Searching...
sobota, 1 października 2011

Oxford Botanical Garden

Been a good girl again, czyli po raz kolejny poudzielałam się troszku w szkole mojego dziecka.

No taki los.

Dziecię poszło do nowej szkoły, więc stwierdziłam, że skoro mało kogo jeszcze znam, to może pojadę na wycieczkę klasową - przynajmniej jak będzie mówiło mi o jakich Benach, Kirthikach, Ahmedach, Joseph'ach, Lily'iach i innych Cathies to przynajmniej będę kojarzyła twarz z osobą.

To była jedyna moja motywacja, albowiem wycieczek klasowych nienawidzę szczerze.
Nie dość, że hałas niemiłosierny, to jeszcze te miliardy pytań.


A jak się pani nazywa?
A dlaczego ma pani taki kolor włosów?
A czy to są pani prawdziwe paznokcie?
(Kurcze, gdzie ja bym się ważyła tak spoufalać z kadrą, no ale teraz jest luz i podejście permisywne, tak że nawet ofuknąć nie można, bo się sfrustruje jedno z drugim).
Czy pani pracuje w tej szkole?
Czy pani będzie z nami wracać?

Proszę pani, a ...

Plus oczywiście inne wycieczkowe atrakcje, jak rzyganie w autobusie, uganianie się za indywidualistami, co to grupy się trzymać nie mogą, ratowanie niemalże spod kół wesołków, co w miejscu ustać przez sekundę nie potrafią, nieustanne latanie do łazienki (zapalenie pęcherza wszyscy mieli, czy co?), próby olewania mądralińskich i przemądrzałych, którym gęby się nie zamykają i mimo swoich zakichanych siedmiu lat uważają się za najmądrzejsze na świecie pępki świata.

Dodatkowo walka z własnym dzieckiem, które przyssało się niemiłosiernie, dumne, że ma taką fajną mamę, co to na wycieczki jeździ, i ani myślało nauczycielki słuchać.
I oczywiście cały czas nawijało po polsku, do czego je coraz trudniej w domu nakłonić.


Ale suma sumarum nie było tak źle.
W porównaniu z niektórymi akcjami, które widywałam w Londynie (np. dziecko się wku***ło - innego słowa użyć się nie da - i rzuciło krzesłem o podłogę, po czym wyszło z klasy, drąc się ile wlezie), dzieci były po prostu anielsko grzeczne, z małymi wyjątkami posłuszne i relatywnie mało upierdliwe.


Byliśmy w Oxford Botanical Garden - miejscu, które nie wywarło na mnie powalającego wrażenia, jak byłam tam wcześniej sama. Chyba byłam zepsuta londyńskim Kew Gardens, bo ten oxfordzki mikrus wydał mi się bardzo niepozorny.

Dzisiaj jednak nawet mi się podobało. Kolorowo, upalnie, wakacyjnie, przyjemnie.

Motywem przewodnim miał być recycling.
Dzieci poproszono o to, by przyniosły lunch jak najbardziej ekologiczny.


Resztki wrzucaliśmy do 3 wiaderek: kompost, rzeczy mogące być ponownie przetworzone, i klasyczne śmieci. Potem wiaderka zostały zważone, a dane wpisane na dyplom (do porównania z innymi klasami).

Ja oczywiście rozumiem i popieram (do pewenego stopnia) ideę recyclingu, ale ... pani prowadząca nawet słowa nie bąknęła, o co kaman (przeczytałam to powiedzonko na kilku blogach, więc wnioskuję, że to jakiś nowy nabytek slangowy - bardzo mi się podoba :))
Zważyła te wiaderka, wypisała dyplom, powiedziała, że na każdego przypadły 22 gramy 'prawdziwych' śmieci, więc nie jest najgorzej i ... pognała na jakieś spotkanie naukowe, więc cel dydaktyczny nie został osiągnięty :).


Mnie natomiast zszokowała inna rzecz: przy trzydziestu paru osobach (dzieci i 6 dorosłych) zebraliśmy PONAD 2 KG KOMPOSTU czyli innym słowy wyrzuconego jedzenia (ledwie nadgryzionym jabłek, całych kanapek, niedojedzonych ciastek itp.)

Ja nie mam jakiejś totalnej obsesji na punkcie wyrzucania jedzenia, ale staram się zawsze kupować na bieżąco, gotować tyle, by 'się zjadło' na raz, robić przegląd lodówki - no jakoś tak ekonomiczno-logicznie podchodzić do zagadnienia.

Ale obserwowałam to niejednokrotnie, że w Anglii wywala się po prostu niebywałe ilości jedzenia. Brytyjczycy wywalają rocznie 3.6 milionów ton jedzenia, z czego 60% to rzeczy nawet nietknięte. Średnio wyrzuca się 18% z tego, co się kupiło, a wśród rodzin z dziećmi liczba ta zwiększa się do 27%.

Oglądałam kiedyś taki program bodajże o Kambodży, gdzie w dużych miastach kwitnie osobliwy interes. Co wieczór rzesze pracowników ulicznych 'fast foodów' wyruszają na łowy. Chodzą od McDonaldsa do McDonaldsa. Ale nie wchodzą do środka, tylko ... na tyłach rozparcelowują worki ze śmieciami, wybierając z nich wszystko, co jest zjadliwe, czyli nieobgryzione do końca kości kurczaka, niedojedzone burgery, pałętające się luzem frytki. Wszystko to jest zabierane do 'bud', tam po nocach segregowane, szatkowane, przesmażane i ... serwowane jako przysmak dla ubogich, za jakąś symboliczną opłatą.

No, taka (anty)globalistyczno-(anty)kapitalistyczna refleksja mnie naszła w ten piątkowy wieczór...

A Oxford Botanical Garden był urzekający:



 Pod tym drzewem, jak wieść gminna głosi - siadywał pan Tolkien :)



















sobota, 1 października 2011




2011/10/01 09:25:13
Widziałam w Szkocji ile rzeczy jest wyrzucanych. Niektóre nawet nie ruszone. Jeszcze fabrycznie zapakowane. Pomagałam starszej pani, sąsiadce z boku wystawiać pojemniki na śmieci. Były tam zbierane co poniedziałek. U nas zbierają co drugi tydzień i pojemniki są mniejsze.

2011/10/02 00:28:12
U nas największy przerób papieru (reklamy, listy, newslettery ze szkół, pisma wszelakie), potem butelki plastikowe (bo woda ohydna i kupujemy w bańkach), jedzenia - jak napisałam - niewiele się wyrzuca. Ale jak patrzę jakie ilości dobrych rzeczy się wywala, zamiast np. zapakować i zjeść później, to trochę mnie to przeraża.
A już w szkołach to masakra (wiem, bo parę razy byłam w czasie lunchu). Dzieci nie mają czasu jeść, bo zabawa ważniejsza i całe porcje lądują w koszu.

2011/10/02 19:00:14
I to mnie właśnie przeraża w krajach Europy i Ameryki...te niebotyczne ilości marnowanego żarcia, podczas gdy w innych zakątkach świata ludzie nie zawsze mogą sobie pozwolić nawet na jeden posiłek dziennie. Ty pisałaś o wyrzucaniu jedzenia przez prywatnych ludzi, a jeśli dodać do tego przeterminowaną żywność z supermarketów i odpady z fabryk, to ilość zmarnowanego jedzenia rośnie do olbrzymich ilości.
Muszę przyznać, że poruszyłaś mój "ulubiony" temat...
Ja mam wrażenie, że my Polacy jesteśmy trochę inaczej wychowani, bo ja również staram się nie wyrzucać jedzenia. A jeśli mi się to zdarzy, to w uszach słyszę komentarze mojej 91-letniej babci, jak to ludzie wyrzucają dobre jedzenia na smietnik...oczywiście ona przegina w drugą stronę i jest przewrażliwiona na tym punkcie, w końcu jest z pokolenia II WŚ.
Pozdrawiam.
:)

2011/10/02 22:47:06
Hej Viki,
Dla mnie też jest to 'drażliwy' temat, choć nie jestem z pokolenia wojennego. Ale już z pokolenia stanu wojennego tak :)
I pamiętam te pustki w sklepach, i jak się jadło banany raz w roku, na gwiazdkę, i kwaśnie pomarańcze, i wyroby czekoladopodobne. I wszystko się 'zdobywało'.
I wiem, że jedna wyrzucona przeze mnie kanapka nie rozwiąże kwestii głodu w Afryce - zdumiewa mnie jednak takie nieopanowanie w kupowaniu, w robieniu zapasów jak na wojnę (my też kupujemy dużo, bo w tygodniu nie mam czasu robić zakupów, ale zawsze mam z grubsza zaplanowane np. 6 obiadów i tego się trzymam).

Moje dzieci dlatego też właśnie nie jedzą lunchów w szkole, bo jak nie chcą zjeść jogurtu czy kanapki, to przyniosą do domu i zjedzą później (choć tak się dzieje, baaardzo rzadko :))

Konsumpcjonizm w kraju dobrobytu, jakim w porównaniu z resztą świata jest UK, jest przytłaczający. Wszysto ci mówi: 'Kup mnie!'. Idziesz do supermarketu - promocje, idziesz do sklepu z wyposażeniem wnętrz - przepiękne aranżacje perswadują ci: 'Musisz mnie mieć!' O ubraniach, butach, torebkach nie wspomnę.
Kup coś raz online - a nie uwolnisz się od katalogów wielkości encyklopedii (tzn. można, ale ile z tym zachodu), itp.

Im głębiej wchodzę w temat, tym bardziej ponuro to wygląda.

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!