Searching...
piątek, 27 kwietnia 2012

Według Piotrka

W sobotę, po porządnym wyspaniu się we własnym łóżku, po zawaleniu całego salonu górą prania (z błogą satysfakcją, że już nikt nie każe mi go składać na komendę), po zjedzeniu śniadania 'na sobie', siedząc wygodnie na mojej sofce (odświętność odświętnością, ale wszystko ma swoje granice ;)), po poustawianiu kwiatków i innych elementów wystroju na pozycje wyjściowe* udałam się do Nails Parlour w celu doprowadzenia do stanu używalności rąk mych biednych, steranych, zapuszczonych ciągłym sprzątaniem i gotowaniem.
Nie liczyłam na ciszę i spokój, jako że lecące tam na okrągło mózgotrzepiące rytmy w wykonaniu gwiazdeczek hip-hopu i street-dance'u nie działają wyciszająco.
Choć oczywiście yo man, szacun, ziomale!
Ani ja tak jestem w stanie tak szybko nawijać, ani tym bardziej tak się wyginać.
Mimo stylistyki obcej dla mojego ucha, nowoczesna "poezja" śpiewana wykrzyczana wyklepana zrytmizowana z lekką linią melodyczną (uff!) w stylu wassup man? you walkin, I not need no takin, you man fuck no nothin, I ain't get you somethin, yo! po krótkim okresie adaptacyjnym zaczyna swoją monotonią działać na mnie jak mantra na Krisznowców. Mózg mi się zawiesza i mogę się na chwilę wyłączyć (Kto to widział, żeby tak ciągle myśleć i myśleć?! :))
Tej soboty jednak było jakoś gwarniej. Okazało się, że akurat odbywały się wyścigi konne.
Jedna z ulubionych rozrywek Anglików, z Jej Królewską Mością na czele.
Po krótkim okresie oczekiwania na swoją kolejkę zostałam zawezwana przez panią manicurzystkę do stolika. Pani była tu nowa, jej twarz wydała mi się jednak znajoma.
"Ja cię znam!!!" - wydarla się entuzjastycznie na mój widok.
Musi też rozpoznała moją facjatę.
Po szybko przeprowadzonym śledztwie okazało się, że zaczęła tu pracować od niedawna. Wcześniej pracowała w American Nails.
Ja też tam wcześniej chadzałam, ale miałam już serdecznie dosyć takiej jednej Pani Paznokciowej, na którą dziwnym zbiegiem okoliczności ciagle trafiałam.
Zgadnijcie której ;)
Pani była miła i dokładna (choć jej rozumienie zwrotu 'krótkie, zaokraglone paznokcie" było zdecydowanie inne od mojego). Zalazła mi jednak za skórę notorycznym przeprowadzaniem wywiadów z moją skromną osobą.
A ja zdecydowanie nie przepadam za oznajmianiem całemu światu (no dobra, paru babkom na sąskiednich krzesłach) ile mam dzieci i w jakich szkołach, gdzie mieszkam, na czym polega moja praca i jak zamierzam spędzić weekend.

Moja asertywność nie osiągnęła (jeszcze?) poziomu pozwalającego mi spławiać intruzów werbalnych w sposób kategoryczny i zniechecajacy do dalszego wysiłku.
Kłamanie też idzie mi kiepsko.
Rośnie mi nos ;)
I pocą się ręce, co w momencie powierzenia ich manicurzystce - sami rozumiecie - gubi mnie.
Na ratowanie się ucieczką było już jednak za późno. Piłowanie i przepytywanie rozpoczęły się symultanicznie, zanim jeszcze zdążyłam porządnie usiąść.

Oprócz bariery emocjonalnej przeszkodą w przymusowej konwersacji była maseczka na twarzy 'Pani Redaktor'. Chroniąc przed wdychaniem pyłu skutecznie tłumiła też głos nie dającej się zbić z tropu interlokutorki.
Musiałam więc (zamiast się wyłączyć) włożyć dodatkowy wysiłek w zrozumienie ciężkiego mandaryńskiego akcentu.
Do zaburzeń akustycznych dołączyły także dochodzace z plazmy okrzyki dżokejów, piski podekscytowanych panienek, które zdążyły wcześniej obstawić parę koni przed oraz międzypracownicze dialogi w języku chińskim.
Zamiast więc się relaksować musiałam nadstawiać uszu i myśleć nad wymijającymi odpowiedziami. W pewnym momencie, adekwatnie do sytuacji, padło pytanie czy obstawiam na wyścigach, na które zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że zbyt cieżko pracuję, bym chciała finansować cudze wygrane.
Pani aż zamarła z wrażenia.
A z nią cały Nails Parlour.
Poczułam na sobie zgorszone spojrzenia, a cisza jaka nagle zapadła była bardziej wymowna niż w scence z Mojego Wielkiego Greckiego Wesela:

Pani jednak zamiast ratować sytuację niczym ciotka Voula, brnęła dalej.
"To losów na loterię też nie kupujesz?!" - w jej głosie mino nutki podziwu dominowało jednak najprawdziwsze zgorszenie.
Na pewno byłabym dalej przeptywana w sprawie moich poglądów hazardowych, ale akurat rozgrywała się końcowa gonitwa, więc wszyscy wstrzymali oddechy.
Ja zaś patrzyłam się na to widowisko z przerażeniem w oczach (uświadomiwszy sobie, że chyba pierwszy raz życiu - poza kilkoma przypadkowymi migawkami - oglądałam wycigi konne).
Upokorzone, poganiane palcatami, przerażone krzykami zwierzęta pędziły na oślep w zdziczałym galopie. Dżokeje podskakiwali, masochistycznie obijając swe 'klejnoty rodowe' o siodła i żądni zwycięstwa pienili się nie mniej niż konie, którch dosiedli.
Nagle, przy pokonywaniu jednej z ostatnich przeszkód dwa konie zahaczyły o barierę i upadając złamały sobie nogi.
Musiały zostać uśpione na miejscu.
Uczucia widzów były również usypiane przez prowadzącego imprezę i zapewniającego wszystkich, że konie zostały uśpione w sposób humanitarny i że było to jedyne z możliwych rozwiązań.
Zresztą cały wyścig był dramatyczny. Z czterdziestu jeźdźców do mety dojechało tylko piętnastu.
A następnego dnia w każdej możliwej gazecie były wywiady z właścicielem konia, panem Peterem Nelsonem, który płakał dziennikarzom w rękaw, że piękny koń, że wychowywany od źrebaka, że taka strata, że już nigdy więcej nie będzie wystawiał żadnych koni na wyścigach.
I tylko szkoda, że dopiero śmierć According to Pete (czyli dosłownie tłumacząc 'Według Piotrka', bo takie nietypowe imię nosił koń) pupilka wypieszczonego i kochanego jak przyjaciela uświadomiła mu, że nic sportowego w tym widowisku nie ma.
Nie raz już pisałam, że dla mnie zwierzęta mogą istnieć tylko na szklanym ekranie i w albumach. Nie jestem aktywistką na rzecz lepszego traktowania zwierząt (bo ogólnie nie jestem aktywistką).
Ale szlag mnie trafia na takie marnotrawienie życia.
Na bezmyślność.
Na tanie uciechy tłuszczy, składającej ofiarę na ołtarzu Bogini Rozrywki.
I na głupią, chorą, przerażającą dominację człowieka nad wszystkim, co się rusza lub nie, w celu zaspokojenia - przecież nie zwierzęcych - instynktów.
I mogę przymknąć oko (albo wyłączyć telewizor :)) jak sami się naparzają po pyskach.
Ale w przypadku zwierząt, które nie mają wyboru, które na własną zgubę są nauczone posłuszeństwa (choć co ciekawe, drugi uśpiony koń, Synchronised, podobno wcale nie chciał startować i dżokejowi długo zajęło dosiadanie i okiełznanie go przed gonitwą) to nic innego jako okrutny spektakl pod szczytną nazwą 'sport'. Lub jakiś inny cyrk.
Splątane końskie ciała, przeraźliwe rżenie obolałych i zszokowanych zwierząt i ogólny zamęt ostudziły nieco 'sportowe' (lub raczej hazardowe) emocje piszczących panienek. Wszyscy na raz zaczęli paplać, że o matko jaka szkoooooda. No bożesztymój popatrzcie jak strasznie przykro.
Nagle zadzwonił telefon.
Pani Manicurzystka przerwała pracę nad krzywiznami moich paznokci i zaczęła się wsłuchiwać w gadający jej do ucha głos. Z każdą chwilą gęba jej się co raz bardziej rozjaśniała w promiennym uśmiechu.
"Oh, my God! Oh, my days!" - zaryczała mi do ucha, po odłożeniu na bok słuchawki. "Moje dzieci wygrały na wyścigach! Wygraaaaaaaały!"
Oczy jej się zaszkliły, a duma o mały włos nie rozerwała jej matczynej piersi.

"A wiesz co jest najśmieszniejsze? Źe one nie mają pojęcia na czym to polega. Po prostu wybrały karteczki z odpowiednimi kolorami!
Tak, to było doprawdy najśmieszniejsze.
Lub jak ktoś woli, najbardziej groteskowe ...
_____________________________________________________________
*rzecz miała miejsce tuż po wizycie teściowej; z jakichś powodów nie miałam nastroju dokończyć tego wpisu wtedy :)

2 comments:

  1. oh my God! przerażają mnie takie osobliwości. Jestem naiwniarą i wierzę, że każdy normalny człowiek wie o co chodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też przeraża takie szukanie rozrywki na siłę, z ciągłego nienasycenia, z nieokiełzanej pożądliwości ...

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!