Searching...
niedziela, 31 lipca 2016

uczeń ogrodnika

Jeśli zrobilibyście dziś ankietę uliczną, na temat tego, jakie są największe świętości Anglików, to na samym szczycie tej listy - przed królową, scones'ami z bitą śmietaną i dżemem truskawkowym, przed Manchesterem United, herbatą z mlekiem, full English breakfast, kartkami na każdą okazję, łóżkami z toną piernatów, telenowelą Eastenders, rozmowami o pogodzie, kwartą Guinnessa w lokalnym pubie, latającym cyrkiem Monhy Python'a znalazłyby się: zwierzęta, mające na Wyspach status (również społeczny :)) dużo wyższy niż dzieci oraz ... ogród.

Ogrodnictwo ma na Wyspach głęboko zakorzenione tradycje.
Już bowiem podbijający Brytanię Rzymianie okalali swoje wymozaikowane pałace niskimi, bukszpanowymi żywopłotami i ozdabiali statuami, urnami i kolumnami.

Anglosasi albo byli zbyt zajęci wojowaniem, albo zostawili współczesnym historykom zbyt mało wskazówek na temat swoich zapędów hortologicznych, ale już średniowieczne klasztory - jak i w wielu miejscach na świecie - z pobudek praktycznych i ekonomicznych uwodziły wonią ziół leczniczych i pachnącego groszku.


Tudorzy, inspirowani sztuką i architekturą Włoch wprowadzili element, którego brakowało
ogrodom mediewalnym - harmonię, symetrię i proporcje, z najznamienitszym przedstawicielem gatunku - knot garden, czyli z misterną plątaniną krzewnych węzłów i splotów.



Stuartowie zaś, zgodnie z historyczną tendencją kontestowania trendów poprzedniej epoki (choć w tym przypadku była to raczej ewo- niż rewolucja), kochali się w ogrodach francuskich, z szerokimi alejami otoczonymi finezyjnymi gazonami, kolorystycznie kontrastującymi roślinami i klasycystycznymi posągami.


Po drodze przewijały się parę innych stylów, wraz ze zrodzeniem się (surprise, surprise!) stylu angielskiego, który w zależności od wielkości posesji miewał różne cechy (jak chociażby mostki i mosteczki, czy stawy), ale przede wszystkim pozbawiony był sztywnej regularności i stawiał na podkreślanie naturalnych cech krajobrazu i 'pozorowaną' dzikość roślinności.


Prawdziwe szaleństwo przyniosła ze sobą dopiero Era Wiktoriańska.
Nie tylko zwiększyła się powszechność przydomowych ogródków, ale rozkwitła też (nomen omen) moda na zagospodarowywanie roślinnością przestrzeni publicznych.
Rabaty pełne sezonowych kwiatów, sadzonych w wymlne wzory konkurowały z oranżeriami obsadzonymi wyszukanymi, egzotycznymi gatunkami.
Rewolucja industrialna - pośrednio - znalazła swoje ujście i w tej dziedzinie życia.
Nie tylko poprzez budowanie ocieplanych, metalowo-szklanych konstrukcji do hodowli gatunków tropikalnych, czy możliwość relatywnie szybkiego przywiezienia nasion i szczepek roślin z dalekich krajów.
Rozwój klasy średniej i wzrastający dobrobyt obywateli  pozostawiał więcej czasu (i zasobów sakiewki) na pielęgnowanie tego rosnącego w popularność hobby.
Ogrody przestały być domeną królów i panów na włościach.
Bogactwo formy i różnorodność stylów - wizytówka ery wiktoriańskiej - znalazły swoje odzwierciedlenie także i w ogrodnictwie.
Formalny styl strzyżonych pod linijkę żywotników mieszał się ze spontaniczną różnorodnością kwiatowych klombów. Naturalnć lokalnej flory współgrała z (akceptującą wilgoć i względną łagodność angielskiego klimatu) egzotyką roślin przywożonych ze wszystkich możliwych zakątków Imperium Brytyjskiego.







Nie powinno więc dziwić, że - wraz z niesłabnącym zamiłowaniem do mieszkania w chociażby mikrusowych, ale jednak domkach z ogródkiem - trend zapoczątkowany przez Wiktorian się utrzymuje, a popularność wszelkiej maści programów okołoogrodniczych nie gaśnie, zaczynając od najbardziej snobistycznego, transmitowanego na żywo przez BBC (wywiady ze znamienitymi gośćmi odwiedzającymi jego zacne podwoje, rozmowy z projektantami, prezentacje najnowszych stylów i trendów) Chelsea Flower Show, poprzez pomysły na uprawę poszczególnych roślin lub wręcz totalną zmianę wystroju ogrodów (Love Your Garden) na reality shows pokazujących amatorów przekształcających kawałek ziemi w kawałek raju kończąc (The Big Allotment Challange). Do tego dochodzą programy historyczne, poświęcone roślinom ozdobnym lub hodowaniu warzyw w przydomowych ogródkach lub chociażby tak osobliwe jak podziwianie najznamienitszych ogrodów Brytanii podczas ... lotu balonem.


Przyznaję się bez bicia, że jako nieposiadaczka własnego ogrodu (a jedynie najemczyni kawałka ziemi, który szumnie nosi tę nazwę i który miałam ambicje przekształcić w coś sensownego - co jednakże nie wyszło mi; nie wiem, czy bardziej z braku czasu czy z powodu niszczycielskich eksplorujących rąk i nóg moich milusińskich) masochistycznie oglądam namiętnie tego typu programy.
A w każdym razie oglądałam w zeszłym roku przykuta do sofy trzymiesięcznym, wiecznie głodnym zawiniątkiem, które nie za bardzo umożliwiało mi pisanie postów jedną ręką, ale w swej łaskawości pozwalało mi na robienie notatek i skanowanie zdjęć.

Dziś zatem (tak, tak, to dopiero koniec wstępu :))), niesiona na fali zachwytów nad cudzymi ogrodami (włączając w to, a jakże, wizytę na jednym z popularnych 'flower shows'), z rocznym opóźnieniem pędzę opowiedzieć Wam o jednych z takich programów, jako że osobliwość to wielka, a i szkoda mi porzucić w wieczną niepamięć owoc mojej ciężkiej, jednorękiej, wielogodzinnej pracy.

The Great Chelsea Garden Challenge, utkwił mi w pamięci  swoją ... angielskością właśnie.
I
szczerze żałuję, że nie doczekał się tegorocznej kontynuacji.
(Przyczyną tego był, jakże snobistycznie angielski, bunt środowiska profesjonalnych designerów, narzekających że amatorzy nie dość, że psują rynek i zaniżają standardy, to jeszcze dostają tak lukratywny kawałek ziemi za friko, na co oni musieli pracować latami i jeszcze słono płacić za możliwość prezentowania swoich projektów).


Uczestnicy owego konkursu - domorośli ogrodnicy amatorzy - mieli w kolejnych odcinkach prezentować projekty ogrodów, zaplanowanych niemalże na kolanie.
Na początku każdego odcinka dostawali to:



Kawałek ziemi, parę potrzebnych narzędzi i temat rzucany przez sędziów równie ekscentrycznych, co czepialskich.
Słuchanie ich wywodów i uzasadnień 'wyroków' było przyjemnością samą w sobie.
Podziwiałam ich pasję, popartą szeroką wiedzą hortologiczną, zachwycałam się iście angielską elegancją (i pragmatyzmem, który w czasie inspekcji nakazywał noszenie trampek do eleganckiej sukienki :)), nasycałam me uszy potokiem wyszukanych przymiotników (plenty of playfully moulding together in an array of gorgeousness) i wyrafinowanych porównań*.
A
le też pokładałam się ze śmiechu na widok ich min (oburzonych chociażby z powodu paru ziarenek żwiru pałętających się poza nienaganną skądinąd rabatą), słuchając ich wystudiowanych kłótni i zagorzałych argumentacji oraz iście filozoficznych wywodów na temat (nomen omen) tak przyziemnych rzeczy jak jakieś tam trawki, krzaczki i inne zielska, chociażby nie wiem jak urodziwe.



 Ann Marie Powell i James Aleander Sinclair w akcji

Ale wróćmy na chwilę do uczestników.
Byli pośród nich: była 'żołnierka', uczestniczka wielu operacji zbrojnych, która zapragnęła ukoić swoje straumatyzowane latami spędzonymi w armii nerwy i zostać projektantką ogrodów, szalony naukowiec studiujący życie robaczków i zafascynowany jednocześnie pięknem ich 'domów', manager ogniska domowego, czyli od wielu lat niepracująca mama, pragnąca odnaleźć swój wymarzony zawód, zakochany we własnym ogrodzie, praktykujący namiętnie (nawet w trakcie programu) jogę pielęgniarz, ambitny finansista z City, który stwierdził, że ma dość korporacji i zapragnął zostać profesjonalnym projektantem oraz pracownica centrum ogrodniczego, kochająca to, czego większość z nas nie cierpi, czyli przynoszenie pracy do domu (a dokładniej sadzenie roślinek zamiast układania ich na półkach i paletach) - jednym słowem fantazyjny misz-masz (aczkolwiek - co mnie uderzyło - wyjątkowo, jak na angielskie standardy poprawności politycznej ... 'jednokolorowy', co moim skromnym zdaniem podkreśla tylko dobitnie angielskość tego hobby).

 


Każdy z nich dostał wspomnianą wyżej grządkę i miał ją zamienić na mini ogródek w odgórnie narzuconym stylu. Co tydzień odpadł jeden z uczestników, a wyłoniony z trójki finalistów zwycięzca, w nagrodę otrzymywał możliwość zaprojektowania i przedstawienia swojego dzieła na prestiżowym Chelsea Flower Show, 'bentleyu' wszystkich pokazów, zaszczycanym swoją obecnością przez samą Jej Królewską Mość.

W ocenie prac uczestników brano pod uwagę nie tylko oryginalność pomysłu czy wizualną atrakcyjność ogrodu, ale też takie czynniki jak 'teatralność', atmosferyczność, obecność niebanalnych elementów nieroślinnych (np. pergoli, czy ławeczki), przywiązywanie wagi do najdrobniejszych detali, umiejętność zainspirowania i pobudzania wyobraźni odbiorców oraz - rzecz jasna - rzetelną wiedzę ogrodniczą na temat szybkości wzrostu danych roślin, rodzaju gleby, zapotrzebowania na światło i współgrania biologicznego (a nie tylko wizualnego) danych gatunków.
Do tego trzeba się było wykazać precyzyjną wiedzą na temat każdego ze stylów, umiejętnością zaplanowania projektu (a także później umiejętnością zrealizowania owego planu) oraz zmieszczenia się w przydzielonym limicie czasu, powierzchni i nakładów finansowych.
Także poprzeczka była zawieszona wysoko.



Na pierwszy rzut poszła 'łatwizna' -
COTTAGE GARDEN, czyli romantyczny, obsiany sezonowymi kwiatami jednorocznymi, stwarzający pozory dziko-rosnącego przydomowy ogródek. Jedynym wyzwaniem był tu właściwie dobór łatwych w uprawie, samosiewnych, uwodzących zapachem roślin, które miały urzekać erupcją kolorów od wiosny do późnego lata. Nie mógł przytłaczać wielkimi konstrukcjami, ale raczej ujmować niskimi murkami robionymi z lokalnych kamieni, drewnianymi, ręcznie robionymi ławeczkami czy wiklinowymi przepierzeniami.
Różnorodność wysokości roślin (jolly joviality of hights :))) miała swobodnie przepływać jedna w drugą, bez tworzenia linii prostych, ani żadnych przycinanych powierzchni, z wyjątkiem wymuskanego trawnika (którego brzegi, z jednej strony łatwe do koszenia, miały być skrzętnie ukryte pod kaskadą łaskoczących po nogach ozdobnych liści!!!).




zwycięzca - old coal miner's garden (ogród starego górnika - nie pytajcie mnie, skąd nazwa)

higgledy-piggledy garden czyli po naszemu: ni ładuszki-ni składuszki; przykład na to, że niełatwo jest stworzyć naturalny nieład przyrody i można przesadzić z sadzeniem :)
 

 domki dla ptaków i robaczków jak najbardziej wpisują się w konwencję 'cottage gardens'
 
Ogród ziołowy, z własnoręcznie zrobioną plecionką; mimo że (przynajmniej na tym zdjęciu) wygląda dość przyjemnie dla oka, zupełnie nie przypadł do gustu jurorom, ze względu na ... zbyt dużo niezagospodarowanej przestrzeni, zbyt duże donice oraz niespójne połączenie drzewka oliwkowego i ziół śródziemnomorskich z lokalnymi bylinkami.

 Ogródek w stylu New England, który mimo pięknie dobranych roślin zebrał gorzkie słowa krytyki za zbyt masywne, niekompatybilne ze stylem 'cottage' konstrukcje, mające symbolizować zarys domku (choć mi kojarzyły się raczej z drogą krzyżową).

juxtaposition of shapes and colours - przeciwstawny, kontrastowy dobór kształtów i kolorów jest jedną z cech charakterystycznych 'cottage gardens'


Jedną z najprzyjemniejszych czynności było robienie zakupów i buszowanie po cudownie zaopatrzonych centrach ogrodniczych za pieniądze BBC :))
Niestety, czasami nie można było dostać wykoncypowanych roślin i trzeba było na chybcika szukać odpowiednich ekwiwalentów.




Najtrudniejsza była harówka i wyścig z czasem.
Uczestnicy musieli wszystko wykonać własnoręcznie w ciągu paru dni i oprócz wiedzy przedmiotowej wykazać się także znajomością budowlanki i ... masywnymi mięśniami. Nie było taryfy ulgowej dla kobiet. Na nikłą pomoc mogli liczyć jedynie przy transporcie roślin i konstruowaniu masywnych elementów ogrodu, np. muru. Wszystko inne było ich domeną - kopanie, ubijanie terenu, budowanie elementów dekoracyjnych i sadzenie czasami nawet paruset roślin w obrębie jednego projektu.
Bez względu na pogodę :)


 


A bystremu wzrokowi sędziów nie uszła ani jedna wpadka.
'Details, darling!' powtarzali jak mantrę, wytykając grudki ziemi, mało kreatywny dobór kolorów, brak atmosfery i dramatyzmu, czy złe proporcje.



Perfection - mierzenie, modelowanie, przycinanie, a nawet ... polerowanie liści


"Details, darling!" - jak na mój gust, to te detale były tylko na potrzeby sędziów, bo o ile jeszcze ktoś mógłby się pokusić na trzymanie w ogródku zardzewiałej bańki w celach stworzenia nastroju i pobudzenia do refleksji, to już zdjęć wystawionych na angielskie zawirowania pogodowe byłoby szkoda :)
 

błędy i wypaczenia: porozsypywany żwir, nierówno rozprowadzona ziemia, niezakopane korzenie i zbyt dużo pustych przestrzeni

Po sielankowych, wiejskich ogródkach nadszedł czas na OGRÓD FORMALNY.
Mógł być tradycyjny lub współczesny, musiał jednak ściśle przestrzegać wyznaczonych zasad.
Wyraźne zarysowanie linii, solidna struktura z dwoma prostopadłymi osiami symetrii, restrykcyjna paleta roślin, z dominacją zimozielonych żywopłotów z bukszpanu lub cisu, wymagały niebywałej precyzji.
Niedociągnięć nie dało się przykryć powiewającą na wietrze kępką traw.
Mile widziane oczka wodne, papirus czy begonie miały nadać ogrodowi osobowości, ale nie mogły zdominować projektu. Miały podkreślać geometryczność, lecz nie narzucać się feerią barw. Dodatkowo ogród miał wyglądać nienagannie, nawet w szalejących powiewach wiatru, co jeszcze bardziej zawężało dobór roślinności.

 


Jako że sztuka 'topiary', czyli przystrzygania krzewów w wymyślne kształty jest jedną z cnót każdego szanującego się ogrodnika, adepci Chelsea Garden Challenge musieli się również wykazać - jak widać z różnym skutkiem :)
 


 A tu już w wykonaniu profesjonalistów

 Ten ogródek nie zachwycił jurorów, mimo nienagannej geometrii- za mało w nim było innowacyjności, oryginalności i ostro zarysowanych linii.
 
 Tutaj formalnościom stało się zadość. Jednak sędziów nie zachwyciło 'skakanie' po nieobsadzonej części szachownicy.

 zwycięzca w tej kategorii postawił na nowoczesność, a wręcz na wariację na temat, porzucając dwie osie symetrii, a nawet ostrość kształtów na rzecz motywu jing-jang i złagodzenia wymowy 'kobiecością' (określenie sędziów :)) traw ozdobnych



Następnym etapem był CONCEPTUAL GARDEN
Miał opowiadać historię, prowokować do reflesji, portretować roślinnością jakąś ideę - od deklaracji politycznej poczynając na przeżyciach osobistych kończąc.

Konceptualizm został po raz pierwszy zaprezentowany na Chelsea Flower Show właśnie i mimo bardzo młodego wieku bije rekordy popularności.
Aby w pełni docenić 'co autor chciał przez to powiedzieć' należy być wyposażonym w równie bujną wyobraźnię (ja, jako że zawsze zmagałam się z odczytywaniem niedosłownych intencji autorów, najczęściej uciekam się do opisu lub wyjaśnień samego mistrza, który osobiście prezentuje swój projekt).
Pozornie pozostawia on miejsce na nieograniczoną swobodność, ale z drugiej strony jest bardzo podatny na 'zboczenie z wybranej ścieżki'.
Nienaganna narracja nie może się rozłazić, historia ma poruszać, a nie błądzić po meandrach dygresji, nie ma miejsca na frazesy i ogólniki, a detale i finezyjne wykończenia są równie ważne, co temat przewodni.
Ze wszystkich stylów, ogród konceptualny jest tym, w którym szczegóły liczą się najbardziej.
Tak jak w każdym dobrym opowiadaniu.

Oto kilka przykładów ogrodów konceptualnych prezentowanych w poprzednich edycjach CFS. Interpretację ... zaproponujcie sobie sami :)













Uczestnicy Garden Challange zawzięcie walczyli o przejście do finału.
Czy było coś dziwnego w tym, że odpadły wszystkie kobiety?
Tym razem to był chyba zbieg okoliczości, co nie zmienia faktu, że projektowanie ogrodów w tak morderczym tempie i pod taką presją prawdopodobnie przerosło żeńską część ekipy.


 'Burn out' to ogród konceptualny złożony z trzech elementów, opowiadający o przeżyciach autora w czasie pobytu w Australii, kiedy to doświadczył skutków pożaru. Zwykły ogród przechodzi przez 'próbę ognia', by odrodzić się jeszcze piękniejszym i bujniejszym. Ten koncept zachwycił jurorów najbardziej.

Rob bał się wysokości. I aby pokonać samego siebie, zapisał się na lekcje ... trapezu. Ta koncepcja, "Just let go!" nie wydała się sędziom zbyt spójna. Za duże różnice w wysokości poszczególnych elementów utrudniały odbiór, a czas, który autor poświęcił na skonstruowanie zatrzymanych w ruchu trapezów i drabin był za długi i nie pozwolił mu dopracować części roślinnej. Ostre, najeżone rośliny, które miały symbolizować niebezpieczeństwo, nie odegrały więc należycie swojej roli.

 'Lost photographs' to koncepcja kolejnego z uczestników - pełna pięknych (sorry, ale nie mam lepszego zdjęcia, by to udowodnić), własnoręcznie wykonanych detali i konstrukcji miała na celu przeprowadzenie wiwisekcji osobistych emocji związanych ze stratą rodziców, po których została mu jedynie garstka fotografii.

Gillian, opisała swoim ogrodem wspomnienia z wyprawy do Afryki, gdzie doświadczyła, czym może być brak wody i palące, niemogące być zaspokojonym pragnienie. Jej obraz miał przedstawiać śmiertelne żniwa suszy z oazą ukrytą za bambusowym murem. Jurorom ta koncepcja wydała się zbyt oczywista, banalna, a ogród niedopracowany, ze zbyt zawoalowanym i ich zdaniem nieadekwatnym do całości wiecznie odkręconym kranem. Tutaj nadmiar narracji nie pozostawił miejsca na dowolną interpretację. Gill, jako ostatnia z kobiet musiała odejść.

Końcowy projekt nie narzucał finalistom żadnego konkretnego stylu, co tylko pozornie było łatwe. Pozbawieni jasnych kryteriów łatwo mogli zejść na bezdroża.
Jednakże nie bez powodu ci, a nie inni 'uczniowie ogrodnika' przetrwali dotychczasowe sito.
Swoją dotychczasową wiedzę wzbogacili o krytyczne uwagi i przydatne rady zdobyte w czasie realizacji poprzednich zadań.

 ogród miejski - alternatywa dla posiadaczy balkonów lub niewielkich przestrzennie ogrodów, z odgradzającym od wszędobylskich sąsiadów murem, z łatwymi w uprawie trawami ozdobnymi i niewymagającymi brzózkami.

 ogród naukowca - stworzony z roślin wykorzystywanych przez badaczy, modyfikowanych, ulepszanych, pomocnych, niezbędnych, z nieodłącznymi elementami każdej pracowni - mikroskopem, pęsetami i fiolkami. Zaintrygował sędziów, ale był niespójny 'hortykulturalnie', szczególnie w kwestii ... bananowców :)


Zwycięzcą konkursu został Sean z jego dualnym ogrodem z repliką fragmentu muru Hadriana, który mijał codziennie w drodze do szkoły oraz nawiązaniem do Gertrude Jerkyll, jednej z najsławniejszych prekursorek ogrodnictwa i malowania roślinnością.
Jeśli o mnie chodzi, to panował tu totalny przesyt.
Ja bym się w takim ogródku zmęczyła.
A wy?



Sean Murray w nagrodę otrzymał możliwość wystawienia swojego autorskiego projektu na Chelsea Flower Show. Jego ogród miał proponować zagospodarowanie przydomowej przestrzeni wielkomiejskiej, która coraz częściej z frontowego ogródka mającego być wizytówką gospodarzy ... zamienia się w parking.
Ograniczenie twardych powierzchni do minimum oraz płynące strumienie wody miały też na celu zwrócenie uwagi na możliwość drenażu w czasie co raz częstszych na Wyspach powodzi.
Konstrukcje z surowców wtórnych miały natomiast stać się miejscem zamieszkania pożytecznych owadów i nawiązać do ogrodu, jako ekosystemu.




 



Tylko czy nie macie wrażenia, że w tych wszystkich przesłaniach, koncepcjach i innych deklaracjach zatracił się cały sens posiadania ogrodu?
Naturalnego, urzekającego, dzikiego, relaksującego miejsca, które ma być miejscem wytchnienia, a nie narzędziem polityczno-społecznym czy propagandową tubą?

 
Jeśli dotarliście aż tutaj, dajcie znać.
Otrzymacie medal z ziemniaka za wytrwałość :))
I napiszcie, jak Wam się podoba to najbardziej angielskie z angielskich hobby.



niedziela, 31 lipca 2016





* Ach! Jeśli ktoś chce rozszerzyć sobie zasób słownictwa i podszkolić się w angielskich idiomach, porównaniach, przenośniach, synonimach i związkach frazeologicznych - angielskie programy 'lifestyle'owe' nadają się do tego jak mało które! Polecam gorąco. Ja musiałam nie raz sięgać po słownik :))

32 comments:

  1. Wracasz nam tu w najlepszym swoim stylu! Ide sie nurzac jeszcze raz w tym tekscie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dotrwalam do konca, bo akurat tez lubie podobne programy. Widzialam nawet kilka odcinkow wlasnie produkcji brytyjskiej, gdzie ogrodnikami byli ludzie uposledzeni umyslowo, ktorym przewodzil taki z rozowymi wlosami. Grupa totalnie nieprzystosowana spolecznie, za to w ogrodach wyprawiali prawdziwe cuda.
    Ja moge wyzyc sie jedynie w doniczkach na balkonie. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, terapia i ... resocjalizacja poprzez ogrodnictwo jest na Wyspach znana i praktykowana często. Słyszałam o tym nie raz.
      Ja niby mam się gdzie wyżyć, ale nie mogę zgrać paru ważnych czynników: czasu, sił, pogody i finansów.
      Zawsze któryś nawali :)

      Usuń
  3. Piękny wpis..szacun za tak duży wkład w opis tego na wskroś angielskiego "zjawiska" jakim jest ogrodnicze hobby... do wielokrotnego czytania !!! Ariadna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Hobby to zaprawdę zjawiskowe, a szaleństwo wszelkiego rodzaju pokazów (Ciekawa jestem, czy coś takiego jest w Polsce?) niebywałe.
      Przyznaję, że ja uwielbiam tutejszy klimat i jego przychylność wobec roślinności, także tej zimozielonej, która pozwala mi przetrwać okres od listopada do marca :)

      Usuń
    2. W Polsce nie ma chyba takiego szaleństwa pokazów. W Katowicach na przykład jest jedna w ciągu roku wystawa kwiatów w parku chorzowskim. Nigdy tam nie byłam, ale teściowie co roku wloką stamtąd jakieś nowe rośliny do swojego mini ogródka ;) No i jest Kasia Bellingham (http://katarzynabellingham.blogspot.com/), która na sposób angielski otwarła swój ogród na Kaszubach dla zwiedzających.

      Usuń
    3. Bardzo fajny blog. Teraz będę bez dostępu do sieci, ale później z chęcią zagoszczę tam na dłużej.
      Dzięki.
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  4. Jaki przeciekawy, treściwy post! Szacun! :) Chyba najbardziej mi sa bliskie ogrody w stylu wiktoriańskim :) Zdjęcia ogladalam jak urzeczona. Niektore z tych ogrodów to prawdziwe dzieła sztuki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Przyznaję, że te wiktoriańskie też najbardziej do mnie przemawiają, ale przejście przez bukszpanowy labirynt to też niemała przyjemność :)
      Jeśli masz konto na Pinterest, to możesz sobie wpisać 'Chelsea Flower Show' i wtedy się napatrzysz do woli - zdjęcia dużo lepszej jakości niż moje zrzuty ekranu.

      Usuń
  5. O mój ty swiecie! To ci wyspiarze maja hobby, wiem, slyszalam... U nas w ogródku jedynie trawa jest konsekwentnie koszona, no i grzadki jak pod sznurek, ale to juz nie moja zasluga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Wyspiarze mają na tym punkcie prawdziwego fisia.
      U mnie w ogródku nawet trawa nie rośnie, bo z jednej strony mam wielkie żywotniki, pod którymi nic nie rośnie (mąż zrobił tam podest), a z drugiej strony (od południa) dziki ogród sąsiadki zasłania słońce i zamiast trawy mam mech. Eh! :/
      A akurat w tym względzie chciałabym być nieco bardziej brytyjska :)

      Usuń
  6. Moja droga, no nie mogłaś mi sprawić lepszego prezentu w pełni sezonu ogrodniczego niż ten post! :D
    Pamiętam jak sama odkryłam Chelsea Flower Show... aczkolwiek szybko zrozumiałam, że nie o samą miłość do roślin chodzi. Jest w tym mnóstwo napompowanego efekciarstwa i pseudoideologi. No weźmy ten zwycięski koncept z murem Chaosdriana... czasem mój kompostownik wyglądał bardziej spójnie i dostojniej(czasem) ;) Niektóre tamtejsze projekty są takie pretensjonalne, że aż zęby ściska. Oczywiście bujność łagodzi nasze zszargane gusta, no i w końcu, i to chyba wszystko tłumaczy - to ANGLICY ;)
    Ach, gdybyż polska telewizja nam zaserwowała taki program (wzdycham przeciągle).
    Anyway: dzięki i pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  7. No i OCZYWIŚCIE najbardziej mi się podobał konceptualnie dymiący krowi placek, hehe ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutnie się z Tobą zgadzam - na pewno jest tam wiele efekciarstwa i bufonady. Rok temu, do jednego z ogrodów na pokazie w Chelsea przywieziono ... skały, aby nadać mu specyficzną wymowę danego regionu. No ludzie!
      Dlatego właśnie zdecydowałam się opisać ten program, bo fascynowało mnie angielskie zamiłowanie do wszelkich osobliwości (im dziwniej, tym lepiej) i ta snobistyczna otoczka, nawet w sposobie mówienia o tym.
      Co nie zmienia faktu, że rośliny tu rosną pięknie i bez mroźnej zimy można tu (czyt. na południu Anglii) wyczarować sobie cuda w ogródku.
      Co do krowiego placka, to nie jestem pewna, czy autor aby dokładnie to miał na myśli :)))
      Ale jak widzisz, na tym polega piękno dowolności interpretacji.
      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  8. I z tymi ogrodami to rozumiem ich doskonale. Czy jest coś piękniejszego niż równo przystrzyżony żywopłot i kwiatowe dywany? Spędziłam ostatnio trochę czasu we Francji i byłam zachwycona nawet ich przydomowymi ogródkami. Bycie ogrodnikiem to musi być niezwykle fascynujące i satysfakcjonujące zajęcie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. P.S. Ta angielskość w ogrodzie wychodzi im akurat bardzo na korzyść.

      Usuń
    2. Pięknie przystrzyżony i obsadzony kwiatami ogródek, to moje marzenie, tak więc nie mogę się nie zgodzić. Poza tym to świetny relaks (nie dla wszystkich :))
      Ale co do pracy ogrodnika, to nie wiem. Po obejrzeniu wyżej wspomnianego programu myślę, że to potężna harówka, której efektami końcowymi cieszą się inni.

      Usuń
  9. Angielskie ogrody zawsze były inne niż normalne. Są piękne ale chyba tylko do oglądania. Ja wolę nasze ogrody i parki, gdzie są drzewa wiosną przyprawiają o zawrót głowy a kwiaty mieszają się tworząc cudowne kolorowe kobierce.
    Przyrody nie trzeba poprawiać, ona sama w sobie jest piękna.
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jolanto, (przepraszam ale nie wiem dlaczego nie mogę odpowiedzieć bezpośrednio pod Twoim komentarzem),
      Nie wiem, czy nazwałabym to poprawianiem przyrody. Raczej aranżacją :)
      Przykłady podane w tym wpisie to przykład angielskiego zamiłowania do osobliwości i ekscentryczności.
      Angielska roślinność rośnie pięknie w naturze, szczególnie że łagodny i wilgotny klimat umożliwia wegetację wielu roślinom, które w Polsce niestety nie przetrwałby zimy. Dlatego tutejsze ogrody są milsze oku nawet w grudniu i styczniu.
      A wiosną ... feeria kolorów, tych naturalnie rosnących kwiatów i krzewów jest niesamowita.
      Nie mam żadnych zdjęć na podorędziu, ale rzuć okiem na kilka przykładów z netu:
      https://uk.pinterest.com/pin/290693350928412207/
      https://uk.pinterest.com/pin/547398529685742003/
      https://uk.pinterest.com/pin/93168286012658391/
      https://uk.pinterest.com/pin/155374255870580031/
      https://uk.pinterest.com/pin/155374255870580031/
      https://uk.pinterest.com/pin/15270086208770725/
      https://uk.pinterest.com/pin/99501472988577521/
      https://uk.pinterest.com/pin/329114685246871232/
      https://uk.pinterest.com/pin/229261437255618106/
      Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  10. Cały ten konkurs to dla mnie sztuka dla sztuki. Mój faworyt to ten z zieloną furtką ukrytą pod pnączami, takie ogrody kocham! Francuskich nie cierpię, nudzą mnie i męczą, włoski może być jak najbardziej, we Włoszech widziałam wiele naprawdę prześlicznych. Bardzo ciekawy post, teraz udaję się do pierdółkowa (moja mania). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niewątpliwie sztuka dla sztuki, ale naprawdę miła dla oka (o wartościach edukacyjnych nie wspomnę, bo nauczyłam się nie tylko sporo angielskich słówek z dziedziny ogrodnictwa jak np. judaszowiec, pigwa, ściółka czy odpicować :)) to poznałam jeszcze sporo gatunków roślin i dowiedziałam się ciekawych wskazówek np. jak i kiedy przycinać wisterię (moja miłość i marzenie - wisterię już posadziłam, ale nie chce kwitnąć cholera jedna), jak sadzić, czy pielęgnować różne rośliny i krzewy.
      Jednym słowem dla mnie to była uczta (i frustracja w jednym :)).
      Uściski.

      Usuń
  11. Bardzo interesujący post,aczkolwiek myślałam,że Anglicy wypracowali więcej stylów.
    Piękne te ogrody,każdy ma swój sposób.
    Pozdrawiam serdecznie z PL,
    Greta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Nie wiem, czy Anglicy wypracowali więcej stylów. Jest pewnie sporo 'wariacji na temat' czyli np. w obrębie stylu formalnego może być ogród z fontannami czy labiryntem, a ogród wiejski może mieć wersję warzywną, ziołową i kwiatową. Poza tym na co dzień nikt się raczej tak sztywno nie trzyma konwencji.
      Wszystko to pole do wykazania się inwencją.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  12. O skali zafiksowania ogrodniczego przekonałam się na własnej skórze juz w pierwszym roku pobytu gdy właściciele posesji przemierzywszy pół Świata zjawili się pod naszymi drzwiami z kompletem narzędzi ogrodniczych i oświadczyli, ze przyjechali posprzatać w ogrodzie. Potem poświęcili bity tydzień ze swojego cennego 3-tygodniowego urlopu aby starannie... rżnąć wszystkie drzewa i krzewy piłą łańcuchową na wysokości pół metra od ziemi.
    Tak... no rzeczywiście, nigdy byśmy nie wpadli na pomysł zastosowania takiej techniki ogrodniczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem to dość odosobniony przypadek, jeśli chodzi o wynajmowane domy. Na ogół ogródki w takichże są super marne (choć jeden z naszych był piękny i zadbany, bo wynajęty od właścicieli, którzy właśnie wyjechali (a więc nie stratowany przez rzesze wynajmujących :))
      A ostatnio sąsiedzi zza płotu wycięli piękny krzak jaśminu, który nie tylko pachniał obłędnie, to jeszcze zasłaniał sporą część ich ogródka. Teraz musimy podziwiać ich dzieci wściekające się na potęgę.
      No cóż, rzeźnicy się zdarzają :)

      Usuń
    2. No to "nasz" ogród jest taki "och i ach" właśnie, bo właściciele są chwilowo wyjechani i chwilowo odnajmuja swój dom rodzinny. Uwierz, wolałabym pare metrów kwadratowych trawki z rolki.
      Ha! też zauważyłam preferencję anglików dla wygalania wszystkiego na "glanz-platz" i prezentacji wszem i wobec swoich wrzeszczących dziateczek na gigant-trampolinie ;)

      Usuń
    3. Mój 'landlord' (ach, jak ja nie cierpię tego słowa, szczególnie w zestawieniu z 'mój' :)) mówi, że brak mu 'green fingers' i pozwala mi robić, co mi się żywnie podoba.
      Tylko co z tego, jak mi tam nic nie rośnie :/

      Usuń
  13. Dotarłam aż tutaj, bo z wielka przyjemnością przeczytałam tekst i obejrzałam zdjęcia :) Bardzo mi się podobają angielskie ogrody w wersji Gertrude Jekyll, ale i te formalne. Każdy naród najwidoczniej ma jakiegoś fisia ;) Oni maja ogrody a my grilla :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Medal z ziemniaka należy się jak nic!
      Szczerze powiedziawszy mi się podobają wszystkie. Każdy tym ma swój urok. Jeśli coś pięknie rośnie, raduje oczy i tworzy zakątek, w którym się można zrelaksować - to ja to lubię :)
      A grill ... no tak. Moi sąsiedzi, Polacy, skądinąd bardzo mili i nieinwazyjni wolą grillować niż uprawiać :)

      Usuń
  14. Melduję, że przeczytałam cały post na wdechu. Ach, chcę wygrać w totolotka, mieć ogrodnika i kucharza. Programy o ogrodach są jak programy kulinarne. Człowiek patrzy, zazdrości i potem idzie na ławkę zjeść parówkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zuch dziewczyna!
      Ja za wygraną w totolotka wolę kupić sobie dom i ogród. Bez kucharza i ogrodnika się obejdę :)
      Nie jestem taka 'posh' jak Ty :)))
      Nawet książki nie napisałam :)))
      A z tą parówką to sama prawda ...
      Uściski.

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!