Searching...
wtorek, 19 lipca 2016

W Bombonierce Szalonego Kapelusznika

Nie przepadam za 'rozrywaniem się' w stylu angielskim.
Parę drinków po pracy, w głośnym pubie, w atmosferze ogólnego przekrzykiwania się, w cisku wyleniałych sof lub wręcz na stojąco, nie bawi mnie zupełnie.
Gdybym więc musiała (tak dla dobra ogółu czy dajmy na to jakiegoś projektu) integrować się w wyżej wymieniony sposób, byłabym wielce nieszczęśliwa.

Na szczęście problem ten mnie nie dotyczy, albowiem ... w ogóle nie jestem zapraszana na żadne imprezy w zacnym gronie współpracowników.
 

Mogłabym snuć dywagacje, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy.
W wersji optymistycznej zwaliłabym to na karb odległości - jako że jestem jedną z nielicznych pracowników, który poświęca na dojazd do pracy nieco ponad 25 minut.
Reszta to lokalsi.

I do tego w lwiej części bezdzietni, co ułatwia im (w nieporównywalnym wręcz stopniu) porzucenie firmowych laptopów w zaciszu domowych pieleszy, odświeżenie makijażu, przejrzenie pokaźnej kolekcji szpilek i dotarcie taksówką do modnej restauracji w przeciągu godziny.
Zebrania, odbierania z przedszkola, szkolne przedstawienia, akademie na cześć, dni sportu, urodziny, lekcje fletu, koncerty, zajęcia pozalekcyjne oraz inne przyziemne czynności (włączając w to NIEUSTANNE I NIGDY NIE MAJĄCE KOŃCA zakupy jedzeniowo-ubraniowe) są im zupełnie obce.
Gdyby więc nawet moja obecność w tym zacnym gronie była niezmiernie pożądana, gdybym była rozrywaną duszą towarzystwa, nadającą prym każdej popracowej popijawie, to i tak - po takiej ilości odrzuconych ofert, która musiałaby stać się moim udziałem - z dużym prawdopodobieństwem zaprzestano by zapraszania mnie.

Odmawiać jednak nie muszę, albowiem (pominąwszy oficjalne imprezy w stylu Christmas Party czy wznoszenie toastów po udanym audycie) zaliczam się do niewidzialnej części personelu.

I po cichu (albo w wersji pesymistycznej) nie myślę, że ma to jakikolwiek związek z potomstwem czy odległością, jaką musiałbym pokonać by oddać się integracji.

Winić należy tu ... rasę.
Oj, przepraszam, nie, nie, Anglicy nie są rasistami, tfu, tfu, wypluć to słowo (nawet mimo faktu, że w formularzach określających pochodzenie figuruję jako 'White Other' w odróżnieniu od 'White British'  i 'White Irish').

Winić należy tu mało symbiotyczne koegzystowanie tych dwóch - jakże odmiennych gatunków jakim są ... Anglicy i Polacy.
Ci drudzy - wiadomo - sztucznie przesiedleni z siedlisk naturalnych znad Wisły i Odry, zaburzyli wyspiarski ekosystem.
Czasami wzbudzają, a i owszem, pewnego rodzaju zainteresowanie, a nawet wchodzą w swioistą symbiozę z rodowitymi potomkami Henryka VIII - lecz jest to raczej mutualizm w stylu krokodyla z ptaszkami wyjadającymi mu resztki z zębów - wszyscy o niej mówią, ale nikt jej na oczy nie widział :)

A może tylko tak piszę pod wpływem pewnej lektury, o której niedługo ...


*****

Aż tu pewnego dnia zostałam zaproszona na letnie party w zaufanym gronie.
Tematem przewodnim miał być Szalony Kapelusznik.
Normalnie to nie zawracałabym sobie nawet głowy, bo 'królicza nora' była po drugiej stronie miasteczka, w którym pracuję, i wymagała ponad godzinnej podróży.

Ufff!
Jednakże osoba zapraszająca to jedna z najmilszych, najpogodniejszych i najbardziej bezinteresownych osób w naszym szacownym gronie.
A poza tym perspektywa sporządzenia szalonego kapelusza mnie zaintrygowała.

I nie rozczarowałam się.
Na miejscu okazało się że gospodyni przyjęcia, obok wyżej wymienionych cech, jest dodatkowo osobą wielce kreatywną i przywiązującą wagę do najdrobniejszych szczegółów*.
Nie mogłam się więc powstrzymać przed robieniem dziesiątek zdjęć (które, przy absolutnym braku talentu fotograficznego) zupełnie nie oddają przecudnej urody ogródka, doboru kolorów różnego rodzaju 'alicjowych' detali czy finezji przygotowanych potraw.
Ani tym bardziej cudownej atmosfery relaksu, beztroski i przyjaźni.

Tym niemniej ... zapraszam Was na wizytę w cukierkowym zakątku Wielbicielki 'Alicji w Krainie Czarów' i jej 'szalonego' przyjęcia.


 Do Krainy Czarów ... Zawróć ... Nie tędy ...  :)


Lemoniada i galaretka krzyczą: Zjedz mnie! Wypij mnie! Aż dziw, że wyszłam z tego w (relatywnie) tym samym rozmiarze (a trochę szkoda, bo nie miałabym nic przeciwko zmniejszeniu się o przynajmniej cztery rozmiary :)))

  ciasteczka i świeczka z motywami z 'Alicji w Krainie Czarów' 

 Przygotowania do partyjki krykieta ...

Co można wyczarować z resztek desek tarasowych?
Ot, taką chociażby donicę na kwiaty sezonowe.

Czas zacząć konsumpcję. Biały Królik zaprasza ...

Do stołu podano (na tym zdjęciu wygląda to skromnie, ale uwierzcie, jeszcze przed deserem nie mogliśmy się ruszać :)): brioszki z serem Brie, awokado i ... dżemem, kiełbaski w sosie barbecue, pakory, mini-pizze, samosy, kanapki z Coronation chicken oraz na wskroś brytyjskie, niemalże ikoniczne (przysmak elit epoki wiktoriańskiej) kanapki z ogórkiem i śmietaną (sic!) oraz sos pomidorowy domowej roboty.

Wybór deserów obejmował roladę malinową, scones z bitą śmietaną i dżemem truskawkowym, biszkopt kokosowy, mini-babeczki oraz makaroniki oraz herbatę karmelową.


 Na pożegnanie, jakbyśmy jeszcze nie byli ugoszczeni ponad wszelką miarę, dostaliśmy tzw. 'party bags', z jeszcze większą ilością czekoladek i innych drobiażdżków wszelkiej maści, z motywem Alicji, a jakże!

Zanim jednak rozeszliśmy rozjechaliśmy się do domów, spędziliśmy cudowny czas w bombonierkowym ogródku gospodarzy.
Nie będę ukrywać, że (mimo iż na co dzień bliższa mi klasyczna prostota niż bohemiczna feeria kolorów), przepełniona byłam równie głębokim, co niechlubnym uczuciem zazdrości ... 







Właściwie to do momentu komponowania tego wpisu nie uświadamiałam sobie, ile pracy zostało włożone w przygotowanie tego przecudnego mini-przyjęcia.
Przyjęcia - dodam - zorganizowanego bez żadnej szczególnej okazji.
Przyjęcia dla osób, z którymi chce się rozmawiać o czymś innym niż raporty.
Dziękuję!
Szalony Kapelusznik był zachwycony :)



Tak, wiem, mój kapelusz kwalifikuje się bardziej na Halloween niż do Krainy Czarów, ale jak na mariaż dwudziestominutowego buszowania po charitkach (w przerwie polowania na kostium smoka na szkolne przedstawienie) z półgodzinnymi zapędami modystycznymi efekt końcowy uważam, że dość zgrabny.

*****


Czy muszę dodawać, że inspiratorka, logistyk, siła napędowa i wykonawcza całej akcji ... nie jest Angielką?





sobota, 16 lipca 2016
spisane dla potomnych trzy dni później


* PS. Jeśli szukacie party planner, dajcie mi znać - znajoma myśli o zmianie kariery, a ja jako samozwańczy (czyt. zachwycony jej talentem), wolontariacki personal manager jestem gotowa jej w tym pomóc :)

20 comments:

  1. Alez fajny pomysl! Ale do konca myslalam, ze gospodyni jest angielka, bo ja to chyba zawsze mialam do czynienia z dosc kreatywnymi egzemplarzami tego narodu :-)
    ... no i Polka chyba tez nie jest, bo brakuje salatki warzywnej,kabanosow, ogorkow kiszonych, pierogow, tortu makowego i szesciu rodzajow sledzi ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kreatywności przedstawicielom tego narodu odmówić nie można. Ani tym bardziej lubowania się w różnego rodzaju przyjęciach tematycznych. Tylko, że jeśliby to była Angielka ... to mnie by pewnie na tym przyjęciu nie było.
      Ot, taka słodko-gorzka refleksja (jak to ktoś skomentował na facebooku).
      A co do ogórków kiszonych i pierogów, to ja mam zawsze opory, by raczyć tubylców polską kuchnią, którą sama lubię, ale (znając tutejsze preferencje smakowe) uważam za nieco ekstremalną :)))
      Albo może wyłażą ze mnie kompleksy i polska niechęć do autopromocji?

      Usuń
    2. Taaaaaa... wiem, wiem. Moj bilans po dekadzie to dwoje angielskich znajomych. Takich, ktorzy gotowi sa przyjechac i nas tu odwiedzic, bo nie uwazaja, ze za Kanalem to juz tylko smoki.
      Mam tu tez pod reka Walijke wychowana po angielsku i przynaje, mimo, ze znamy sie juz wiele lat, nadal nie ogarniam angielskiej interpretacji slowa 'friends' :-) Ale to temat rzeka.

      Usuń
  2. Podziwiam kreatywność i pracowitość gospodyni/gospodarzy.
    Do tej pory na wszelkie party to ja wysyłałam małżonka (jako osoba skrajnie aspołeczna wg. wyspiarskich norm) rozkoszując się w zaciszu ogródka świętym spokojem (towar deficytowy jak się ma dzieci).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gospodarzy - liczba mnoga uzasadniona, bo o ile główną siłą napędową i zakupową była ona, on służył swoją drugoplanową (ale jakże odciążającą gospodynię) pomocą.
      Nadmienię jeszcze, że gdy żegnaliśmy się z gospodynią (to kolejny ciekawy aspekt angielskich party - na zaproszeniu napisane jest od której do której - the latest! - i pół godziny przed podaną godziną wszyscy się przykładnie zmywają), to kuchnia się lśniła, albowiem mąż i synowie dyskretnie a efektywnie wszystko posprzątali (choć nie było nas wiele i nie zrobiliśmy totalnego chlewu podczas jedzenia :)))
      Święty spokój doceniam i pożądam, ale zostawienie męża z czwórką i wyrwanie się na pół dnia też ma swoje niewątpliwe uroki :)

      Usuń
  3. Party planner - ciekawe, czy taki zawód miałby i u nas zastosowanie...
    Szczerze podziwiam i również przyznaję się do zazdrości na widok ogródka.
    Wiem, że na moje robótki wiele osób patrzy ze zdziwieniem typu "że ci się tak chce!...", ale na takie tematyczne przyjęcie mnie również przede wszystkim ciśnie się do głowy myśl: że też się ludziom chce coś takiego robić;-). Twórczość nie jedno ma imię:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że nie na taką skalę, jak to ma miejsce tu, w Anglii.
      Anglicy (jako ciekawostkę nadmienię, że google translate zawsze tłumaczy słowo Anglicy jako 'the British' - taka globalna poprawność polityczna! Ja jednak uparcie trzymam się wersji 'Anglicy' - mając na uwadze dość specyficzną grupę społeczną :)) lubują się w różnego rodzaju przyjęciach, imprezach tematycznych (byłam też kiedyś na przyjęciu, gdzie tematem było 'zielone i żółte' - wszyscy mieli być ubrani w takie kolory, a jedzenie i wszelkie akcesoria też się wpasowywały w kolorystykę :)).

      Jeśli zaś chodzi o różnorodność zainteresowań, to przypadkowo odnalazłam gdzieś dyskusję na facebooku, gdzie ktoś podlinkował mój tekt "I kto to czyta". Tekst wyrażał między innymi moje bezbrzeżne zdumienie nad popularnością lobby stanikowego (to było dawno, dawno temu, chyba zanim zaczęłaś czytać mój blog :))).
      Osoby komentujące raczyły wyrazić zniesmaczenie i zdziwienie, że ktoś kto sam ma pasję (jak ja - czyli opisywanie życia w Anglii), nie rozumie pasji innych, czyli opisywania koronek, rozmiarów miseczek i rodzajów zapinek :)))
      Tak że jest dokładnie tak jak mówisz: twórczość i pasja nie jedno ma imię!

      Usuń
    2. Zapomniałam dodać - Polacy, to takie 'Zosie Samosie'.
      Kto by tam wydawał pieniądze na jakiegoś tam 'party plannera', skoro można (a nawet wypada) samemu.
      Moi teściowie będą obchodzić w tym roku pięćdziesiątą rocznicę ślubu (więc domyślasz się, że najmłodsi nie są) i teściowa nie mogła przełknąć, że chcemy jej zorganizować przyjęcie w restauracji, do którego nie musiałaby przyłożyć ręki. Ot tak po prostu, żeby JĄ i jej męża ugościć, bo to w końcu ich święto, a nie okazja do zasuwania, jak mały samochodzik (bo oczywiście standardy ilościowe wyśrubowane :)))
      Także myślę, że przy takiej (jakże często spotykanej) mentalności ten zawód nie ma na razie szans na wskoczenie do pierwszej dziesiątki najbardziej pożądanych zawodów :)))

      Usuń
  4. wow, co za cudowna impresa; ja niby tez fanka Alicji, ale ograniczam sie tylko do zbierania roznojezycznych wydan I kolorowania ksiazki(ostatnie szalenstwo). Ja nigdzie nie chodze, bo nie moge zniesc ciaglego pytania Skad jestes? chociaz w USA nie jest tak zle, (ludzie sa mili) jak bylo w Danii, gdzie przez 15 lat mialam znajomych przeroznych narodowosci z wyjatkiem dunskiej. artdeco

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie wiem, o czym mówisz. Z drugiej strony, jak też często 'walę gafy' pytając się ludzi, skąd są, bo akcent mają dużo silniejszy ode mnie i z wyglądu nie przypominają potomków Wikingów :)), a oni mi odpowiadają, że są Brytyjczykami.
      No przecież!
      Co prawda w drugim pokoleniu, ale jednak! :)))

      Znajomych Anglików, z którymi spotykam się okazjonalnie na gruncie czysto towarzyskim mogę policzyć na palcach jednej ręki.
      Takich zaś, do których 'waliłaby jak w dym', gdybym potrzebowała pomocy ... zero, nil, nought, zilch.

      Usuń
  5. Rzeczywiście, jestem pełen podziwu dla pracowitości organizatorki. Wszystko wychuchane. A kim ona jest, skoro nie Angielką?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pochodzenia Pakistanką, z urodzenia (i tożsamości - jak sama o sobie mówi) Kenijką, dokąd wyemigrowała jej rodzina, z zamieszkania (i zintegrowania, bym powiedziała, bo przyjęcie było bardzo angielskie, wliczając w to nawet kapelusze) - Brytyjką pełną gębą :)))

      Usuń
  6. Jestem wypełniona podziwem po brzegi. Zwlaszcza, że przyjęci było z cyklu bezokazyjnych. Takie rzeczy pozostają w pamięci do końca życia.

    Raz jedyny zorganizowałąm super przyjęcie dla Mata, który naonczas obchodził dziesiąte urodziny. Zaproszeni mali goście mieli zajęty czas konkursami, zabawami, szukaniem skarbu - wymyśliłam opowieść piracką, dzieci trzymając się wskazówek, krążyły po domu i obejściu, wykonując różne zadania i łamigłówki, skarbem był kosz prezencików dla wszystkich, w kominku. Impreza zakończyła się dużo po czasie puszczaniem lampionów. Dzieciaki były pod wrażeniem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też miałam RAZ taki zryw (do tej pory mam wyrzuty sumienia wobec innych dzieci :)))
      Zorganizowałam dla pierworodnego party niespodziankę z milionem konkursów, wliczając w to ... układanie puzzli z jego podobizną (tylko 6 elementów, ale co się musiałam nawycinać nożyczkami do paznokci, to moje - bo elementy miały wypustki i wybrzuszenia godne prawdziwych puzzli)
      Na zgodę na buszowanie po moim domu bym się raczej nie zgodziła (tajemnice alkowy i takie tam inne - jeśli pamiętasz :))
      No i powieść urodzinową chyba by mi też nie starczyło weny (gdyż ta przychodzi nagle, znienacka i najczęściej nie na 'zadany' temat).

      A co do 'bezokazyjności', to nadal nie mogę wyjść z podziwu i w sumie, to mi aż głupio, że komuś się chciało zrobić taki wysiłek (też finansowy; każdy przyniósł jakiś drobiażdżek, ja między innymi - instynktownie (!) - roślinę ogrodową w odcieniach fioletu :))) , ale to była namiastka, w porównaniu z ofertą gospodyni) dla mojej skromnej osoby i paru innych zaproszonych gości.
      Dlatego też chciałam to opisać. Aby gdzieś w sieci był ślad tej kreatywności.

      Usuń
  7. Cudowna impreza. Byłem przekonany, że gospodarze to Brytyjczycy. Gdy się dowiedziałem , że nie, to obstawiałem, że to ktoś z byłych kolonii Wielkiego Imperium, na pierwszym miejscu stawiałem Hindusów. A więc niezbyt się myliłem.
    Jeśli chodzi o prywatne kontakty z Anglosasami, to właśnie tak jest jak piszesz, również w Australii.
    Co ciekawe nasz syn, który rozpoczął tu edukację od pierwszej klasy, miał w szkole głównie kolegów nie Anglosasów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Pharlapie, masz dobre wyczucie :)
      O kolegach i koleżankach, to temat rzeka. Może jeszcze kiedyś coś skrobnę.
      Naprawdę, im dłużej tu mieszkam, tym bardziej myślę, że nie znam Anglików. Im ich bardziej oswajam, tym bardziej obcy mi się (czasami) wydają.

      Usuń
  8. Jeszcze dwa słowa na temat kanapek z ogórkiem i śmietaną. Dodałaś "(sic)" jakby to było coś dziwnego.
    Ogórek ze śmietaną? - toż to mizeria!
    Kiedyś, niedługo po przyjeździe do Australii, podaliśmy sałatę ze śmietaną. Goście bardzo się dziwili - is it Polish dressing? - pytali.
    Natomiast te angielskie kanapki z ogórkiem, nie wiem czy była tam śmietana, ale i ona by nie pomogła - bez komentarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do zacnej mizerii, to absolutnie nie zamierzam jej dyskredytować, wypierać się mojej sympatii, czy krytykować tego charakterystycznego zestawienia smakowego (w mojej rodzinie tradycyjnie na słodko, w rodzinie mojego męża z dymką, na słono :))
      Moje 'sic-anie' wynikało po pierwsze z tego, że śmietana na watolinowym chlebie tworzą iście niestrawną ciapkę (choć pewnie sprawna pani domu wie, jak nie przedobrzyć z odpowiednim rodzajem czegoś, co skrótowo nazwałam tu śmietaną, a co ma tu wiele odmian, o różnej gęstości i kwaśności).
      Ale moje niedowierzanie wynika też z faktu, że te właśnie, a nie inne kanapki były przez lata symbolem ... luksusu; chyba ze względu na niedostępność lub utrudniony/kosztowny dostęp do jakże dziś popularnego ogórka.
      Te wiktoriańskie sentymenty tkwią gdzieś tam w angielskich sercach do dziś, co wnioskuję z komentarzy i 'mruczandek' rzucanych przy ich jedzeniu :)

      Usuń
  9. choć od kolorów i ilości przedmiotów dostałam oczopląsu ...to jestem pod wra,żeniem przede wszystkim tego, że się komuś chce robić dla ludzi, dla przyjaciół takie spotkania i poświęcać czas na przygotowania niebagatelne i wymyślać i kreować ...no cudna babka))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ja właśnie też byłam i wciąż jestem pod wielkim wrażeniem, szczególnie, że na co dzień, w pracy, często nie ma miejsca na zbyt wiele sentymentów i okazywanie sobie niewymuszonej sympatii.
      Tak więc zaproszenie owo tak bardzo mnie zaskoczyło i ujęło, że wpis na blogu się należał, szczególnie po tym, co zastałam na miejscu i jak ugoszczona się poczułam :))
      A co do feerii barw i oczopląsu, to może za bardzo to skumulowałam na podwójnych zdjęciach, ale uwierz, że w rzeczywistości wyglądało to bardzo harmonijnie, relaksująco, szykownie i nienachalnie.

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!