W każdym razie okołowyjazdowe.
Z tych najbardziej spektakularnych, to chyba będzie ... przegapienie wylotu.
Przyleciałam wtedy na tydzień do Polski odwieźć dzieci i pozałatwiać parę spraw, w tym - tradycyjnie - dentystę.
Tydzień to tydzień.
Siedem dni.
Tamtego razu było to od środy do środy.
Poprosiłam mamę, żeby mnie umówiła na wtorkowe popołudnie.
Miałam już wszystko z grubsza popakowane. Chciałam jeszcze tylko zrobić drobne zakupy.
Niewielkie, albowiem leciałam wtedy (o zgrozo!) Ryanair'em, więc limit bagażu był wyśrubowany: walizka -15kg, jeden, jedyny, jedniusieńki bagaż podręczny, mierzony i ważony przez odziane w granatowo-żółte uniformy piczki-zasadniczki tuż przed wejściem na pokład, kiedy to nie było już szans na przepakowanie czegokolwiek do walizki i trzeba było wyzbywać się zbyt ciężkich przedmiotów na rzecz usłużnie podstawianego kosza*.
Siedząc z uprzejmie rozdziawioną paszczą na fotelu u pani Małgosi planowałam zakup paru kiełbas, głównie po to, by zrobić przyjemność mojemu tacie, któremu serce się kroi na myśl o niedopakowanej walizce i przewożeniu powietrza.
Najpierw jednak zamierzałam się odprawić, co przykładnie, po powrocie z gabinetu wcieliłam w życie.
Ze spuchniętą szczęką zasiadłam do komputera, po to tylko, by odczytać na ekranie, że ... nie jest możliwe odprawienie się PO TERMINIE LOTU!
"No to przecież jasne! Ale dlaczego mi się wyświetla taki dziwny komuni ..."
Prawda objawiona wciąż nie chciała dotrzeć do mojej głowy.
Wyższa matematyka przegrzała mi zwoje: środa, czwartek, piątek.
O żesz cholera jasna!
Przecież środa, to już dzień ósmy!
Musiałam dostać jakiejś pomroczności jasnej lub zalewu hormonu szczęścia, gdy udało mi się znaleźć tani bilet, że wyłączyłam funkcję logicznego myślenia.
Zakodowałam sobie w głowie, że jadę na tydzień. Tyle tylko, że wydłużyłam sobie ten tydzień o jeden dzień, a następnie - w zupełnej beztrosce - powieliłam ten błąd w rozmowie z moją mamą i konsekwentnie kierowałam się przeświadczeniem, że wyjeżdżam dzień po wizycie u dentysty.
Phiiiii, kto by tym sprawdzał jakieś tam daty.
Innym bezmyślnym posunięciem (choć tu doktor Freud już mógłby ostro polemizować), było zamówienie biletu dla teściowej i podanie ... JEJ panieńskiego nazwiska :)
Jako że światopoglądowo jesteśmy od siebie bardzo różne (a i nić przyjaźni, ba, sympatii - mimo wielu wysiłków z mojej strony - się między nami nie wysnuła), chyba podświadomie wyparłam się noszenia wspólnego nazwiska.
Na szczęście świadoma część mojego 'ja' zareagowała dość szybko i miła pani z Wizzair zgodziła się 'przebukować' ów nieszczęsny bilet bez dodatkowych opłat.
Po drodze (dosłownie i w przenośni) były jeszcze różnego rodzaju przygody w stylu pędu do samolotu z parolatkiem, dziewięciomiesięcznym niemowlakiem i siedmiomiesięcznym brzuchem na skutek nieprzyjechania pociągu, który był jedną z wielu nitek naszej podróży na lotnisko i swoją nieobecnością zaburzył misternie dopracowaną sieć połączeń.
Pęd (w zimowym rynsztunku, dodam), po którym nastąpiła tryumfalna parada w roli ostatnich pasażerów zadekowanych na pokładzie, moszczenie się z rozdartymi dziećmi w jedynych wolnych siedzeniach, z bagażami podręcznymi umieszczonymi - z powodu braku miejsca w lukach - pod nogami (marzenie każdej kobiety w zaawansowanej ciąży) czując na sobie wzrok i oddech całej zdegustowanej braci pasażerskiej.
A także wyprawa z nieco większym planktonem na oddalone o dwie godziny jazdy lotnisko, po to tylko, by się dowiedzieć, że z powodu awarii najbliższy samolot będzie podstawiony za ... osiem godzin, decyzja o powrocie do domu pociągiem (gdzie możliwość opanowania towarzystwa była dużo większa niż na zawalonym pędzącymi pasażerami lotnisku) i ponowna wyprawa z powrotem po czterech godzinach snu.
Było gubienie bagażu i połamanie wózka przez linie lotnicze.
Nieprzewidziane roboty drogowe na autostradzie więżące nas w poruszającym się z prędkością pięciu mil na godzinę sznurze samochodów, bez możliwości odwrotu czy zmiany trasy.
Psucie się drukarki tuż przed rozpoczęciem drukowania kart pokładowych, owocujące nocną wyprawą do odległych, londyńskich kafejek internetowych (jedynego znanego nam wówczas miejsca, które mogło być otwarte po północy**).
Wchodzenie bramkami priorytetowymi (dla rodziców z małymi dziećmi), po to tylko, by wylądować w autobusie dowożącym jako pierwsi, co oznaczało ... najdłuższy czas oczekiwania do momentu zapełnienia się miejsc oraz gramolenie się z niego na szarym końcu, za wściekłym tłumem polującym na schowki bagażowe i miejsca przy oknach.
Były popsute windy, schody ruchome i taśmy bagażowe.
Były źle podane informacje, bieganie po lotniskach w celu skompletowania bagażu, zmiany bramek wylotowych i godzin wylotu.
Były setki minut przestanych w kolejkach do odprawy.
Setki póz, w które potrafiły wywinąć się moje dzieci w napadach wynikającego ze zmęczenia szału.
Setki decybeli wyprodukowanych wprost do uszu wku***nych współpasażerów.
I setki zmarnowanych na dojazdy godzin, psujących nieco czar wakacji.
"I sam rozumiesz, Skarbie - kończę tę imponującą wyliczankę - że to się wszystko we mnie kumuluje. Na myśl o tych wszystkich potencjalnych utrudnieniach w podróży (o jakichś tam bzdetach jak chociażby przewijanie zbuntowanego dwulatka w samolocie tanich linii lotniczych, nie wspominając) odechciewa mi się gdziekolwiek ruszać.
Boże, jak ja nienawidzę JEŹDZIĆ na wakacje.
Mam stres. No mam stres!"
Byliśmy w połowie drogi na lotnisko w Luton.
Piąta rano.
Za nim ciężki dzień w pracy i ledwie parę godzin snu.
Za mną nieprzespana noc (nigdy się nie kładę przed wyjazdem; nie że reisefieber jakieś czy coś - po prostu nagle mi się przypomina milion rzeczy, które warto by zrobić właśnie tej, a nie innej nocy i nie wracać już do nich po powrocie, jak na przykład generalne porządki w garderobie lub dogłębne odkurzanie zakamarków w sypialni :)).
I dyskomfort, bo zapomniałam w pośpiechu wziąć swój ulubiony szalik (a szaliki noszę przez cały rok; bez szalika czuję się mocno roznegliżowana :))
A do tego on mnie nie słucha i nie utula w bólu.
Odstawi mnie uprzejmie na lotnisko i zostawi z czwórką dzieci, trzydziestokilogramową walizką, równie ciężkim bagażem podręcznym z rocznymi zapasami jedzenia, wózkiem i ... złymi wspomnieniami.
"Nie słuchasz mnie?" - stwierdzam raczej niż pytam.
"Słucham cię, ale wiesz ... zapaliła mi się lampka oleju.
Czerwona.
Muszę się zatrzymać."
Po dwudziestu siedmiu minutach panicznego oczekiwania na taksówkę, uboższa o dziesięć obgryzionych paznokci, litr potu i 65 funtów*** machałam jedną wolną ręką (drugą przytrzymując wijącą się Najmłodszą), zostawiając w oddali buchający czerwonością silnik, kałużę płynu z pękniętej chłodnicy i mojego stoicko niewzruszonego męża.
Jeśli spojrzeć na to z pozytywnej strony (Co tam jakaś wyimaginowana kumulacja stresu!), to pomyślcie sobie, ile kasy zaoszczędziliśmy zdążając - ledwie bo ledwie, ale jednak - na opłacony już samolot :)
O stresie, który bym przeżyła w podobnej sytuacji będąc kierowcą i jedynym dorosłym członkiem załogi (co będzie miało miejsce w drodze powrotnej) nawet nie wspominam. Pewnie bym nawet nie zauważyła tej nieszczęsnej czerwonej lampki i grzała dalej, aż do wybuchu ...
No i moje dzieci po raz pierwszy przejechały się prawdziwą angielską czarną taksówką.
Niniejszym ... urlop uważam za rozpoczęty!
piątek, 12 sierpnia 2016
______________________________________________________________
* Żeby sprawiedliwości stało się zadość, dodam, że poniekąd rozumiem bezapelacyjną bezwzględność stewardes w obliczu ... polskiej 'kombinatoryki' stosowanej i ułańskiej fantazji, tudzież nieumiejętności liczenia do dwóch.
** Nie pytajcie, co mną powodowało, że przy możliwości odprawy DWA TYGODNIE przed datą podróży zdecydowałam się na wydruk kart pokładowych w nocy, parę godzin przed odlotem.
*** Z perspektywą wydania kolejnych pięciuset na - jak się okazało - wymianę całego układu chłodniczego. Ot taki optymistyczny wakacyjny akcent.
Udanego urlopu:)
OdpowiedzUsuńNigdy nie lubiłam podróży, przeżywam stres mawet gdy muszę jechać do Krakowa, nawet mimo, że teraz łączy nas wygodna autostrada, o wszelkich perturbacjach związanych z lotem na Wyspy (latałam parę razy do brata do Irlandii) nawet nie wspominam, bo nerwy z tymi wydarzeniami związane są poza wszelką skalą, ale była konieczność, to jakoś musiałam przez to przejść... Teraz moją wymówką (przed innymi i samą sobą) są zwierzęta - nie mogę ich zostawić. Nawet jeśli Mama godzi się nimi zajmować, to nie chcę ani Jej obciążać dodatkowym obowiązkiem, ani zwierząt narażać na stres... tak więc... nie mogę, no po prostu NIE MOGĘ wyjeżdżać;-).
OdpowiedzUsuńZestresowałam się od samego czytania Twoich "przygód" podróżnych. Oby wrażenia z urlopu warte były tego wszystkiego:-). Wspaniałego wypoczynku!
Renya, robisz się podobna do ... mojej teściowej :)
UsuńAle tylko w tym względzie - też używa zwierząt jako wymówki.
No cóż, skoro na wsi (gdzie parę domów obok drugi syn ma dom z ogrodem, a parę kilometrów dalej brat też ma dom z ogrodem) nie ma z kim zostawić zwierząt, to cóż ja biedna mogę poradzić, że 'mamusia' nie może przyjeżdżać do nas ;-P
Natomiast podziwiam teścia, który panicznie boi się latać i boi się jakiejkolwiek wody (nawet się nie zbliża do rzeki czy jeziora), a jednak postanowił sobie za punkt honoru i przyjechał do nas, będąc mocno już starszym panem - Eurotunelem :)))
Tyle godzin! (Chcieliśmy mu kupić bilet na samolot, ale kategorycznie odmówił).
Ja co prawda mam tylko króliki, które usłużnie napoi i nakarmi sąsiad (mój mąż najczęściej dojeżdża do nas tylko na kilka dni), ale z wiekiem też sobie szukam różnych wymówek.
Niestety, życie 'bliskiego' emigranta wiąże się z częstymi podróżami.
No chyba, że się wyniesiemy do Nowej Zelandii (ostatnio moja nowa miłość :))
A wrażenia z urlopu ... oby tylko nie były popsute przez podróż powrotną :)
Dzięki i pozdrawiam.
Twarda sztuka z Ciebie, Fidrygauko. Ale zobacz, mogłaś mieć jeszcze chorobę lokomocyjną. Albo wysokościową. Albo wszyscy naraz. Od razu lżej!
OdpowiedzUsuńTo nie jest kwestia 'twardości', tylko emigracyjnego musu :)
UsuńCóż, to wliczone w cenę.
A co do innych tragedii okołopodróżniczych, to ich lista jest całkiem pokaźna. Na szczęście nie odhaczyłam wszystkich punktów i mam nadzieję, że tak zostanie :)
Kiedyś miałem wracać samolotem z Darwin (tropiki) do Melbourne. Wtedy był tylko jeden lot dziennie, godzina odlotu 12:30.
OdpowiedzUsuńWstałem rano, popływałem w basenie, wyszykowałem sie do lotu i spytałem w recepcji, o której godzinie przyjedzie lotniskowy "shuttle bus"
- O 11... wieczorem, bo odlot jest po północy.
A zatem mój samolot już dawno poleciał.
Nie było przebacz, musiałem kupic nowy bilet i poprosic w pracy o dodatkowy dzień urlopu.
Pharlapie, możemy sobie zatem podać ręce!
UsuńAle co się napływałeś, to Twoje :)
Tak....jako człowiek, który świadomie poddał się wariactwu, i postanowił sobie zafundować loty co dwa tygodnie, wiem o czym mówisz. Brakuje mi tylko tych wijących się niemowląt na rękach! Ostatnio biegłam z szalonym tłumem wyskakującym z samochodów i autobusów w stronę lotniska, bo Luton zafundowało sobie remont i dzięki temu mam wiele atrakcji. Mimo, że latam co dwa tygodnie to od prawie roku nie wiem gdzie tym razem zastanę wejście, i którędy uda mi się wyjść. A odprawa...cóż, można się odprawić na lotnisku...kosztowało mnie to dodatkowe 270 zł. Przez internet było za darmo, tyle, że też nie miałam na to czasu w ciągu 14 dni:-) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńLotnisko Luton, to faktycznie w chwili obecnej jakiś koszmar.
UsuńW drodze powrotnej czekałam 'tylko' 46 minut na autobus dowożący na 'Mid-stay Parking'.
Jak na złość 'Long-stay' i inne 'rented cars' czy 'staff only' jeździły na potęgę.
Ale przynajmniej się nie czepiają rozmiarów bagażu podręcznego, co ma miejsce na najbardziej zapyziałym polskim lotnisku, gdzie panie z obsługi muszą się chyba jakoś dowartościować :(
Co dwa tygodnie to ja bym nie dała psychicznie rady. Nawet za gratyfikację finansową :))
hehe, a ja myślałam że to tylko mi się takie rzeczy zdarzają. Ja kiedyś leciałam z krakowa do Dublina 2 dni. Po dwóch nocach w różnych hotelach, w końcu dotarłam. Tyle że wyleciałam w sumie z katowic zamiast krakowa. Potem do Frankfurtu, potem do Londynu a potem w końcu do Dublina. A mówiłam, że walizki mi wtedy też zgubili? A raz jak pomyliłam datę wylotu z Londynu, tak jak i Ty, z British Airways (wieki temu) to aż tak się z nerwów popłakałam (gówniara byłam), że miła pani przebukowała mi na dkolejny dzień za darmo. A innym razem zabukowałam sobie lot z Warszawy do wrocławia na 5.45....myśląc że to wieczór miał być, przyzwyczajona do użycia AM i PM i nie patrząc że jest też godzina 17.45 :) Raz też zwiedzałam sobie Duseldorf na koszt linii lotniczych bo uparłam się że tym razem nie będę znów latać po całej Europie przez naście lotnisk do Dublina jak w poprzednim moim opisie. Chcieli mnie rzucić do dublina przez paryż i londyn :) A i jeszcze pojechałam raz na jakimś ogromnym niemieckim lotnisku, na pusty terminal widmo - taką kolejką bez kierowcy. Było jak w horrorze, pusty wielki terminal nikogo aby spytać co i jak i nie wiadomo jak się z niego wydostać. Natchnęłaś mnie na wspomnienia, pewnie sporo jeszcze by się tego nazbierało :)
OdpowiedzUsuńTe historie są chyba wpisane w życie emigranckie.
Usuń'Pocieszyłaś' mnie trochę, choć moja niechęć do podróżowania wcale się nie zmniejszyła :)
Walizkę też mi zgubili. Zapakowana po brzegi ... jedzeniem.
Na szczęście dowieźli pod dom następnego dnia i rzeczy (większość zapakowana próżniowo) były jeszcze zjadliwe.
Eh!
jak juz odsapniesz i wrócisz może udałoby sie stworzyć posta na temat stosunku Brytyjczyków wobec Polaków.. Tak w kontekście Brexitu i ostatnich napaści na tle narodowosciowym...
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy zdobędę się na rozpatrywanie tego w kontekście Brexitu.
UsuńAle na post stosunku Brytyjczyków do Polaków to już mi się zbiera od pewnego czasu, po przeczytaniu pewnej lektury.
So watch the space! :)