jej przysłał głupiego maila, a to parska śmiechem na widok jakiejś uwagi dopisanej na marginesie przez szefową, czyta nazwiska w folderze, zanim trafi na to właściwe, wkurza się na wolno działający komputer i pyta się Excel'a, gdzie ukrył funkcję wklejania wykresów, itp.

Pozostałe 30% gada jednak do mnie.
O córce, o lunchu, który zaraz będzie jadła, o drugiej i trzeciej pracy, o mężu, o tym, jak się zmienia w Wordzie szerokość kolumn w tabelce, o raportach których jej nie oddałam, a powinnam, o ...

A ja, jednokanałowa, niczym klasyczny facet, za każdym razem, gdzy Janette coś mówi, wypadam z rytmu. Rozpoczęte zdanie mi się gubi, koncepcja skonstruowania paragrafu siada, starannie dobrane słowa słowa umykają.
Ignorować tego potoku słów nie mogę, bo Janette mówi na tyle szybko i niewyraźnie, że nigdy nie mogę wyłapać, czy ona mówi do mnie, czy koło mnie.
Przerywam więc, odwracam się w kierunku siędzącej z tyłu mnie Janette, proszę o powtórzenie (muszę zrobić sobie test słuchu, słowo daję), wysłuchuję mniej lub bardziej interesującego wywodu, czasami dając się w niego wciągnąć i ... usiłuję wrócić do swojej pracy.
Bywa jednak tak, że MUSZĘ, no muszę coś skończyć. Deadline.
Opracowałam wiec taki trick: biorę laptop, odhaczam się na liście wychodzących na lunch (przepisy p-poż), idę do pobliskiego McDonaldsa, kupuję Toffee Sunday, tarabanię się na 2-gie piętro, gdzie mało komu chce się wdrapywać, zaszywam się w najciemniejszym kącie i piszę, co mam napisać.
Zaprawdę, powiadam wam, że chamski macdonaldsowy hip-hop mniej mnie rozprasza niż dziamgająca Janette.
Co prawda rozkładanie 'labdzioka' w McDonaldsie wydaje mi się szczytem obciachu (jeszcze rozumiem jakaś fajna kafejka, gdzie się omawia projekt z koleżanką, lub pociąg z Londynu do Birmingham, dla zabicia czasu) - ale dla zdrowia psychicznego mogę nawet pobyć obciachowa.
Poza tym w McDonaldsie nie mam szansy być nakryta przez nikogo ze współpracowników, bo nasza gmina jest taka posh, że żadnemu z pracowników nie zaświtałaby nawet myśl o lunchu w fastfoodzie. Lokalne restaruacyjki lub w ostateczności Marks & Spencerowskie Place to Eat.

W ostatni piątek również zmuszona byłam się ewakuować, bo musiałam skończyć jeden raport przed popołudniowym szkoleniem.
Gdy usadowiłam się już w moim stałym kącie, zobaczyłam, że 2 stoliki obok siedzi Pan Ważny.
Taki nasz guru, do którego wszyscy biegną po konsultacje lub po podpis.
Taki, co go wszyscy w gminie znają, choć on ich niekoniecznie.
Siedział z panią.
Do jedzenia nie mieli zbyt wiele, ale coś mi mówiło, że nie dla jedzenia tu przyszli, tylko ... z tego samego powodu, co ja (tzn. nie przez Janette, ale przez nikłe prawdopodobieństwo spotkania kogoś znajomego).
Nie będę się wdawać w analizę psychologiczną, tego co zobaczyłam. Najczęściej bowiem jedno spojrzenie wystarczy, by wiedzieć, że 'coś jest na rzeczy'. Mimo nietrzymania się za ręce, mimo niedotykania się kolanami, mimo 'porządnego' dystansu iskrzyło tak, że wszystkie frytki wókół stały na baczność, a moje Sunday Toffee niemalże się rozpuściło.
Nigdy osobiście nic nie konsultowałam z Panem Ważnym. Nigdy teź nie byliśmy sobie przedstawieniu, choć parę wspólnych spędów 'gminnych' zaliczyliśmy.
I stąd wiedziałam na pewno, że Śliczna Latynoska, nie była Panią Ważnową.
No i o-key!
Romanse w pracy się zdarzają, to wiem (choć nie z autopsji :)).
Notorycznie i namiętnie.
Nie moja broszka.
Nie jestem od oceniania moralności Pana W.
Choć przyznam, że jakoś się tak głupio czułam, jako niemy świadek.
Nie wiem czemu, przypomniała mi się taka książka z dzieciństwa. Magna II się zwała.
Opisywała historie kryminalne i drobne wykroczenia od strony raczej humorystycznej, czyli jakie błędy w sztuce zadecydowały o tym, że łamacze prawa wpadli w ramiona Wymiaru Sprawiedliwości.
Z książki tej pamiętam dosłownie tylko jedną historię:
Otóż pewien pan miał romans z sąsiadką. Romans kwitł. Pan chciał na spokojnie spędzić z panią parę upojnych dni, ale przeszkadzała mu żona pod bokiem. Wymyślił więc 'delegację'.
Oddelegował się dwie klatki dalej. Po paru dniach, widocznie znudzony ciągłym dekowaniem się w czterech kątach, zapragnął się przewietrzyć. Wieczorową porą, w zapadających ciemnościach, wyszedł - jak to miał we zwyczaju - w spodniach od piżamy do pobliskiego kosza (a było to w czasach, kiedy nikt nie słyszał o workach na śmieci - do zsypu lub kosza szło się z wiaderkiem). Śmieci wyrzucił, odwrócił się na pięcie, pomaszerował do klatki, zadzwonił do drzwi, które otworzyła mu ... żona.
Pan bowiem, wiedziony siłą wieloletniego nawyku, 'pomylił' klatki :)
I ta historia mi się właśnie przypomniała, gdy pisałam już ostatnie linijki raportu.
Naprawdę zupełnie nie wiem czemu, bo analogia (jeśli w ogóle) była bardzo słabo zarysowana.
Zlizałam resztki carmelu z łyżeczki, zamknęłam laptopa i pomknęłam do biura wypić kawkę przed szkoleniem.
Wpadłam na salę ostatnia, z rozwianym włosem, z zadyszką, z laptopem pod pachą wprost na ... Pana Ważnego, który - o czym nie wiedziałam - prowadził również część szkolenia.
Oj, jak nie wiedzieliśmy gdzie oczka podziać!
Oj, jak się mijaliśmy wzrokiem!
Oj, jak ja bym wolała żyć w nieświadomości ...

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!