Searching...
niedziela, 23 czerwca 2013

Operacja 'Szczepcio'

Mam takie pytanie: Czy oczekujecie od innych wdzięczności?

Robicie wszystko zupełnie bezinteresownie, czy może czekacie, aż ktoś da Wam coś w zamian?

A co w sytuacji, gdy 'rewanż' nie przychodzi?
Obrażacie się, urywacie przyjaźń, poluzowujecie nić znajomości?


A z jeszcze innej mańki: czy czujecie się zobligowani wyrażać dowody wdzięczności na każdym kroku, czy może uważacie to za oczywistą oczywistość, że jeśli ktoś może Wam pomóc, to powinien to zrobić bez jakichkolwiek warunków?

Myślę, że nie ma na te pytania jednoznacznej odpowiedzi.
Pewnie w pierwszym porywie każdy z nas odpowie, że nieeee, absolutnie.

Jaaaaa? Pomagam z czysto altruistycznej potrzeby ;)

A jak jest naprawdę?


Te parę pytań 'rzucam' Wam nie bez przyczyny.
Jestem ciekawa Waszego zdania.
Przed lub po przeczytaniu poniższego tekstu
.

***

Historię o moim ciotecznym dziadku Mietku poznałam jako nastolatka.
Pamiętam jednak z dzieciństwa wizyty cioci Emilii, z jej dwoma synami.
Mimo śmierci męża - jedynego połączenia z naszą rodziną - ciotka nie zamierzała ucinać kontaktów z Polską.


Najczęściej odwiedzała nas. Nie z jakiegoś wielkiego sentymentu, ale dlatego, że mieszkaliśmy w Warszawie i byliśmy niezłą bazą wypadową w różne zakątki Polski, gdzie ciotka posiadała 'związaną krwią' rodzinę.
Może niesprawiedliwie, ale tak to widzę po latach.

W Polsce wciąż szalał komunizm, więc wizyty te były rzadkie (bo niezbyt mile widziane przez ówczesne władze).

Pamiętam jak przez mgłę właśnie te gumy do żucia (całą reklamówkę!!!) ananasy z puszki i kiwi.

I moich dwóch patyczakowatych kuzynów, którzy brali mnie za ręce i za nogi i, rozbujawszy uprzednio, rzucali na wielką sofę. Miałam wtedy pięć lat.
Następny raz ujrzałam Frania i Stasia gdy byli już wyrośniętymi, wyedukowanymi, ustawionymi życiowo mężczyznami (czyt. z własnymi domami; tak, tak kiedyś w tym kraju młodzi ludzie z dyplomem dobrej uczelni dostawali kredyt mieszkaniowy bez najmniejszych problemów, gdyż nie byli uwikłani w pułapkę dzisiejszych czasów - pożyczkę studencką).


Przyjechali zobaczyć Polskę w nowym, postkomunistycznym wydaniu, odwiedzić (rzecz jasna :)) rodzinę, oraz ... znaleźć sobie żony, jako że ciotka Emilia, była typową przedstawicielką powojennej Polonii, wyznającą zasadę, że patriotycznym obowiązkiem każdego Polaka jest chodzić do polskiego kościoła, na msze po polsku, uprawiać w ogródku ogórki na kiszone, tudzież inne warzywa i owoce przetworogenne, posyłać dzieci do polskiej szkoły, a następnie wydać je za mąż za Polaka lub ożenić z Polką.

Ciotka nauczyła się angielskiego, bo owdowiawszy młodo, nie miała wyboru i musiała przejąć - bardzo skutecznie zresztą - obowiązki głowy rodziny.
Natomiast jej mama, wciąż dzielnie się trzymająca dziewięćdziesięcioparoletnia staruszka, do tej pory nie nauczyła się języka Szekspira.


Te późniejsze wizyty wspominam naprawdę świetnie.
Ja, szesnastoletnia siksa, czułam się bardzo dowartościowana, mogąc obwozić moich 'wujków' (jak ich złośliwie nazywałam, choć oni woleli pozostać kuzynami; fakt byli braćmi ciotecznymi ... ale mojego taty :)) po Krakowach, Zakopanych, Gdańskach i Wrocławiach.
Zabierałam zawsze jakąś koleżankę i brata i hulaliśmy do woli przez pół wakacji.
Mogłam wtedy podszkolić nieco swój angielski, nie unikając jednak wpadek, jak chociażby wtedy, gdy pierwszego dnia wizyty oznajmiłam bez śladów jakiegokolwiek zażenowania, że jestem 'hot girl', przekalkowując beztrosko polskie 'Jestem gorącą dziewczyną', co potocznie rozumiane jest (a przynajmniej za moich skromnych czasów było :))) jako 'nie-zmarźluch' na angielski, gdzie oznacza ni mniej ni więcej tylko seksualnie rozbuchaną, gotową na wiele, zwolenniczkę damsko-męskich igraszek.
'Wujkowie' o włos uniknęli zakrztuszenia.


Albo innym razem, zachwycając się w kościele Franciszkanów witrażem 'Bóg Ojciec' Wyspiańskiego wyszeptałam w uniesieniu:
- This is SOMEONE for me! (myląc oczywiście zaimek 'coś' z 'ktoś')
- Gdzie?! - wykrzyknęli jednocześnie Staś z Franiem w osłupieniu, z niekłamanym podziwem nad polską szybkością podejmowania decyzji w kwestii znajdowania i aprobowania potencjalnego partnera (myśleli bowiem - zgodnie z zasadą, że głodnemu chleb na myśl - że ujrzałam na mej drodze jakiegoś powalającego z nóg młodziana :))
Im to bowiem podrywanie szło dużo bardziej opornie.



My byłyśmy w nieodpowiedniej grupie wiekowej (raczej nie szukali za żony licealistek przed maturą). Kolejne wizyty miały nieco inny przebieg.
Ciotka najczęściej przyjeżdżała do nas, każąc się mojemu tacie obwozić po wszystkich możliwych krewnych i znajomych królika, zahaczając po drodze o bazary, delikatesy (koniecznie z kabanosami), Modę Polską i obowiązkowo kawiarenkę Hortexu, naprzeciwko hotelu Bristol, gdzie pochłaniała imponujące porcje wuzetek i tortów owocowych.



Chłopaki natomiast mieli poumawiane wizyty u poznanych przez 'agencje zgubionych serc' kandydatki, z którymi prowadzili owocną korespondencję między jedną, a drugą wizytą w kraju przodków. Stasio pisywał też ze mną przez parę ładnych lat - w celu ćwiczenia polskiego, co by 'prawdziwa' korespondencja nie wypadała zbyt blado. I zawsze mnie zdumiewał kończąc swój list podpisem:
Love
S.
xxx
Dopiero po latach załapałam, że te trzy krzyżyki to nie znak analfabety, ale angielskie 'całuski' (kiss, kiss, kiss :)))


Podczas tych 'postkomunistycznych' wizyt, gdy mój tato robił za osobistego szofera, przewodnika, kaowca i wodzireja w jednym, moja mama-naukowiec robiła za kucharkę i sprzątaczkę, pichcąc obiadki według klarownych instukcji cioteczki ("Rosołu nie tykam!").
Nie cierpiała tego szczerze
(gdyż gotowanie nie było dla niej czynnością wartą większego zachodu, choć była w tym dobra), na równi z przywożonymi przez ciocię prezentami w postaci niegustownych ubrań z przeceny (lub wręcz second handów), jak i całych tych wieczornych 'nocnych rodaków rozmów', które sprowadzały się głównie do opowiadania, jak to w Anglii jest sielsko-anielsko.
No ale czego się nie robi z miłości :)))
A mama wiedziała, że dla mojego taty więzi rodzinne, choćby tak cienką nitką szyte, były ekstremalnie ważne.


Dalsza część historii jest już tak nudna (i przewidywalna), że nie zamierzam jej ciągnąć w nieskończoność. Z kronikarskiego obowiązku dodam tylko, że Stasio, po trzech latach nieudanych poszukiwać znalazł żonę ... w polskim kościele, w swoim rodzinnym miasteczku (Polkę, a jakże, odwiedzającą swoją rodzinę) z którą w zgodnym stadle żyje po dziś dzień.
Franio (tak, tak, nazywany wciąż zdrobniale mimo swoich prawie sześciesięciu (!) lat) natomiast został starym kawalerem, toczącym swe życie u boku ciotki Emilii.


Cóż mnie jednak naszło na odgrzebywanie tej rodzinnej historii?
I jak się to ma do zadanych we wstępie pytań?

Postaram się sklecić to w sensowną całość.

Otóż zawsze mnie zastanawiało to, że ciotka Emilia ani razu - właśnie w ramach wdzięczności lub podziękowania za kilkakrotną gościnę - nie zaprosiła moich rodziców do Anglii (która przecież takim rajem na ziemi była).
Oni, co prawda, nigdy nie mieli z tego powodu żadnych pretensji, ale myślę, że byłoby im najzwyczajniej w świecie miło.
Może ciotka myślała, że będzie musiała zasponsorować im bilety?
Ale przecież odkąd my zamieszkaliśmy na Wyspach Szczęśliwych i ciotka wiedziała, że rodzice odwiedzają nas przynajmniej dwa-trzy razy do roku, nie kosztowało jej to nic, rzucić niezobowiązujące:
To może wpadlibyście na dzień-dwa?

 

Nigdy. Ani razu. Nawet kurtuazyjnie.
Ok. Nie rozumiem tego, ale przyjmuję do wiadomości. Może miała jakieś powody ...


Całkiem niedawno, w czasie jednego z rodzinnych zjazdów 'zgadało się', że mój tato nigdy nie miał okazji poznać drugiego brata swojej mamy - wujka Szczepcia.
Plotka rodzinna głosiła, że żona Angielka nigdy nie chciała go puścić do Polski (swoją drogą nie wyobrażam sobie, żeby można było tak postąpić). Od słowa do słowa, w ferworze porządkowania historii rodzinnych, na fali sentymentu zapadła spontaniczna decyzja:
Jedziemy do Anglii poznać wujka Szczepcia, ostatniego żyjącego krewnego babci Kazi!
Jest tyle pytań, na które chce się znaleźć odpowiedzi!
Tyle białych plam w historii rodziny, które szczególnie mój tato zapragnął zapisać.


Machina potoczyła się bardzo szybko. Wujek Szczepcio został postawiony przed faktem dokonanym (z czego się zresztą niebywale ucieszył), bilety zakupione, plan wizyty sporządzony.

Było tylko jedno 'ale'. Samolot lądował w Liverpool, 60 km od Lancaster, gdzie mieszka i wujek Szczepcio, i Staś, i Franio, i ciocia Emilia.
Mój tato zadzwonił do Stasia, z pytaniem, czy mógłby ich przywieźć z lotniska.
Bo nigdy nie podróżował sam po Anglii, bo zna angielski tylko w stopniu podstawowym (= parę zwrotów+niemiecki+ręce), bo owszem, mogliby wypożyczyć samochód, ale to jednak nie ta strona drogi, no i co tu się oszukiwać, wydatek na polską kieszeń spory.




Odpowiedź brzmiała: Nie, bo musiałbym wziąć dzień wolnego.


Rozumiem, że wizyta nie była zapowiedziana pół roku wcześniej.
Rozumiem, że każdy może mieć swoje plany.
Rozumiem, że nie każdy lubi jak mu się ktoś nagle (a faktycznie było to 'nagle' - zaledwie z tygodniowym wyprzedzeniem) wprasza w życie (nie myślcie przypadkiem, że do mieszkania; tato wykupił nocleg w hotelu).
Rozumiem, że po trzydziestu latach w jednej instytucji, będąc szanowanym i cenionym pracownikiem wzięcie jednego dnia urlopu jest 'koszmarnie' trudne.
Rozumiem, a przynamniej staram się zrozumieć, że każdy ma prawo powiedzieć NIE.


Ale przyznam szczerze, że mi by coś takiego nie przyszło do głowy.
Nie przyszłoby mi do głowy nie przywieźć kogoś z lotniska, nie przenocować go u siebie przez dwie (!) noce.
'Kogoś' ...


Mój tato jest tak zemocjonowany spotkaniem z wujkiem Szczepciem, że się tym w ogóle nie przejął. A przynajmniej nie pokazał tego po sobie.

Ale ja siedzę z rozdziawioną paszczą już od zeszłej niedzieli ...

Ps. Dla porządku i dla (wątpliwego, bo wątpliwego, ale jednak) 'smaczku' dodam, że w miesiąc po wizycie wujek Szczepcio zmarł.

niedziela, 23 czerwca 2013

39 comments:

  1. Niesamowita historia, z cyklu: z rodzina najlepiej wychodzi sie na zdjeciach.
    Ja tez mam takie szczescie, badz tez nierozum, ze jeszcze 10 lat temu, mialam prawie co lato w domu pensjonat, odkad otworzono Zelazna Kurtyne. Ok, w koncu rodzina, i jak piszesz, a czemu maja nie zobaczyc tego mniemanego cukru i lukru na przydroznych niemieckich drzewach ;)
    Zastanawialo mnie czasami, tak po prostu chyba z racji mojego wrednego charakteru ;) dlaczego czasami nawet jakiegos slawnego "Michalka" mojemu dziecku z Polski nie przywieziono?
    Re- zapraszana bylam czasami, i czasami nawet korzystalam. Dlaczegoz nie? Po raz drugi odezwala sie wrednosc mojego charakteru, gdy usilnie mnie namawiano, co mojemu dziecku w Polsce i z polskich ksiazeczek, kupic POWINNAM. Ja glupia znowu z jakims prezencikiem sie liczylam, bo sama przeciez z pustymi rekami nie jechalam....
    Takie jest zycie, sama pokrewnosc nie jest wytyczna, jak sobie ze soba damy rade.
    Stan dzisiejszy: wysylam karty bozonarodzeniowe jedynie tym, od których karty dostaje, roczna weryfikacja obligatoryjna. Bo skoro tacy zabiegani zapracowani, ze ani momenta czasu na napisanie nie maja, to gdziezbym smiala, zmuszac ich do czytania tej pisanej przeze mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja akurat na niwie prezentów i zapraszania mam naprawdę bardzo dobre doświadzczenia. Aż 'za dobre' bo czasami wręcz krępujące. Chciałabym odwiedzać rodzinę bez 'stresu', że zostanę zarzucona prezentami (głównie moje dzieci), a sama 'nic nie mam' (choć zawsze wożę jakieś awaryjne czekoladki ;)))
      Z 'nalotami' rodzinnymi też nie mam traumatycznych wspomnień (choć trzytygodniowa wizyta teściowej, to było niewątpliwie przeżycie :))), a znajomych, którzy sobie o mnie nagle przypominają po dwudziestu latach, bo zobaczyli gdzieś na portalu społecznościowym "Londyn" staram się raczej 'załatwiać oschle' (choć jakby się bardzo, bardzo uparli, to pewnie bym ich przyjęła - też miałam takie przypadki).

      Dlatego tym bardziej mnie ta sytuacja zdziwiła.

      'Test kartek świątecznych' ciekawy :)

      Usuń
  2. Historia przednia, można by się nawet pośmiać, gdyby nie to, że to dość smutne... Zupełnie nie rozumiem tego, bo ja bym sama od razu zaproponowała: pewnie przyjedziesz tu i tu, to ja Cię odbiorę.

    Co do przysług, wdzięczności itp., to moja teoria jest taka, że nie ma czegoś takiego, jak bezinteresowność. Nawet jeśli nie oczekujemy wyrazów wdzięczności, to nagrodą jest... dobre samopoczucie, że komuś pomogliśmy :) Ale absolutnie nie uważam, że to coś złego. Wydaje mi się też, że w relacjach międzyludzkich naturalne jest to, że opierają się one na zasadzie wzajemności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żono, ja tego też zupełnie nie rozumiem, ale być może jest to kolejna różnica w mentalności (o której pisze poniżej Piotr - że w pewnych krajach pracę stawia się ponad jakiekolwiek 'interesy' rodzinne.

      Moja teoria na temat wdzięczności jest bardzo podobna do Twojej. Też lubię pomagać i mieć z tego satysfakcję. Może nie oczekuję od razu rewanżu, ale przynajmniej przysłowiowego 'dziękuję'. Ostatnio miałam taką sytuację: przyjeżdża do nas na wakacje kuzyn. Zapraszaliśmy go już dawno, żeby sobie chłopak przyjechał i pozwiedzał, w końcu ma rodzinę w Anglii, szkoda, by nie skorzystał. Młodzian przystał na propozycję. Załatwiliśmy mu bilety, wysłałam mu maila z informacjami, że przylatuje tego a tego dnia, plus cały szereg informacji (a uwierz, że logistycznie nam ten jego przyjazd w te wakacje niezbyt pasuje, ale cóż, słowo się rzekło) i ... zero reakcji. Nie dostałam nawet maila ze słowami: Dzięki za maila :))))

      Natomiast na pewno nie umiałabym się 'upomnieć' o rewanż. Czasami pewne rzeczy wydają mi sie oczywiste. Jak widać niesłusznie.

      Usuń
  3. bardzo ciekawa historia .. przeczytałem jednym tchem :^) .. ta 'hot girl' :^) potrafi fajnie 'szeptać w metrze' :^)) ..
    pomyślałem jakby to było w Stanach z podobną sytuacją . .i niestety przyznam, że chyba podobnie .. sprawy profesjonalne z reguły tutaj mają przewagę nad rodzinnymi chyba, że jest to jakaś sytuacja wypadkowa .. to jest po prostu jedna z różnic w systemie wartości .. myślę, że gdyby mnie poproszono o podobną przysługę zrobiłbym wszystko w mojej mocy by pomóc ale nie jestem pewien czy moje córki wychowane już tu w Stanach nie odmówiły wspominając o obowiązakach w pracy ..
    .. jest jeszcze jedna refleksja, która przyszła mi do głowy .. wydaje mi się, że nadal pomimo upływu lat w Polakach i Polkach jest pewien kompleks 'cudzoziemskości' czy raczej 'zachodności' .. mężczyźni z 'Zachodu' to od razu przystojniejsi lub ciekawsi, nowinki od razu warte naśladowania, jak ktoś przyjedzie 'stamtąd' to już czerwony dywan trzeba rozwijać i w pas się kłaniać .. itd ... ten kompleks to się ciągnie już od wieków ... w końcu mieliśmy całkiem wielu beznadziejnych królów elekcyjnych z importu ..

    to taka ciekawostka - rozmawiałem ostatnio z pewnym salesmanem z Ohio w miedzynarodowej firmie .. facet po 50tce w dobrej formie .. po kilku drinkach zapytał się mnie jako jest, że on jeżdząc często do fili firmy w Polsce w mieście którego nazwę pominę ma tak fenomenalny sukces w znajdowaniu partnerek dużo młodszych od siebie na 'one night stand' .. z tego co mi mówił już po paru drinkach ma dobre 'branie' .. mówił mi, że gdzie indziej musi się mocno 'napracować' i często nici ... powiedziałem mu, że jest po prostu przystojny :^) ale pomyślałem o tych nieudacznikach królach elekcyjnych z importu i zakląłem w myśli :^))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piotrze, i to jest BARDZO ciekawy punkt w dyskusji. Może faktycznie jest to kwestia mentalności, stawiania spraw zawodowych na pierwszym miejscu. Kto wie, może Staś pisze bloga i właśnie opisał na nim 'unthinkable story' o kuzynie z Polski, który wpadł na tak kuriozalny pomysł, żeby on, Staś miał rzekomo brać dzień wolny, by go przywieźć z lotniska! A przecież mamy XXI wiek, są taksówki, dworce dobrze oznakowane, informacja ogólnie dostępne, więc w czym problem? A jego angielscy koledzy komentują, że faktycznie, no, no, żeby na taki pomysł wpaść, to chyba trzeba być Polakiem :))))

      Kompleks 'cudzodziemskości' to nasza odwieczna bolączka, przybierająca różne formy (już Rej pisał o gęsiach i języku :)))
      Może potrafimy to co raz lepiej rozpoznawać, ale z leczeniem nam jeszcze kiepsko wychodzi (mówiąc zbiorowo, choć wiem, że oczywiście wiele osób perfekcyjnie dało sobie z tym radę).
      'Hamerykansky chłopak', choćby i wiekowy i nienajprzystojniejszy to jednak często niesie ze sobą jakąś obietnicę, jakiś powiew jeśli nawet nie 'wielkiego świata', to przynajmniej inności. Podświadomie, ale jednak.
      Osobiście znałam dziewczynę z małego miasta, która jak najbardziej świadomie, mówiąc o tym bez ogródek, wydała się za mocno starszego Holendra, bo wiedziała, że będzie tam miała lepsze życie.
      Poza tym wiesz jak to jest ... kobiety w dużej mierze podrywa się słowami. Jakiś miły dialog, inteligentne zagadanie, itp. A 'po hamerykańsku' nawet największy prostak brzmi światowo, szczególnie jak ktoś i tak nie za bardzo wprawny w używaniu angielskiego (choć bądźmy szczerzy - one night stand nie wymaga wiele słów ;)))
      Dlatego np. tak wiele piosenek angielskojęzycznych jest przebojami - bo mało kto sie wsłuchuje w 'together-forever-and-ever'

      Pozdrawiam i dzięki za komentarze (mam strasze zaległości w lekturze innych blogów, ale wkrótce to nadrobię :))

      Usuń
    2. sama przyjemność Ciebie czytać Fidrygauko .. tak bardzo ciekawie piszesz ...całkowicie mogę sobie taką rozmowę Stasia wyobrazić szczególnie to w Stanach :^)).. i to jest bolączka tutejszego systemu wartości w moim odczuciu .. otóż za rok czy dwa nikt już nie będzie pamiętał dlaczego nie mógł wziąć dnia wolnego i pomóc komuś bliskiemu .. a być może będzie już nawet pracował gdzie indziej i to wszystko będzie bez znaczenia a okazja by komuś pomóc już się może nie powtórzyć ..

      bardzo dziękuję, że mi przypomniałaś o Reju i jego wspaniałej obserwacji !!... po prostu jako Polacy powinniśmy się dobrze czuć sobą i szanować siebie mocniej .. lubię mieć moją polską flagę na moim plecaku z którym bywałem na prawie wszystkich kontynentach i podobnie tak jak Kanadyjczycy z ich jest mi dobrze mi z tą polską flagą i ludzie okazują mi wiele sympatii (super fajnie było w Japoni gdzie Polska = Chopin)

      ale fajnie to ujęłaś, że nawet niespecjalnie lotny mężczyzna brzmi dobrze w obcym dla kobiety języku .. zresztą Amerykanie dobrze się czują w chit-chat są z reguły optymistyczni uśmiechnęci i pewni siebie więc na pewno mogą kobietę zaciekawić ;^) .... nie wiem czy to dlatego, że ja wychowałem się na prowincji czy tak w ogóle jakoś byłem bardzo nieśmiały i zakompleksiony kiedy tu dotarłem za ocean (myślę, że w pewnym uogólnieniu niezawsze trafnym na pewno ale jednak podobne zakompleksienie mężczyzn sprawia, że Polkom jest zdecydowanie łatwiej znaleźć partnera za granicą niż Polakowi tak na oko różnica jest kilkakrotna co mnie zawsze zastanawia :^) ) .. tak więc po wielu 'cierpieniach młodego Wertera' jakoś przełamałem nieśmiałość i dowiedziałem się od Amerykanek, że polski akcent (a raczej europejski dla nich) czy pewna szarmanckość (jak płacenie rachunków czy otwieranie drzwi) bardzo im się podoba :^))

      słoneczne pozdrowienia :^))

      Usuń
    3. Jeszcze parę słów o wywieraniu wrażenia. Z tego, co obserwuję, to dużo wiecej Półek wiąże się z obcokrajowcami, niż Polaków, przynajmniej tutaj w Anglii (a Ty potwierdzasz moje obserwacje). A co ciekawe, też zetknęłam się z opiniami, że Polacy są szarnanccy i mają 'wzięcie' ;) (nie mówię tu o przysłowiowym Józku z budowy, który klubie jak szewc i higieną nie grzeszy, a niestety takich osobników jest tu sporo).
      Ciekawe z czego to wynika?
      Może nie z niesmialości Polaków (he, he, moim zdanie należysz raczej do mniejszości; w przewadze są 'watażki' i 'najmadrzejsi'- specjaliści od wszystkiego :)), ale właśnie z tego, że komunikując się na poziomie językowo dość ograniczonym, pewnych rzeczy się nie dostrzega? (wiem, wiem, pojechałam straszliwym uogólnieniem, opartym jednak w dużej mierze na analizie dziesiątek wypowiedzi dziewczyn, które wyszły za mąż za obcokrajowców). A może po prostu w oczach zagraniczniaków Polacy są fajnymi chłopakami (w sensie: partnerami na krotkie, niezobowiązujące relacje), a Polki są fajnymi żonami :-D

      Usuń
    4. Ps. "Półek" zamiast "Polek" jest oczywiście 'autorstwa' mojego telefonu (przemycił skurczybyk niepostrzeżenie :))

      Usuń
    5. bardzo ciekawie napisałaś .. może rzeczywiście w młodszym pokoleniu więcej 'watażek' .. trudno mi powiedzieć ..
      fajnie z tymi półkami .. mój iPhone też poprawia mnie a głupi jest jak but

      a zatem Polki z 'półki' sa super fajnymi żonami :^) ... wiadomo, że 'najwięcej witaminy .. ' :^)

      słoneczne pozdrowienia :^))

      Usuń
  4. Szczerość przede wszystkim, więc:

    Czy oczekujecie od innych wdzięczności? - tak

    Robicie wszystko zupełnie bezinteresownie - nie
    czy może czekacie, aż ktoś da Wam coś w zamian? - tak

    A co w sytuacji, gdy 'rewanż' nie przychodzi?
    Obrażacie się, urywacie przyjaźń, poluzowujecie nić znajomości? - tak

    A z jeszcze innej mańki: czy czujecie się zobligowani wyrażać dowody wdzięczności na każdym kroku, - bez przesady, nie na każdym kroku
    czy może uważacie to za oczywistą oczywistość, że jeśli ktoś może Wam pomóc, to powinien to zrobić bez jakichkolwiek warunków? - nie, nic nie jest oczywiste, chyba, że jest rewanżem

    Myślę, że nie ma na te pytania jednoznacznej odpowiedzi.
    Pewnie w pierwszym porywie każdy z nas odpowie, że nieeee, absolutnie.
    Jaaaaa? Pomagam z czysto altruistycznej potrzeby ;) - nie, altruizm to tylko teoria filozoficzna lub schorzenie pod nazwą "syndrom Matki Teresy"

    A jak jest naprawdę?

    Naprawdę jest tak, że interesowność jest normalną cechą zachowania, nie tylko ludzi zresztą. Ale oczekiwać od innych wypadałoby tylko, gdy samemu coś się z siebie dało. Inaczej to już tylko chamstwo i bezczelność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nemuri, dzięki za szczerość.
      Nie mam pewności, czy rzeczywiście wszystko robię interesowie, bo liczę na rewanż - w tym sensie się nie zgadzam, że interesowność jest 'normalną' cechą. Wydaje mi się, że wiele rzeczy robimy, bo po prostu lubimy dawać czy pomagać (chociażby dla dobrego samopoczucia :)))
      Ale na pewno większość z nas oczekuje rewanżu, przynajmniej w sytuacji, kiedy zachodzi potrzeba otrzymania takiego rewanżu. Czyli może jest tak, że niekoniecznie w chwili robienia czegoś myślę sobie: Robię to tylko dlatego, że liczę na twoją pomoc w przyszłości. Ale już gdy nadejdzie 'ta przyszłość' i potrzebudjemy pomocy, to wtedy wydaje się nam oczywiste, że rewanż powinien nastąpić?

      Co do matki Teresy, to w świetle ostatnich doniesień nie jestem taka pewna, czy ona była aż taką altruistką :))) (nie umniejszając tego, co robiła dobrze).

      Usuń
  5. Ja przede wszystkim byłabym bardzo rozczarowana, a potem długo obrażona.
    A może tylko urażona, tak myślę.
    Dobrze, że Twój tata odnalazł wujka Szczepcia, bo może stracił Stasia, ale zyskał kogoś nowego w rodzinie.
    Ja chyba wierzę w bezinteresowne pomaganie. Przyznam się, nie zawsze tak robię, czasami łapię się z myślami, że ja Ci pomogę, a potem może ja Twojej łaski będę potrzebowała. To chyba jest normalne. I oczywiste, że jak potem moje kalkulacje zawodzą, to już jest żal.
    Przede wszystkim jednak wierze, że dobro stwarza dobro. Zatem może dana przysługa nie będzie oddana dokładnie przez ta samą osobę, ale prędzej czy później wróci...
    No to tyle moich pokrętnych wyjaśnień.
    Pozdrawiam :)
    PS Masz super listę blogów, czerpię z niej całymi garściami. Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Viki, znając mojego tatę (zwanego u nas w domu Pollyanną), to on się raczej z tego szybko otrząśnie. Nie sądzę, żeby 'stracił Stasia'.
      Myślę, a przynajmniej chcę myśleć, że część tego co robię, to bezinteresowne pomaganie, wmyśl zasady, że dobro rodzi dobro, albo co człowiek sieje, to i żąć będzie.
      Ale masz rację, w sytuacji, gdy potrzebuję pomocy okazuje się, że rewanż drugiej osoby był dla mnie w pewnym sensie oczywisty i czasami się gorzko rozczarowuję. Tym bardziej, że mam jeszcze dodatkowy szkopuł: nie za bardzo umiem prosić o pomoc, więc oczekuję czasami nie tylko rewanżu, ale też tego, by ta druga strona się domyśliła, że go potrzebuję i sama go zaoferowała, he, he, he.

      Ps. Co do linków, to chodzę bo blogach blogspota (częściej niż za czasów Bloxa) i co chwila coś dodaję (na moją własną zgubę!).
      Miłego czerpania :)))

      Usuń
  6. Ja tam chętnie pomagam - powiedzmy - bezinteresownie. Jeżeli tylko jestem w stanie.
    Tylko to moje bezinteresowne pomaganie to właściwie spłata długu. W młodości było mi ciężko, nie mogłam liczyć na pomoc rodziny, ale zyskałam bardzo dużą pomoc znajomych i sąsiadów. Naprawdę - wiele osób bardzo, ale to bardzo mi pomagało w trudnych dla mnie chwilach. A osoby te nigdy nie doczekały się rewanżu, bo nasze drogi się rozeszły. I teraz, kiedy tylko mogę, chętnie pomagam innym nie licząc na nic. Bo już wiele dostałam i uważam, że teraz moja kolej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty jesteś więc 'po drugiej' stronie. Rewanżujesz się i zaspokajasz 'nasze' żądania/ oczekiwania rewanżu :)))
      Często też staram się kierować tą zasadą, że ja coś dostałam, że jest mi w danym momencie życiowym łatwiej, że mam czas, więc dlaczego nie pomóc (szczególnie, że też mi ludzie pomagali).
      Ale nie ukrywam, że czasami pojawia się ryzyko 'zostania jeleniem' (w myśl żartu: czym się różni jeleń od daniela? Jeleń stawia, D/daniel pije :))

      Usuń
  7. Zasada wzajemności jest jednym z najważniejszych niepisanych praw regulujących stosunki międzyludzkie. Instynktownie czujemy, gdy zostaje naruszona. Szczególnie, gdy zostaje naruszona na naszą niekorzyść, bo doświadczamy wówczas bardzo niemiłego uczucia, że jesteśmy zwykłymi frajerami, do których każdy jak w dym, gdy czegoś potrzebuje, ale gdy to my jesteśmy w potrzebie, to okazuje się, że wszyscy mają swoje życie i swoje plany, które my musimy zrozumieć. I najgorsze jest to, że my rzeczywiście staramy się zrozumieć i wytłumaczyć: że mało czasu, że praca, że mentalność (gratuluję - świetnie ci wychodzi usprawiedliwianie innych, wiem o czym piszę, bo i ja jestem biegła w tej dziedzinie).... I jeszcze się obwiniamy, za swoje negatywne uczucia, bo przecież bezinteresowność jest cnotą, bo nie wypada oczekiwać wzajemności...

    Nie wiem, jak Ty Fidrygauko, ale ja z okazji swoich czterdziestych urodzin postanowiłam skończyć z frajerstwem. I to wcale nie znaczy, że będę teraz za każdą grzeczność oczekiwać grzeczności, za każdą przysługę przysługi, za prezent prezentu;) To byłby absurd. Ale wiem dokładnie kto doceni moje zaangażowanie i na kogo ja w razie czego mogę liczyć. Bo wzajemność, to nie pusty rewanż, to szacunek i sympatia dla drugiej strony, dzięki którym robisz coś z czystej przyjemności sprawienia komuś przyjemności i wiesz, że ta druga strona w taki sam sposób zrobi coś dla ciebie. I takie relacje warto pielęgnować. Reszcie mówię stanowcze KIJ WAM W KRZYŻ!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Renya, ja może 'oficjalnie' nie podjęłam takiego postanowienia, ale rzeczywiście z wiekiem widzę, jak zmienia się moje podejście chociażby do przyjaźni (?), o które tylko ja zabiegałam.

      Masz rację, pewnie trochę usprawiedliwiam takie, a nie inne zachowania, mówiąc sobie, że nie jestem w ich sytuacji ("Nie drę ryja zza zamkniętych drzwi :)) ale jak sytuacja się powtarza raz, drugi, to zaczyna mnie uwierać.

      I zgadzam się, że nie do końca chodzi o rewanż jako taki, ale o pokazanie, że ci na tej drugiej osobie zależy, o okazanie szacunku.

      Przyznam też, że im jestem starsza tym mniej oczekuje od innych. Potem mniej boli.

      Ta konkretna, opisana przeze mnie sytuacja zabolała mnie, mimo że przecież nie dotyczyła bezpośrednio mnie. Dotyczyła mojego taty, który nie raz o nie dwa szedł 'drugą, nadprogramową milę'.

      Usuń
  8. "Z tego, co obserwuję, to dużo wiecej Półek wiąże się z obcokrajowcami, niż Polaków, przynajmniej tutaj w Anglii"

    W Niemczech tez. Piszac prosto i zrozumiale, mescy Polacy po prostu nie maja wziecia u kobiet innej narodowosci. Ma to zwiazek z wieloma rzeczami- zaczynajac od wyksztalcenia, pozycji spolecznej, zainteresowan, sposobów spedzania wolnego czasu, konczac na urodzie. C’est la vie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :^)) .. chyba trzeba będzie napisać jakieś Requiem dla polskiego mężczyzny .. jesteśmy bez szans ..:^))
      musimy zacząć czerpać inspirację z brytyjskich, niemieckich, czy holenderskich mężczyzn np tych z Ibizy .. spalonych na pomidorków na plaży co im się film urwał poprzedniej nocy . .wspaniale prezentującymi swoje piwne brzuszki albo inne wdzięki jak synowie Albionu w Krakowie, którzy zapili i zapomnieli, że wynaleziono toalety ;^))

      cóż zawsze mieliśmy słabość o królów elekcyjnych z importu

      w Stanach wśród mężyczzn pokutuje sterotyp, że żona z Europy Wschodniej będzie dużo młodsza i ładniejsza niż kawaler będzie mógł zamarzyć w Stanach i będzie dużo bardziej wyrozumiała dla wszelkich 'wyskoków' kawalera ..
      wiem, że to tylko sterotyp ale taki jest :^)

      Usuń
    2. Spirit, myślę, że sporo w tym prawdy. Przekrój społeczny emigrantów jest jednak specyficzny i o ile Polki (wiem, wiem, znów uogólnię, ale nie da się inaczej) są często dobrymi kandydatkami na żony dla takiego np. Niemca czy Anglika (bo są zadbane, bo lubią dbać o dom, bo są rodzinne i mają wiele cech, które facetów pociągają), to przeciętny Polak na emigracji (bo to trzeba, Piotrze, podkreślić; Requiem nie będzie na razie potrzebne :)) często nie spełnia wymogów tamtejszych kobiet, które są dużo bardziej liberalne, oczekują partnerstwa na trochę innych zasadach niż te, które są wciąż jeszcze akceptowane w Polsce i często też oczekują standardu życia, które emigrant z Polski nie może im zapewnić.
      Tak sobie filozofuję ...

      Usuń
  9. Poitrze, a masz inny pomysl, dlaczego polscy slowianie plci meskiej, takie mierne powodzenie w Europie zachodniej maja? Pomijajac jednostki, którzy faktycznie sa zonaci z nie- Polka.
    Nawet ja znam takiego jedno- jedynego, ale faktycznie, chlop jak dab, wysoki, smagly, wlasciwie na Polaka nie wyglada, 0 slowianstwa w nim jakos ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Spirit_of .. nie wiem dlaczego tak jest .. ale wiem, że stereotypy pokutują .. dlaczego np tak wielu Niemców szuka żon w Tajlandi .. może muszą się nieżle napocić w Niemczech by kogoś znależć a potem żona Niemka będzie chciała być na równi z mężem i kazać mu prać i sprzątać po sobie a Tajka tylko będzie się kłaniać .. tak wiem sterotyp :^)
      polski mężczyzna nie musi być niewykształconym gburem bez zainteresowań i złym wyglądzie .. mieszkam w Stanach od 20 lat, mieszkałem w Londynie, pracowałem na projektach w Niemczech .. nie zauważyłem większej różnicy w inteligencji czy wyglądzie w mężczyznach tam i w Polsce ..ja się już z komplesów dawno wyleczyłem :^))

      Usuń
    2. Piotrze, ja tam do polskich chłopaków nic nie mam :) (no, powiedzmy; bo zróżnicowanie tej grupy jest przecież spore i wspomniany już Józek z budowy, posługujący się trzystoma słowami raczej by mi nie zaimponował)
      Mam takiego jednego w domu i sprawdza się perfekcyjnie od parunastu lat. Nie zamierzam go zamieniać na lepszy, a tym bardziej zagraniczny model. Przyznam, że znałam wielu 'eksportowych mężczyzn' i teoretycznie miałam szansę znaleźć sobie męża za granicą (choć jakoś o mnie się nie zabijali, he, he), to nie wiem, czy bym się na to zdecydowała. Tzn. pewnie, jak bym się zakochała, to decyzja zapadła by i tak za mnie :), ale myślę, że dużo by mnie kosztowało (po dwóch latach, gdy podobno endorfiny opadają i człowiek zdrowieje), by zrozumieć i zaakceptować mentalność takiego np. Anglika.
      Próbuję to robić od paru lat, eksperymentując na kolegach z pracy i średnio mi to wychodzi. A to naprawdę świetni faceci. Znam też świetnych Amerykanów, Szwedów itd.
      Naprawdę nie wiem, z czego wynika ta różnica w tworzeniu związków mieszanych? A może Polacy po prostu nie szukają zagraniczynych kobiet, bo też wolą Polki? :-P

      Usuń
    3. A tu, dla Ciebie Piotrze, na pocieszenie, a raczej na potwierdzenie Twojej tezy, że Polacy są świetnymi facetami :)
      http://kobieta.gazeta.pl/kobieta/56,107881,14115644,Teraz_Polska_,,5.html

      Usuń
    4. http://kobieta.gazeta.pl/kobieta/56,107881,14115644,Teraz_Polska_,,5.html

      Najlepsze sa komentarze. Widze, ze nie odbiegaja od mojego zdania na temat ;)

      Usuń
    5. Drogie Panie ..cóż to już Zagłoba lepiej wiedział, że z białogłowami to nie tak łatwo :^) ... wywieszam białą flagę i zamykam się w klasztorze skąd będę tylko wzdychał bo wiadomo, że polskie dziewczyny to mają najwięcej witaminy :^) .. słoneczne pozdrowienia :^)

      Usuń
    6. Jakze to nie ma roznicy w wygladzie? :-) Toz przeciez na odleglosc idzie rozpoznac. Twarz okragla, wlosy przystrzyzone na bardzo krotko, choc glowa zwykle nieksztaltna i koszula non-iron z krotkim rekawem oraz spodnie od slubnego garnituru przy niedzieli.
      Poki mi na to nie zwrocily uwagi tubylcze kolezanki z pracy, nie zauwazalam - a teraz widze wszedzie :-)

      Usuń
    7. Ach, a z rozmow z polskimi emigrantami z pierwszej lub drugiej zmiany mi wynika, ze jesli narzeczona nie potrafi nasmazyc schabowych i zeby zupa codziennie byla to w kij z taka narzeczona :)

      Usuń
    8. @Kaczka Wayne Rooney ? :^)) ... czy rzeczywiście tylko sobowtóry Beckhama chodzą po ulicach .. przechadzka po middlesbrough czy newcastle może być 'ciekawa' .. po prostu przypuszczam, że widujecie polskich mężyczzn z pewnego kręgu tylko .. Ci pozostali z innych kręgów po prostu wyglądają jak inni mężczyźni obok nich ... niektórzy to nawet wegteriańscy są ;^) i gotują po tajsku

      Usuń
    9. Alez oczywiscie. Po prostu pewna grupa sie wyroznia i stanowi fundament dla stereotypu. Taka kolej rzeczy.
      No i nie wiem, czy Rooney w spodniach na kant od slubnego garnituru. Zauwaz tez, ze litosciwie pomijam, ze opinie na temat fenotypu polaka-rodaka wydaly damy ubrane najczesciej w stylonowe falbanki od Marksa i Spencera.
      Anglikow za granica tez bardzo latwo rozpoznac i niekoniecznie po akcencie. Pierwszy test - sandaly przy temperaturze dwunastu stopni. Ach, mozna bez konca...

      Usuń
    10. O proszę, ależ się dyskusja wywiązała na temat polskich mężczyzn.
      I jaka dywersja!
      Ja tu walczę, że stereotypem Polki-sprzątaczki, a tu - widzę - promuje się stereotyp Polaka w skarpetkach do sandałów, z wąsem, plecaczkiem i innymi znakami rozpoznawczymi, tudzież przywarami :)))

      Myślę, że (niestety, Piotrze) część grupy reprezentacyjnej tak właśnie wygląda, a że jest to grupa dość liczna, dość rzucająca się w oczy (nie jeżdżą jaguarami z City do Windsor tylko metrem :)), to najłatwiej jest zgeneralizować do jej standardu (w końcu nie da się zaprzeczyć, że statystycznie dużo więcej Polek niż Angielek zosteje sprzątaczkami) A dodatkowo jest to pewna wygoda mentalna, by myśleć o Polakach w określony sposób (wiesz, te łabędzie królewskie i karpie jedzone namiętnie, ten polski hyraulik vel tynkarz, itp.).
      Ci, którzy nie są typowi, ci 'europejscy' po prostu 'zlewają się' z międzynarodowym tłumem, gdzie są równorzędnymi partnerami w grze :))

      Czuję, że się w końcu wezmę, za ten chodzący za mną od dawna temat o stereotypach (kiedyś już o tym pisałam, muszę szbko przenieść wreszcie te wszystkie teksty ze sterego bloga).

      Usuń
  10. Dobrze że mi przypomniałaś iż muszę uaktualnić zakładkę do Twojego bloga! Po przeczytaniu Twego posta też zostałam z otwartą gębą...słów brak...co do mnie robię "dobre uczynki" jak najbardziej bezinteresownie nawet osobom spotkanym przelotnie bo uważam że dobra energia musi krążyć. Natomiast przejawy czarnej niewdzięczności ze strony osób którym pomogłam a one mnie "olały" kiedy byłam w potrzebie powodują, że je skreślam na zawsze jako niegodne zaufania (nie mówię że ktoś musi się odwdzięczać za wszelka cenę, jedynie o przypadkach ewidentnego olania)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sukienko, witaj w nowym miejscu :)
      Ja reaguję podobnie. Czasami przebiera się miarka i pewne osoby zostają wpisane na listę 'niegodnych zaufania'. Na szczęście nie ma ich w moim otoczeniu wiele.
      Jak mogę, staram się pomóc. A 'pozytywna energia' niech płynie!

      Usuń
  11. Wiesz co pomyślałam na samym końcu? Ale świnia! Nie tata, ten wujcio. Mamy podobną historię w rodzinie, brat dziadka od strony taty, przed wojną wyemigrował do ameryki. Tam się ożenił, urodziły mu się dwie córki. Śmiesznie wyszło to pokoleniowo bo dziewczyny są mniej więcej w moim wieku. Potem w 1978 r moi rodzice spędzili kilka miesięcy u nich w domu, Witold (ten brat dziadka) przylatywał od wielkiego dzwonu do Polski. Koleją rzeczy Jemu się zmarło a żeńska część rodziny nigdy nie nauczyła się polskiego. Ja i moje kuzynostwo byliśmy wtedy jeszcze za mali żeby coś samodzielnie zdziałać. Lata mijały, a kontakt się urwał. Zakładając w 2008 r facebooka z samej ciekawości wstukałam imię i nazwisko jednej z kuzynek. Ma się dobrze. Jej matka owszem, żyje, ku zdziwieniu całej rodziny która była przekonana że zgineła w wypadku (!!!!) Historia kończy się tak, że jedna z moich kuzynek decyduje się na podróż wraz z mężem do NY, po drodze (albo głównie po to) planując spotkanie z "rodziną". Dobrze że mieli wystarczającą ilość środków na koncie, na wynajęcie hotelu i samodzielne podrożowanie bo rodzinka się na nich po prostu wypięła. Spotkali się raz na mieście, potem jakieś spotkanie w domu i tyle... Smutne, przykre ale prawdziwe. Wcale im (tym z usa) nie zależało na kontynuowaniu "znajomości".

    Jaki z tego wniosek - z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Karolino, czasami trudno jest 'odgrzewać' kontakty po latach, choć z jednej strony czasami trudno zrozumieć, że się one tak po prostu urywają.
      Nie wiem, może wśród emigrantów panowało przekonanie, że rodzina z Polski będzie się automatycznie spodziewać jakiejś pomocy (finansowej lub ze znalezieniem pracy, a - mówię to ze swojej perspektywy, nie jest to łatwe; przyznam szczerze, że nie wiem, jak bym miała komukolwiek załatwić pracę, tym bardziej że w Anglii może gdzieś na budowę można kogoś 'wkręcić', ale wszędzie indziej nie ma czegoś takiego jak dostawanie pracy po znajomości).

      Niestety, tu oprócz odległości i lat dochodza jeszcze różnice mentalne, które się często ścierają.
      Teraz już trochę ochłonęłam z pierwszego szoku.
      Utwierdzam się tylko w przekonaniu, że w pewnych sytuacjach nie warto prosić o pomoc, bo można się rozczarować.

      Pozdrawiam :)

      Usuń
  12. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  13. Co do zachowania kuzyna Stasia, to podejrzewam, że on sam nie widział w nim nic niestosownego i nie zrobił tego z premedytacją. Po prostu taka chyba jest różnica mentalności - tej naszej "słowiańsko-polskiej" i tej "zachodniej".
    Zauważ jak często obcokrajowcy odwiedzający Polskę (mowa o tych z "zachodu") zachwycają się naszą niezwykłą dla nich gościnnością. Tymczasem dla nas zaproszenie ich na kolację, przypominającą swoim rozmachem małe wesele, jest czymś normalnym, bo według nas tak się powinno podejmować gości, szczególnie tych z "dalekich krajów" ;-)

    p.s. Pamiętam jak kilkanaście lat temu mój studiujący brat pojechał do Anglii i nie mógł się nadziwić różnym dziwnym dla nas zwyczajom i zachowaniem gospodarzy domu, w którym przyszło mu mieszkać (małżeństwo w wieku 50+). Brat na "dzień dobry" wręczył pani domu jakiś kulinarny polski specjał, a pan domu dostał "Żubrówkę" w jakiejś "super hiper" butelce "limited edition" ;-). Gospodarze grzecznie podziękowali, schowali prezenty i... poszli spać ;-)
    Najbardziej jednak zaskakująca była "instrukcja zachowania", którą mój brat znalazł w swoim pokoju - "najciekawszym" punktem regulaminu był zapis, że "prysznic można brać tylko raz dziennie, najlepiej rano" (sic!)
    Dla równowagi mój brat poznał w pubie dwóch weteranów z II wojny światowej, którzy zainteresowani jego dziwnym akcentem sami do niego zagadali i zaprosili do stolika. Okazało się, że walczyli we Włoszech, a kiedy dowiedzieli się, że nasz dziadek też tam wojował, to mój brat do końca wieczoru nie zapłacił już za piwo i przez cały czas wysłuchiwał opowieści o "tych wspaniałych Polakach" i ich niezwykłej waleczności. (podobno ze względu na braki w uzębieniu u jednego z panów, dziwny akcent u drugiego i wzrastające stężenie alkoholu u obu, zrozumieć ich nie było łatwo ;-)
    Oboje sympatyczni staruszkowie mieli już grubo ponad 80 lat, ale spotkanie z wnukiem byłego sojusznika, tak ich "wzruszyło", że na koniec wieczoru trzeba ich było zanieść do taksówki ;-)

    Uff, ale się rozpisałem - przepraszam... ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jonasz, nie musisz przepraszać. Bardzo ciekawią mnie różne głosy w dyskusji.
      Masz rację (na co zresztą zwrócił uwagę Piotr) - to różnica mentalna raczej, niż złośliwa odmowa z premedytacją.

      A co do prezentów, to mamy na koncie parę podobnych sytuacji jak chociażby ta z prezentem i chowaniem go oraz z brakiem jakiejkolwiek wzajemności (o 'przetrzymywaniu' mnie przez 15 minut w korytarzu przy drzwiach nie wspomnę, bo przecież wpadałam - do sąsiadki z naprzeciwka - całkowicie niezapowiedziana, więc rozumie się samo przez się, że nie miąłam prawa do salonów :))))

      Na pewno jest wiele historii 'dla równowagi', ale jednak pewien zgrzyt pozostaje (tym bardziej, że to nie byli typowi Anglicy, ale Polacy (ciotka) i Brytyjczycy polskiego pochodzenia).
      Ale cóż, jak widać, świat nie zadrżał, życie toczy się dalej ...

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!