Searching...
piątek, 14 października 2022

I co w końcu z tymi kamieniami?

Napisałam, że uczę się je układać i zniknęłam.

Później, wielokrotnie wchodząc na swojego bloga (tak, tak, mimo zakrojonej na dużą skalę autokrytyki mam chyba w sobie też i gen narcystyczny. A może tylko nostalgiczne tendencje?) myślałam sobie, że pograłam trochę nie w porządku.
Zwiesiłam wszystko w czasoprzestrzeni, zawoalowałam, zmąciłam wodę, zgasiłam światło i wyszłam w najmniej oczekiwanym momencie.

Często zastanawiałam się nad tym, że wyszło może trochę nad wyraz dramatycznie. Że być może ci, co pałali do mnie jakąś wątłą sympatią czy tkali delikatną nić zrozumienia, zostali bezczelnie i trochę okrutnie (wiadomo, ciekawość ma swoje prawa :))) potraktowani.

I już miałam napisać, już rwałam się wyjaśniać, już drapałam klawiaturę swędzącymi koniuszkami palców, ale nie za bardzo wiedziałam czy to w ogóle kogokolwiek obchodzi, a i wena poszła się bujać.

I tak minęło sześć okrągłych lat.
Sześć lat szaleństwa, bez zapisywania własnego życia...

Teraz jednak, choć pod wpływem bardzo smutnego bodźca, przypomniałam sobie kojące ciepło jakie przynosi uwalnianie własnych myśli. Jak terapeutycznie działa 
ujarzmienie bodźców, poszufladkowanie wrażeń i zapisanie tego pędzącego strumienia refleksji.

A zatem co z tymi kamieniami?
Nauczyłam się je układać czy nie? 

Odpowiem bez owijania w bawełnę - nie!
Ale wciąż się uczę i wody leję jakby trochę mniej.
Na pewno jednak przewartościowałam sobie pewne sprawy. Zaczęłam zmieniać nawyki, choć idzie mi to opornie. Z 25 zrzuconych kilogramów dziesięć potajemnie wróciło, zupełnie nie wiadomo kiedy. Minimalizmu, którym się zachwyciłam, na razie w moim domu nie dostrzeżecie.

Ale pracuję nad tym.
Ciężko i intensywnie (walcząc z moim wieloletnimi chomikarskimi przyzwyczajeniami).
Ze stawianiem sobie celów i pielęgnowaniem marzeń jeszcze się nie uporałam.
Może przed śmiercią zdążę ...

Co się zatem wydarzyło?
Jeśli ma to zaspokoić ciekawość choć jednej osoby, to nadmienię.
Właściwie to nie wydarzyło się nic.
Nic szczególnie drastycznego, ale też nic, co powaliłoby mnie na kolana.
Nikt nie umarł.
Nikt nie zachorował.
Chwalić Pana!
Walenty nadal trwa przy moim boku (z naciskiem na 'boku'). Nie uciekł. Choć może ja czasami bym chciała, bo ...
Ale, ale! Po po kolei.

A 'łapki'?
'Łapki', to już zupełnie inna para kaloszy.
Tu się trochę pozmieniało.
Z najstarszym sytuacja wygląda tak:


Właśnie sobie uświadomiłam, że na całym blogu nie poświęciłam mu za dużo uwagi. N. pominąwszy pierwszy rok życia, kiedy to nie chciał spać
i przekręcił mnie nieźle przez maszynkę macierzyństwa, zawsze był bezproblemowym dziecięciem. I takim też pozostał. Żadnych buntów, żadnych nerwicopędnych zachowań, żadnych wyskoków powodujących zatrzymywanie akcji serca. Mimo swoich 190 cm nadal jest przytulasem, choć maminej spódniczki się nie trzyma. Wie, czego chce i choć zdarza się, że jego chęci (lub co w moich oczach czasami wygląda na ich brak) zadziwiają mnie - spada na cztery łapy. Kiedyś opiszę, gdzie ląduje.

Mój B. - osobnik o niezliczonych talentach i wielkich zawirowaniach emocjonalnych. 'Mój B.' można by na potrzeby paru ostatnich lat odczytywać jako "Mój Boże!" i dodać do tego: "Miej nade mną miłosierdzie i obdarz mnie łaską nadprzyrodzonej cierpliwości!"
Nie ma co owijać w bawełnę. Mój B. napsuł nam trochę krwi przechodząc przez okres dorastania w sposób dość burzliwy. I o ile zdarzało mi się wcześniej płakać w poduszkę z bezsilności wobec wiecznie panującego bałaganu lub niekończącego się zmęczenia, to przez ostatnie trzy lata zdarzało mi się płakać zastanawiając się, skąd w tym dziecku wzięło się tyle bezwzględności i podłości.
Ale kto jest bez winy ... wiecie, jak to dalej idzie.
Do miana Matki Idealnej nigdy nie pretendowałam.
No, ale nieodzywanie się do mnie przez trzy lata to chyba dość surowa kara za wszystkie moje rodzicielskie potknięcia.
Najważniejsze, że w tym czasie skupiał się jednak głównie na zionięciu nienawiścią, a nie na podsycaniu swoich autodestrukcyjnych tendencji. Tak mi się przynajmniej wydaje. Na węch, słuch, smak, wzrok i dotyk (czyli dyskretne sprawdzanie) żadnych szerszych kręgów ten bunt chyba nie zatoczył.
Ale kto wie...
W końcu poziom hormonów musiał się chyba jednak zmniejszyć.
Mój B. wylądował w szeregach 'game changers' i niech mu się tam dobrze wiedzie.
Przy pożegnaniu dał mi się objąć. 
Dość surrealistyczne przeżycie po trzech latach.

Napis się wziął i schował za metalowym panem, ale uwierzcie mi na słowo, że głosi:
"Welcome Game Changers" :)

Sprawa z C. ma się jeszcze inaczej.
Z C. bardzo często rozpoczynam rozmowę od słów: "Co tam, córko moja, słychać na Planecie Jednorożców?", powodując (w zależności od dnia) mdły uśmiech, przewracanie oczami, fukanie lub wku*w).
Nie wiem, co mnie naszło z tymi jednorożcami, bo ani nie jest dziecię moje nadmierną (niech was zdjęcie nie zmyli) fanką koloru różowego, ani nie jest specjalnie dziecinna. Jednorożec, to stworzenie wyimaginowane, pochodzące z abstrakcyjnej krainy. Z krainy rządzącej się zupełnie innym prawami niż mój przyziemny kawałek zagrody, który trzeba oporządzić i przypilnować, żeby nie zarósł chwastami. I taka też jest moja relacja z panną C. Przypominająca zderzenia dwóch światów, choć owe bliskie spotkania trzeciego stopnia nie są dla odmiany zupełnie podszyte wrogością. Najwyższy czas przyznać się przed samą sobą, że nadzieje na to, iż kiedykolwiek zostanę dla mojej córy jakimkolwiek źródłem inspiracji, że zachęcę ją, by choć chciała zerknąć przez dziurkę od klucza do mojego świata, że przekonam ją, że życie domowe, to coś więcej niż leżenie pod kołdrą w pełnym rynsztunku, są płonne.
Choć z drugiej strony mam wrażenie, że łapiemy coraz lepszy kontakt. Rozmowy się trochę wydłużają i przestają być przepychankami słownymi.
A co do dowodzenia życiem z łóżka ... przestałam z tym walczyć.
Skoro leżąc w łóżku, można zostać uczennicą roku, mieć ze wszystkich przedmiotów najwyższe z możliwych ocen, być gwiazdą socjometryczną i do tego ogarniać pracę na pół etatu (już poza łóżkiem :)), to już trudno. Niech sztab będzie pod kołdrą. A że w kwestii miłości do teatru, poziomu empatii czy gustu nie znajdziemy raczej wspólnego mianownika, to trudno.
Jedyne, co nas niewątpliwie łączy, to miłość do Londynu.
C. posiada wszystkie cechy, które zawsze chciałam mieć i których jej szczerze i bezwstydnie zazdroszczę. Jest pewna siebie i super zorganizowana (w kontekście łóżka brzmi to trochę jak oksymoron, ale musicie mi uwierzyć na słowo). Jest mistrzem ciętej riposty i umie bronić swojego zdania. Wie czego chce i nie boi się marzyć. A do tego jest super zdolna i ma w sobie naturalny wdzięk, powodujący, że ludzie do niej lgną. Pozostaje mi więc nasycanie się świadomością, iż mimo że nie ma w tym zupełnie mojej zasługi, albowiem nie ja tworzyłam mieszankę genetyczną, to jednak JA, nikt inny tylko ja ją urodziłam.
I to z wielką, pięciogodzinną łatwością :)
 


I jest jeszcze - jak to ją kiedyś uroczo nazwała Pantera - Menopauza w kolorze różowym, której już leci ósmy rok. Nie wiem jak to jest możliwe! Czy ja coś przegapiłam? Czy ktoś słyszał jakąś teorię spiskową o przyspieszaniu zegarków i wycinaniu dni z kalendarza?
Panna G. jest kolejnym dowodem w sprawie, że 'różne dziatki z jednej matki'. Trudno ją podsumować w paru zdaniach, ale póki co jest relatywnie bezproblemowym dostawcą przyjemności, przytuleń, wyznań miłości, nóżek i uszek do całowania. Uwielbia chodzić do szkoły - co widać na załączonym obrazku, co zupełnie nie idzie w parze z ... zamiłowaniem do nauki. Najmłodsza Fidrygaukówna sprawiła, że moje spojrzenie na angielski system edukacyjny uległo dość sporemu przewartościowaniu. Ale o tym innym razem.


Trochę za duży garniturek, na amerykańskiego baseballowca - no cóż, przy zawrotnych cenach szkolnej garderoby kupuje się jeden na trzy lata. W pierwszym roku jest za duży, w drugim dobry, a w trzecim za mały. Stosując taką strategię można się wyrobić tylko z dwoma egzemplarzami w ciągu całej podstawówki (na szczęście gajerki są praktycznie niezniszczalne i niezaplamialne :)))

Następny w kolejce - Pan Walenty
Postawa życiowa Walentego jest chyba najlepiej zobrazowana przez poniższe zdjęcie, które - powiem nieskromnie - powinno zostać zdjęciem roku! Zdjęcie przedstawia mojego statecznego małżonka, który zabrał dziecię na basen. Ja w tym czasie parkowałam samochód. Walenty przyszedł i spoczął. Na krześle i na laurach. W końcu wykonał zadanie, które mu zostało wyznaczone. Zabrał dziecko na basen. O pływaniu mowy nie było. Nie wiem, czy zwrócił uwagę na dość istotny fakt, że basen był opustoszały, a w okolicy nie dość że nie było żadnego ratownika czy trenera, to nie było też ani jednego dziecka (a trzeba wam wiedzieć, że normalnie to jest tam kołchoz; jedna grupa nie zdąży dobrze wyjść a już wskakuje druga). Tak radykalny pomysł, żeby się kogoś zapytać, o co kaman, nie pojawił się w jego głowie.
Zdjęcie nie jest pozowane. Tak właśnie ich zastałam.
Okazało się, że przy okazji awansu na wyższy stopień wtajemniczenia i przejścia do innej grupy, została nam błędnie podana godzina zajęć.  Stawiliśmy się więc o pół godziny za wcześnie, kiedy akurat była przerwa.
Niestety, sytuacja ta idealnie obrazuje stopień mentalnego wyłączenia, który osiągnął mój mąż. W połączeniu z limitem 100 słów na dzień, który wyczerpuje gdzieś tak w okolicy śniadania, powoduje, że Walenty, przy jego niewątpliwych zaletach, jest osobą, z którą czasami trudno jest funkcjonować. Walenty - z powodów różnych (mogę się tylko domyślać, że frustracje emigracyjne są jednym z nich) z roku na rok wymiksowuje się coraz bardziej z życia. A ja już mam coraz mniej siły i ochoty być Stasią Bozowską ...

A ja? Cóż ja?
Biegam, pędzę, manewruję, łatam, mam oczy wokół głowy i bywam w kilku miejscach na raz. O tu, na przykład, jestem na Canary Wharf.
W czasie krótkiego spaceru po pracy.
Nie żebym została rekinem finansjery.
Ot, tak mnie zagnało.



Miotam się wciąż między Młynarskim racjonalistą a Młynarskim romantykiem
Próbuję robić swoje, bo "pewne jest to jedno, że, róbmy swoje, póki jeszcze ciut się chce!" "W myśleniu sens, w działaniu racja" - powtarzam sobie mantrę. i pędzę przez kolejne grudnie maje jak szalona za przegapionymi okazjami. Nie potrzebuję nikogo, do wytykania mi niedostrzeżonych szans. Sama widzę je aż nadto wyraźnie.
Ale próbuję, jak słowo daję, próbuję grać w zielone.
Jeszcze na strychu kleję połamane skrzydła, pieprzony naturszczyk bez suflera!
I raz w miesiącu robię sobie dyktando o nadziei.

Ale choć mojemu ciału wystarczy trzydzieści sześć i sześć, mojej duszy potrzeba znacznie więcej. Wzdycham do kuzynki Melpomeny i wkurzam się na świat utkany z głupich marzeń ...

A potem znów sprowadzam się na ziemię, że w czasach pandemii nie godzi się, no nie godzi się i już, śpiewać "Give me fever!"




To jednak temat na zupełnie inny poemat. 

piątek, 14 października 2014

11 comments:

  1. Zapomnialam juz o tamtym rozowym komentarzu, tyle czasu uplynelo, ja zdazylam w tym uplynietym czasie dorobic sie trojga wnukow. Zmienilam tez bloga, dzungle zarzucilam po 10 latach, bo stwierdzilam, ze formula sie wyczerpala, ale grzecznie pozegnalam sie z czytelnikami ;). Kilka miesiecy wytrzymalam i zalozylam nowy blog: https://dezinformacjeikonfabulacje.blogspot.com/ Zapraszam w wolnej chwili.
    Dobrze ze wrocilas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, to prawda, że czas pędzi nieubłaganie. Gratuluję wnuków :))
      Wydaje mi się, że formuła blogów generalnie się wyczerpuje, co jest aż śmieszne, biorąc pod uwagę, jaki to jeszcze nie tak dawno był szał. Konkursy, wyzwania, rankingi, budowanie marki i inne bzdury. I chyba tylko blog jako pamiętnik, którego głównym odbiorcą i beneficjentem jest sam autor, się sprawdzi.
      Pozdrawiam serdecznie
      Ps. Menopauza w kolorze różowym na stałe przeszła do naszego domowego słownika :)))

      Usuń
    2. Tak, myślę, że coś w tym jest jeśli chodzi o pisanie bloga dla samego siebie. Nawet jeśli małe, to ja jednak lubię to małe grono moich psychofanek. :)

      Usuń
    3. Ja też bardzo lubię komentarze i nie będę ukrywać, że zawsze dodają mi skrzydeł. Ale też wydaje mi się, że bardzo mało ludzi czyta blogi i 'to se ne vrati'. Trochę szkoda mi usuwać notatkę o tym, że niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu, ale myślę, że ta społeczność komentatorów, która tu była, już się nie zmaterializuje.
      Trochę mi szkoda, ale jestem też w innym miejscu i blog - jeśli przetrwa (a jest to wielkie 'jeśli') będzie spełniał już zupełnie inną funkcję.

      Usuń
  2. nie zdawalam sobie sprawy, ze to szesc lat minelo, racja zegarki/kalendarze maja jakis dziwny tryb. Moj slubny odrwotnie zmienia sie na lepsze tzn jest bardziej zainteresowany moja osoba, chociaz kilogramy nie chca spadac i wciaz to wskazuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziwny tryb w rzeczy samej!
      Miło słyszeć, że niektórzy doświadczają tendencji odwrotnej :)))
      A te kilogramy ... eh, szkoda słów. To pewnie też jakaś dywersja :)

      Usuń
  3. O rany, liczę i liczę i wychodzi mi, że Ty to stara dupa już jesteś ;). Przede wszystkim gratuluję Birmingham bo to zacny uniwerek a poza tym to chyba jeden z moich ulubionych kampusów uniwersyteckich w tym kraju, wydaje mi się być taki 'amerykański' jak z filmów. I gratuluję żółtego czepka, my jesteśmy na etapie pomarańczowego, zdjęcie nie do wyjęcia, opis lekcji pływania też. Bardzo jestem ciekawa wpisu o tutejszej edukacji, początkowej bo tą wyższą to trochę znam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo stara! Półwieczna :)))
      Tak, Birmingham University mi się podoba i kampus też :)
      Z czepka jesteśmy dumni, ale najbardziej cieszy mnie to, że młoda się przełamała, bo z wodą była na bakier (mimo lekcji pływania jako niemowlę :)))
      O szkole to ja bym mogła dużo, z tym że z roku na rok coraz bardziej negatywnie. Mój pierwotny zachwyt gdzieś uleciał ...
      Kiedyś opiszę dlaczego.

      Usuń
  4. Jaka miła niespodzianka! A ciąg dalszy nastąpi?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się doprowadzić wskaźnik zmęczenia do poziomu 'umiarkowany'. I wtedy jak najbardziej :))
      Uściski

      Usuń
  5. Cześć, A mnie tak po ludzku brakuje i Twojego pisania, i Twojego oglądu rzeczywistości, oczywisotości co mylą i mydlą, i poczucia humoru i autentycznego ciepła. Jeśli jednak zachciało by Ci się skrobnąć- coś w natłoku, niezobowiązująco i od czasu do czasu, to wiedz, że jest ktoś, no dobrze, konkretnie: ja, kto się z tego ucieszy, bo jest ważne, jak sobie urządzasz to miejsce, ze swoją wrażlwością i czohraniem słów.

    OdpowiedzUsuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!