Searching...
wtorek, 19 lutego 2013

Mój Walenty

Zakochiwałam się miliony razy.
Szaleńczo, beznadziejnie, bez wzajemności.
Na każdym obozie, w nowej szkole, na spływie kajakowym.
Obiekt najczęściej wpadał mi w oko zupełnie niespodziewanie, bez żadnego klucza. Blondyn, brunet, wysoki, z krzywymi nogami. Nie miało to większego znaczenia.

Później, gdy te miłości zaczynały być już bardziej 'dojrzałe', gdy marzyłam o czymś więcej niż o przetańczeniu w jego objęciach paru 'wolnych' na kolonijnej dyskotece, kryteria wyboru obiektu westchnień się zaostrzały. Musiał być inteligentnie dowcipny, wrażliwy, a najlepiej, jakby jeszcze kochał teatr.
I tacy, owszem, trafiali się, ale niestety nic sobie nie robili z moich maślanych oczu, z egzaltowanych westchnień, z efemerycznych emocji.

Płakałam więc w poduszkę, ocierałam ukradkiem łzy przy gasnących ogniskach, patrząc na wakacyjnie zakochane pary, szlochałam przyjaciółkom w mankiet na wieść, że ten mój wymarzony, ten mój wytęskniony zaczął się spotykać z Kicią, Niunią czy inną Misią.

W wieku dziewiętnastu lat przepowiadałam sobie los starej panny, a moje poczucie własnej wartości malało wraz z każdym rycerzem na białym koniu, odjeżdżającym w siną dal.
W wieku dziewiętnastu lat trochę trudno jest wyperswadować sobie, że poczucia wartości nie powinno budować się w oparciu o fakt posiadania lub nieposiadania chłopaka.

W wieku dwudziestu lat oprzytomniałam trochę, zaangażowałam się w życie studenckie, miałam sto pomysłów na godzinę, chodziłam do przybytków sztuki, czytałam, politykowałam, żyłam pełnią życia.
Wyjechałam do Szwecji, pozwiedzałam trochę świata i marzyłam.
Już nie zakochiwłam się tak namiętnie. Już nie szukałam desperacko miłości.
Byłam pogodzona ze sobą, nauczyłam się lubić siebie i wierzyłam, że ... pozbieram się po jednym dość dobrze zapowiadającym się związku.

On pojawił się w moim życiu niepostrzeżenie. Nawet samo słowo 'pojawił się' jest nieadekwatne.
Po prostu gdzieś tam był w tle.
Lubiłam go na tyle, na ile można lubić kogoś widywanego w przelocie, raz - dwa razy na tydzień.
W codziennej bieganinie nasze ścieżki przecinały się wśród pędzli do malowania sali na spotkania, przy robieniu zakupów na studenckiego sylwestra, na imprezie w akademiku.
Kiedyś tam on wylosował mnie w mikołajkowej zabawie. Kiedyś tam ja mu przywiozłam z zagranicy niedostępna u nas książkę. Jakieś lody w Hortexie, na które zaprosił mnie i parę innych osób.
Jakiś wspólny obóz.

Pamiętam, staliśmy wtedy w grupie. On coś mówił. Mówił pięknie. Ważył słowa i miał seksowny głos, z jednouderzeniowym 'r'. Nie grasejował, ale 'czarnej krowy w kropki bordo' nie wymawiał czysto.
I wtedy pomyślałam sobie, że go lubię i że chciałabym mieć męża takiego JAK on.
Nie, nie jego! On się nie nadawał. Był za spokojny, za bardzo wycofany, zbyt małomówny. Nigdy nie widziałam go z żadną dziewczyną. Zresztą mną też się nie interesował, a ja miałam już dawno za sobą etap ślepego zakochiwania się w kim popadnie, szczególnie zaś w facetach mających mnie w dużym poważaniu.
Dlatego gdy mi kiedyś dał niedwuznacznie do zrozumienia, że mu się podobam i zasugerował wspólne wyjście, tak mnie zszokował swoją nieoczekiwaną pozycją, że ... uciekłam.
Unikałam go jak ognia.
Nie chodziłam na imprezy, na których mogłam go spotkać.
Jak przypadkowo wpadliśmy na siebie u wspólnych znajomych, wymykałam się niepostrzeżenie, byle tylko nie chciał mnie odprowadzać.
Wyprowadzka do Krakowa - choć nie miała żadnego związku z nim - przyniosła dodatkową ulgę.
A on ... czasami przesłał mi pozdrowienia przez wspólnego znajomego. Czasami przez koleżankę podarował prezent urodzinowy. Niesamowicie trafiony.
I nic poza tym.
Nie molestował mnie listami. Nie narzucał się. Istniał w świecie równoległym, gdzieś tam w porzuconej przeze mnie stolicy.

Spotkaliśmy się przez przypadek na ulicy. Odwiedzałam rodziców.
Kawa?
O.K.

Gadaliśmy przez pięć godzin. Nie mogliśmy się sobą nacieszyć. On, milczek nad milczkami, nawijał jak nigdy dotąd. Opowiadaliśmy sobie te parę zagubionych lat, wspominaliśmy znajomych, rozmawialiśmy o planach, marzeniach, żartowaliśmy.

'Kurczę, to naprawdę świetny facet' - myślałam cały czas.
No i ten głos!

Musiałam lecieć. Rodzice wciąż traktowali mnie jak małą dziewczynkę i pojawianie się w domu po 22-giej nie wpływało kojąco na ich nerwy.

Dopijaliśmy kolejną kawę. Cieszyliśmy się tym niespodziewanym zbiegiem naszych trajektorii, patrzyliśmy sobie w oczy trochę głębiej, niż przypadkowo spotkani znajomi.
"Wyjdziesz za mnie?" - zapytał się tak po prostu.
Nie wiem dlaczego, ale nawet mnie to nie zaskoczyło.
'Yhy' - powiedziałam i zaczęliśmy się śmiać.

Następnego dnia nie było mi już tak bardzo do śmiechu, bo otrzeźwiałam z nadmiaru emocji (kawa była bez procentów) i dotarło do mnie, że on nie żartował.
Ja natomiast byłam pewna, że odbiło mi do reszty.
Stwierdziłam jednak, że jedno 'yhy' jeszcze nic nie znaczy i właściwie wciąż można wszystko odkręcić.

Spotkaliśmy się wieczorem. I potem jeszcze parę razy.
Były listy (nie maile :)), telefony (z budki!), jeżdżenie nocnym osobowym na trasie Warszawa-Kraków.
Nie było ślepego zakochania. Nie było tej całej niepewności 'przyjaźń czy kochanie'. Nie było nieprzespanych nocy, podchodów, oczekiwania. Nie było mi to potrzebne. Przeżywałam to już miliony razy.
Nie zakochałam się w nim tak, jak zakochiwałam się przedtem.
Po prostu pokochałam go i kropka.
Pobraliśmy się po dziewięciu miesiącach.

Ten człowiek, to moje totalne przeciwieństwo. Wiele razy słyszałam, że specjalnie sobie takiego spokojnego wybrałam, bo łatwo nim rządzić. Na początku mnie to strasznie wpieniało.
'Ja? Ja sobie go wybrałam!? Wyselekcjonowałam na zimno, żeby pasował do mojego cholerycznego temperamentu? A może jeszcze zrobiłam mu test psychologiczny na zgodność charakterów?'
Teraz już mnie to śmieszy. Każda kobieta, która ma 'spokojnego' męża na pewno dobrze rozumie powiedzenie 'cicha woda brzegi rwie' :))
Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy: facetami się nie da rządzić, a teoria o szyi jest mocno przesadzona.

Ten człowiek ma milion wad. Gubi iPhone'y, nie chce ze mną chodzić na koncerty, nie lubi zespołu Myslovitz, nie przepada za teatrem, nie mówi mi komplementów przy innych, zdecydowanie za rzadko trzyma mnie za rękę i jeszcze rzadziej zabiera na randki. Nie czyta w moich myślach, nie czyta moich blogów, nie komentuje moich opinii, w ogóle mało co komentuje.
Nie mówi mi 'kocham', bo wychodzi z założenia, że raz powiedział, i jak coś się zmieni, to mnie poinformuje. W kinie nie mogę przy nim popłakać, bo natychmiast zaczyna mnie przekonywać, że przecież ten aktor żyje, że to tylko fikcja :)
Z nim się nawet porządnie pokłócić nie da, bo wchodzi wgłąb skorupy, zamyka szczelnie drzwi do swojego wewnętrznego świata i odgradza się od moich tyrad.

Ale po prawie dwóch dekadach, w sytuacjach takich jak ta, kiedy ktoś mnie skrzywdził, posiekał na kawałki, niesłusznie osądził, okłamał i wystawił do wiatru, on - ten nieidealny, ten nieemocjonalny, ten żyjący (pozornie) w swoim świecie, wie najlepiej, jak się mną zająć.

Wie, że nie potrzebuję krwawej zemsty. Nie oczekuję, że mnie pomści, wybije komuś zęby, zniszczy go, wdepcze w ziemię.
Wie, że nie potrzebuję fałszywej zachęty. Nie kupię gadki w stylu: I tak jesteś najlepsza na świecie, a to oszustwo obróci się przeciwko złośliwej żmii, która cię pokąsała.
Wie, że jedyne, czego potrzebuję, to wyryczeć się w jego rękaw.
Będzie stał i nasiąkał moimi łzami dopóki się totalnie nie odwodnię.
Będzie słuchał jak wyrzucam z siebie żale, gorycz i złość na cały świat.
Będzie mnie obejmował mocno, bo przecież miłość objawia się w czynach, a nie w słowach.
Będzie mnie obejmował mocno, wiedząc, że ten uścisk kleszczowy może niejeden domowy sprzęt uratować od zagłady.
Będzie ... po prostu będzie.

Dla mnie to dużo.

Mój Walenty.
Bez czekoladek, bez goździka, bez pluszowego serduszka.
Lutowy, marcowy, letni, zimowy.
Walenty na każdą okazję.





poniedziałek, 19 lutego 2013




2013/02/19 07:15:48
Piękny tekst. Poruszyłaś mnie. Zazdroszczę ci. Wiem, że jesteś starsza ode mnie, a więc widzę, że mało jeszcze przeżyłam... Choć czasem wydaje mi się, jakbym miała 100 lat. Niech twój Walenty zawsze będzie :*
Gość: Bebe, e180079186.adsl.alicedsl.de
2013/02/19 07:48:55
Tutaj też bez gier i podchodów. Po prostu.
Wzruszający tekst Fidrygauko :) 

2013/02/19 08:22:55
Piękny, wzruszający tekst. Gdybyś poprosiła kiedyś ponownie o wskazanie wpisu, który najbardziej zapadł czytelnikom w pamięć, ten prawdopodobnie jako pierwszy przyszedłby mi do głowy.
 Gość: czarnywieprz, bzj252.neoplus.adsl.tpnet.pl
2013/02/19 08:35:28
:) Na każdego gdzieś czeka jego własny Walenty. Kłopot w tym, żeby go odnaleźć i rozpoznać:)) Pozdrawiam gorąco!

2013/02/19 09:42:42
wzruszyłam się :) dużo szczęścia Wam życzę, jeszcze więcej niż już macie :)
2013/02/19 10:17:16
Piękny tekst :)
Też mam takiego Walentego :) tylko innego, ale takiego.
2013/02/19 10:42:20
O rety :)
Najlepszości wszelkich w takim razie i fajnie, że wracasz :)

2013/02/19 14:39:29
mam nadzieję, że przynajmniej część tego tekstu mu pokażesz lub przeczytasz. Widzę wiele cech mojego związku tutaj. I te początki z NIM w tle, i te fajerwerki, których nie było, a jednak statek dopłynął do portu i już tyle lat razem.
Serdecznie pozdrowienia
milexica
2013/02/19 14:50:52
Powiem to co i reszta. Piękny wzruszający tekst. Bardzo mi się podoba.

2013/02/19 17:27:59
Świetny tekst!
U mnie też nie było wielkiego "bum" na początku, a jestem ze swoją Walentynką już ładnych kilka lat i nie wyobrażam sobie życia z kimś innym.
Z wylewnością, to Twój Walenty jest podobny do mojego taty - kiedy z ust mamy pada klasyczne "czy ty mnie jeszcze kochasz?", w odpowiedzi słychać - "No przecież nic nie odwoływałem" ;-)

2013/02/20 11:45:21
Zakręciła mi sie w oku łza...życzę Tobie (Wam) wszystkiego najlepszego. Nic wiecej nie powiem na ten temat.
A co do spraw z poprzedniego posta, mogę tylko życzyć Ci z całego serca aby wszystko minęło jak najszybciej a rany zagoiły się bez śladu. Twoja stara przyjacółka, sukienka_w_kropki
2013/02/20 12:17:32
@ Avo, tych przeżyć trochę miałam :) Nie wszystkie tak pozytywne i sielankowe, ale liczy się bilans końcowy. A ten jest zdecydowanie na plus. Czego i Tobie życzę :))

@ Bebe, dzięki :*

@ Żono, dzięki :) Przy najstępnym konkursie wymyślę chyba jednak inne pytanie :))

@ Pieprzu, czasami obserwując moje koleżanki (wciąż singielki) mam wrażenie, że z tą umiejętnością rozpoznawania nie bywa zawsze tak łatwo. A może czasami nie dajemy sobie szansy, bo mamy zbyt długą listę wymagań?

@ Berberysku, z tym szczęściem to różnie bywa. Na pewno mamy szczęście, że trafiliśmy w końcu na siebie. Wszystko inne to ciężka praca :)) Ale w miłym towarzystwie praca idzie jak po maśle. Czego i Tobie życzę!

@ Emilya, jest wiele gatunków Walentych. Ważne, by spotkać tego pasującego do nas :)
Powodzenia!

@ Veni, o rety - ale śmieszny komentarz :) Najlepszości przyjęte z przyjemnością i odwzajemnione :)

@ Kasiu, no trochę tych fajerwerków u nas było (ale zachowam je tylko dla siebie :)))
Co do przeczytania mu tekstu, to ... jak kończyłam pisać ten tekst on wszedł do pokoju, zaspany (bo był środek nocy i myślał, że usnęłam na sofie, więc zszedł na dół mnie ściągnąć). Powiedziałam mu trochę przekornie, że piszę o nim. "O mnie?" - zdziwił się i ... nic poza tym. Następnego dnia zapytałam się go, czy chce przeczytać. Nie chciał.
"I tak wiem, co napisałaś". To właśnie cały on. On uważa, że o pewnych rzeczach nie ma co mówić, pisać, rozgłaszać. To się wie i już :))

@ Milexica, dzięki :)

@ Jonasz, dzięki :)
I tak trzymaj! (Jeśli chodzi o Twoją Walentynkę).
Jeśli zaś chodzi o Twojego Tatę, to wygląda na to, że podobieństwo jest uderzające do mojego Walentego. Ten typ po prostu tak ma :)

@ Sukienko, moja przyjaciółko, dziękuję :)
Rany jakoś się goją. Blizny zawsze jakieś tam zostają, ale z bliznami da się żyć. Nie bolą, tylko nieładnie wyglądają. Ale też przypominają o pewnych zdarzeniach. Są przestrogą.
I może dobrze?
Buziaki
2013/02/20 12:45:37
Błogo uśmiechałam się przez większą część tej historii, by na końcu czule się wzruszyć... Piękny tekst. I naprawdę strasznie się cieszę, że w chwilach przykrości masz się komu wypłakać. Każdy powinien tak mieć. To znaczy lepiej by było, gdyby nie było powodów do przykrości, no ale wiadomo...
sport-owiec01
2013/02/20 14:00:33
Miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty.
To też nie diabeł rogaty.
Ani miłość kiedy jedno płacze
a drugie po nim skacze.
Miłość to żaden film w żadnym kinie
ani róże ani całusy małe, duże.
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół,
drugie ciągnie je ku górze.

Fajny tekst, jakże prawdziwy w kontekście walentynkowej tandety.
Gość: socjo, cpc5-stav12-0-0-cust75.17-3.cable.virginmedia.com
2013/02/20 20:43:11
Ale piękna historia, do tego ciągle trwa! A to przecież najważniejsze : )
2013/02/21 09:30:32
@ Ren-ya, dzięki :)
Widzę, że większość osób mój tekst wzruszył.
A ja po prostu czasam muszę sobie przypomnieć, na czym się skupiać i za co być wdzięczną, żeby mnie głupoty nie wbijały w ziemię.

@ Sport-owiec, słodki wierszyk - trafia w sedno:
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół, drugie ciągnie je ku górze.

@ Socjo, najważniejsze, że trwa i oby jak najdłużej :) Pozdrawiam.
Gość: , 93-97-122-237.zone5.bethere.co.uk
2013/02/28 00:31:12
"Ten człowiek ma milion wad. (...) nie chce ze mną chodzić na koncerty, (...) nie mówi mi komplementów przy innych, zdecydowanie za rzadko trzyma mnie za rękę i jeszcze rzadziej zabiera na randki. (...) Nie mówi mi 'kocham', bo wychodzi z założenia, że raz powiedział, i jak coś się zmieni, to mnie poinformuje."
Wyselekcjonowałam sobie z Twojego opisu, bo to bardzo pasuje do mojego Walentego. Tylko mój bardzo często płacze w kinie, dużo częściej niż ja, a najczęściej na filmach dla dzieci :)
Dobrze, że jesteś z powrotem :)
2013/03/17 22:13:50
@ Ewo, jestem z powrotem. Powoli się ogarniam, choć na nadmiar innych atrakcji nie narzekam.
Ja sobie nie przypomninam, żebym kiedykolwiek widziała mojego męża płaczącego. To byłby ciekawy widok :))
Pozdrawiam

5 comments:

  1. piękna historia .. szczęśliwy ten Twój Walenty przyznaję ..
    .. ale najbardziej z historii utkwiły mi te 'Jakieś lody w Hortexie' ... :^)) .. dla mnie przejezdnego z prowincjonalnych Skierniewic ( i zawsze nieco zakompleksionego) te lody to był powiew 'innego świata' :^)))...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piotrze, dzięki.
      Czy Walenty jest szczęśliwy to nie wiem - nie wypowiada się zbyt często na ten temat.
      Mam tylko nadzieję, że tak :)
      Bo ja z nim (mimo milionów zawirowań) owszem.

      A co do lodów, to na mnie, warszawiankę rodowitą, też ten Hortex (na rogu Świętokrzystkiej i Marszałkowskiej) robił bardzo przytłaczające wrażenie (cenami i wykwintnością deserów)
      Wtedy to był komunistyczny odpowiednik restauracji z gwiazdką Michelina, hi, hi :)

      Usuń
  2. Jesteś pewna, że nie mamy tego samego Walentego?! Słowo w słowo, głowę daję:

    "Nie mówi mi 'kocham', bo wychodzi z założenia, że raz powiedział, i jak coś się zmieni, to mnie poinformuje."

    I jeszcze to: "Z nim się nawet porządnie pokłócić nie da, bo wchodzi wgłąb skorupy, zamyka szczelnie drzwi do swojego wewnętrznego świata i odgradza się od moich tyrad".

    Bliźniak, mówię Ci!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm.. "słowo daję", tak to się mówi. Wiedziałam, że coś tu nie pasuje.

      Usuń
    2. Pogadam z teściową. Może ma w zanadrzu jakieś sekrety rodzinne? :)
      Może rzeczywiście masz takiego samego Walentego w domu, ale jeśli masz TEGO samego, to chyba powinnam się zacząć martwić ;)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!