Searching...
poniedziałek, 4 lipca 2011

dzielnice grozy

Po miłym weekendzie padnientam jak pies.

Goście.
Lubię, nawet bardzo.

Wczuwam się.
Za bardzo.


Gotuje za dużo, sprzątam za dokładnie (bo na generalne porządki nigdy ne ma czasu, więc wykorzystuję gości jako pretekst, dobijając mojego małżonka.
Czy ty naprawdę musisz układać teraz książki na regale w sypialni albo segregować rachunki? 


Gadam za długo. Goście się 'zasiadują' (co biorę za dobrą monetę).
No i w efekcie ręką i nogą dziś kiwnąć nie mogę.

Ale warto było. Bo warto jest zrobić nadprogramowy wysiłek, żeby potem korzystać z owoców tej decyzji.

A cały ten pokrętny wstęp ma nawiązać do kolejnej porannej refleksji, zainicjowanej przez Metro. News niestety często powtarzany, do znudzenia, do zignorowania, do zobojetnienia: Młody człowiek ginie, zadźgany nożem, gdzieś w południowo-wschodnim Londynie.
Albo w północno wschodnim, albo w jakimś innym, 'typowym' miejscu, gdzie statystyki policyjne grubo zawyżają średnią całego kraju.



Staram się celowo obojętnieć na takie newsy, ale za każdym razem serce mi skacze do gardła, na myśl że ...

Pragmatycznie staram się skupić na czymś innym, bo wiem, że popaść w paranoję, to żadna sztuka. Wystarczy tylko 'ptakowi czarnych myśli' pozwolić rzucić uschłą gałązkę gdzieś tam w zakamarkach mózgu, gdzie łatwo jest ją przeoczyć.
I nie zauważyć kolejnych piórek, patyczków, witek, które ani się obejrzysz, a uwite zostaną w gniazdo, w którym się ptaszysko wygodnie rozsiądzie i jaja znosić zacznie.


Mieszkałam przez miesiąc w północno-wschodnim Londynie. I było to niezbędne minimum by znaleźć coś innego.
Mieszkałam też w dzielnicy, o której mówiono, że "kiedyś to i policja się bała tu wjeżdżać, ale teraz się zmienilo' (czyżby?).
I w tej własnie dzielnicy widziałam, jak jeden facet dźgnął drugiego nożem, na przystanku, w biały dzień, tylko dlatego, że tamten - w narkotycznym otumanieniu - krzywo na niego spojrzał.

W tej dzielnicy zamknęli ulicę, na której było przedszkole moich dzieci, bo w domu na przeciwko kogoś zamordowano (musiałam wziąć dzień wolny); ulice były tam, nota bene, regularnie zamykane, bo kradzież, bo napad, bo włamanie, a policja rozbijała te swoje białe namiociki co i rusz.
Gdzie na moich oczach ukradziono mojemu synowi rower (stałam 30 m dalej z pozostałymi dziećmi, w parku, w biały dzień, wsród wielu ludzi).
Gdzie co trzeci przechodzień płci męskiej (co trzeci, bo jedna trzecia to byli religijni muzułmanie, a druga trzecia to spokojni Hindusi), zaczepiał mnie słowami 'Hej, babe' lub składał niemoralne propozycje (wiem, że były to kogucie zaczepki, bo 'babe' ze mnie żadne, ale chodzi mi o irytującą manierę traktowania kobiet jak towaru, który można było mieć na gwizdnięcie).
Gdzie wreszcie zostałam zaatakowana i skopana w autobusie pełnym ludzi, o godz. 17 przez dwie ciemnoskóre nastolatki i gdzie nikt na to nie zareagował (oprócz - po fakcie - kierowcy).



I już wtedy wiedziałam, że zrobię wszystko, by moje dzieci nie musiały jeździć na tej trasie do szkoły , by w ogóle nie chodziły do żadnej szkoły w tej okolicy.
I - choć było morderczo ciężko - systematycznie planowaliśmy naszą ucieczkę od statystyki.
Przeliczaliśmy koszty i bilans nie zawsze był na plus.
Jednym z minusów są moje koszmarnie długie dojazdy (ale dzięki temu zaczęłam pisać ten blog, więc nie ma tego złego ...:)).


Cieszę się jednak, że podjęliśmy taką decyzję.
Że się nie zasiedzieliśmy, jak wiele moich koleżanek, których nie trzyma w tych 'miejscach grozy' nic - ani kredyt hipoteczny, ani praca, ani szkoły (są blisko, bo w Londynie podstawówki są niemalże na każdym rogu, ale poziom nauczania i ... agresji pozostawiają wiele do życzenia), ani ponadprzecietyny dostęp do miejsc użyteczności publicznej, ani wysokość czynszu czy standard mieszkań :)), ani tym bardziej urok i czar okolicy. 



A jednak tam zostają.
Z przyzwyczajenia, strachu przed nowym, nieumiejetnosci podjecia ryzyka?
Nie wiem.


Ja usłyszałam krzyk :"Run, Forest, run" i się posłuchałam 'wewnętrznego głosu', z czego się bardzo cieszę.

Opłacalo się zrobić ten ekstra wysiłek.
Opłacało się znaleść spokojny zakątek ...



poniedziałek, 4 lipca 2011




2011/07/04 20:02:06
Powiem szczerze, że nigdy nie przywiązywałam wagi do tego, w jakiej dzielnicy miasta będę mieszkać. Wydawało mi się oczywistym, że wszystkie są takie same, jak ta z mojego dzieciństwa. Kiedy wprowadziłam się tu, gdzie mieszkam obecnie, to szokiem dla mnie była ilość miejscowych żuli i meneli, wysiadujących wszędzie, na każdym skwerku, rogu, przy każdym sklepie. Na dokładkę kłaniali mi się nisko i głośno, co wywoływało u mnie rumieniec wstydu, że takich mam znajomych;)) Ale to był taki nieszkodliwy folklor i szybko się do nich przyzwyczaiłam.
Z prawdziwym problemem jaki opisałaś, Fidrygauko, spotkałam się też w Anglii. Najstarsza jest na etapie poszukiwania domu do kupna i widzę jak starannie wybiera dzielnice. Bo nawet na prowincji jest podobnie jak opisałaś w Londynie. Niektóre dzielnice lepiej jest omijać.

2011/07/05 20:15:38
W naszym mieście (pewnie podobnie jak wszędzie) są dobre i złe dzielnice. Złe, bo to skupiska ludzi stroniących od pracy, ale nie od kieliszka, hałaśliwe i niebezpieczne. Dobre są po prostu lepsze i bezpieczniejsze. Wiadomo, że wszędzie mieszkają ludzie - także porządni. Jednak wolałabym nie mieszkać w złej dzielnicy (chociaż czasowo mieszkałam) - naprawdę to duży stres.

2011/07/06 07:42:56
Najśmieszniejsze jest to, że właściwie 'w biały dzień' to ja się tam nie czułam niebezpiecznie, bo byłam 'swoja' i wiele ludzi znałam (a swojego nie ruszą - taki lokalny szacun, jakiego doświadcza /chyba/ semiranna :)). Incydenty z rowerem i skopaniem były trochę poza moim rewirem :)
Na codzień czułam się 'stamtąd', bo właśnie wielu cudownych ludzi, sklepikarzy, sąsiadów.
Mój brat jak mnie odwiedził, to stwierdził, że ja nie mogę ujść 200 metrów, żeby z kimś nie zagadać, kogoś nie pozdrowić itp. I to prawda. Dlatego wciąż tam mamy znajomych, z którymi się spotykamy. Ale na dłuższą metę ryzyko i nieprzewidywalność tamtego miejsca były jednak dla mnie nie do przejścia.

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!