Searching...
środa, 11 grudnia 2013

Tego kocham, tego lubię, tego pocałuję, czyli ...

... wbrew ludowej przyśpiewce nie będzie o wybieraniu lubego, ale o lubieniu dzieci.
Swoich dzieci.
A może - jak popłynę w dygresjach - to i cudzym się oberwie.


Z macierzyństwem bywa różnie.
Może być bez lukru, z przymrużeniem oka, lub słodkie do wyrzygu (linku nie będzie :))
Przyznam, że z jednej strony irytuje mnie nieco panująca ostatnio moda na robienie z siebie matek-zołz, pisanie o dzieciach nie inaczej jak per 'potwory' czy pozorowane (moim skromnym zdaniem) olewactwo (Zupki domowej roboty? Jakie zupki?! Moje żywią się wyłącznie parówkami i czipsami, a pieluchę zmieniam dwa razy na dzień. Niech się przyzwyczająją do myśli, że życie to gówniana sprawa).
Z drugiej zaś moje pierwotne wyobrażenia o świadomym, pełnym różu, miodu, kreatywności, wyrozumiałości i nienagannych relacji macierzyństwie dawno już legły w gruzach, a 'podłe bachory', to jeden z najłagodniejszych epitetów, używanych czasami, niestety nie tylko w trakcie wieczornego wycia w poduszkę.


Pamiętam, gdy za czasów mojej wzmożonej aktywności forumowej natrafiłam na dyskusję wywołaną wynurzeniem jednej z mam, która (O, święta naiwności!) publicznie przyznała się do tego, że NIE LUBI swojego dziecka.
No nie lubi i tyle.
Kochać kocha, ale dziecko ją irytuje i nie potrafi zaakceptować jego pewnych cech.
Tyradom, oburzeniom i wyzwiskom nie było końca!
Argumenty o 'nie-świadomym' macierzyństwie, egoiźmie, ukrytych problemach rodzinnych i ograniczonych zdolnościach intelektualnych szczerej mamusi wychodziły spod klawiatury wszystkowiedzących forumowiczekz szybkością światła.
A ja ...
Ja myślałam sobie: Boże! Nareszcie ktoś to powiedział głośno i wyraźnie!
 

Jeśli można nie lubić siedzącej przy sąsiednim biurku pani Gieni, jeśli można pałać niechęcią do ofukniętej sąsiadeczki z pierwszego piętra, jeśli obca mentalnie i emocjonalnie osoba, która 'wtargiwuje' w twoje życie w dniu ślubu i każe nazywać się 'mamusią' może doprowadzać do rozpaczy, to dlaczego antypatia do nosiciela dość przypadkowej mieszanki genów, którego niefrasobliwie powołało się na świat  wydaje się być tak odrażająca?

Zaraz, zaraz, zanim podniesiecie w świętym oburzeniu kamień*, pozwólcie, że rozwinę temat.
Nie twierdzę, że nie lubię swoich dzieci.
Nie twierdzę, że permanentna, wyrwana spod kontroli antypatia wobec własnego potomka jest czymś normalnym.
Nie myślę, że to powód do dumy.
Tym niemniej rozumiem osoby, które twierdzą, że czują niechęć do swoich pociech.

W końcu - jak głosi podpis pod tym uroczym zdjęciem z mojego nowego kalendarza na 2014 - "Rodzina, to kwestia przypadku. Oni wcale nie chcą działać ci na nerwy. Oni nawet nie zamierzali zostać twoją rodziną. Po prostu nią są." :)


Jeśli zatem zdarza się nie lubić dziecka, to w takim razie rodzi się pytanie, czy będąc matką większej gromadki, można lubić jednych bardziej od pozostałych.
Pytanie to zadała mi Pani Inwentaryzacja pod wpisem o moim B.
Nie była pierwsza.
Zadawały mi je wielokrotnie i mamy jedynaków i bezdzietne koleżanki.



Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta: NIE WIEM!
Zastanawiałam się nad tym nie raz.
Podejrzewam, że spontaniczną odpowiedzią każdej mamy jest zaprzeczenie.
Bo jakżesz to?!
Kasię bardziej od Szymonka? Słodkiego pięciolatka od pryszczatego gimnazjalisty?
Zdolną prymuskę (Moja krew!) od ciapowatego trójkowicza (Geny teściowej w dominacji?)

Mało kto się do tego przyzna. Nawet przed samym sobą.


Życie chyba jednak pokazuje dobitnie, że jest to nieprawdą.
I tak, zdarza się preferować jedno dziecko, mieć swoje 'oczko w głowie', świetnie się rozumieć z najmłodszym synem, a co raz bardziej oddalać od dwóch starszych.
Jedna z najbardziej znanych historii o Józefie jego braciach i kolorowej szacie, na podstawie której napisano niejedną książkę i
nakręcono nie jeden film, nawet traktowana anegdotycznie, zdaje się być tego najlepszym potwierdzeniem.

Obserwując siebie i swoje dzieci przez parę ładnych lat dochodzę jednak do wniosku, że ...
KAŻDE DZIECKO LUBI SIĘ INACZEJ.

Tak ma się 'skale lubienia', ale jest ich wiele.
 

I tak np. taki B. złote dziecko (we wspomnianym wpisie oczywiście uwypukliłam te cechy, które były mi potrzebne w danym kontekście, bo to one wpływały na to, że on najbardziej przeżywał stratę) był tak niesamowicie spokojnym niemowlakiem, że wysławiałam go pod niebiosa.
Mój pierworodny doprowadzał mnie do szału ponadprogramową niechęcią do spania. Usypiałam go w wózku, który popychałam (z wściekłością, a jakże!) nogą, a następnie przyciągałam paskiem przyczepionym do rączki (taka byłam kreatywna), gdyż było to jedyne, co go usypiało. A raczej jedyne, co wg mojej ówczesnej wiedzy i doświadczeń mogło go uśpić.
Przez pierwszy rok życia sypiał w tymże wózku przypięty szelkami, bo włożenie go do łóżeczka nie wchodziło w grę, a ja jednak roku bez snu bym nie przeżyła. Pozawózkową resztę nocy spędzał przysanny do mnie, budzony jakąkolwiek próbą pozbawienia go stałego dopływu pokarmu.

Nie lubiłam go.
Nocami go nie lubiłam.
A i w ciągu dnia nie zdobywał sobie punktów wiecznym marudzeniem.
Czytałam wszystkie dostępne mamusiowe gazetki wyczekując jak kania dżdżu kolejnego etapu rozwojowego.
Bo jak zacznie trzymać pewniej, to się mu da w łapę jakąś grzechotkę.
Bo jak zacznie siedzieć, to się mu porozrzuca jakieś zabawki wokół i choć przez chwilę nie będzie wył.

Bo jak zacznie raczkować, to niech sobie nawet i grzebie w tym koszu, byle by się odczepił choć na moment.
Bo jak zacznie chodzić to pójdzie w cholerę.
Kochałam go straszliwie, bo był cudowny, śliczny, słodki, chciany, wymarzony.
Ale go czasami mooocno nie lubiłam.


A gdy dostałam dodatkowo w prezencie kolejny egzemplarz, który szedł spać o dziewiątej, budził się w nocy raz, najadał się w ciągu piętnastu minut, bekał i szedł spać na parę kolejnych godzin, przebudzał się powoli i zamiast drzeć ryj obserwował świat wokół, pozwalał mi się spokojnie wyszykować do wyjścia na uczelnię, a potem spał w foteliku wożony przez mojego tatę przez 3 godziny, to jak go miałam nie lubić bardziej?

Był bandażem na moją steraną macierzyństwem duszę.
A potem pojawiło się kolejne dziecko i ten słodki, spokojny dzieciak zamienił się w 'ruski czołg'. Przepychał się walcząc o swoje miejsce, walił Młodą czym popadło, histeryzował. Irytował mnie.


Możnaby te przykłady mnożyć.
Tylko po co?


O ile przyznaję matce prawo do nieprzepadania za swoim dzieckiem, to wyrazem mądrości jest - moim zdaniem - polubienie go.
Przez dostrzeżenie w nim cech, za które można je lubić!
 

Dlatego w naszym domu często bawimy się w zabawę: 'Najlepszą cechą X jest ...', albo 'Najbardziej lubię, gdy X robi ...'

Bo wtedy łatwiej się zapomina, że T. jest upartym osiołkiem i panikarzem.
Ale za to jakim zorganizowanym! I do tego pięknie rysuje.
B. co prawda próbował spalić dom, zepsuł połowę sprzętu AGD i zużył całe zapasy twojego pudru i tatowego żelu do golenia, bo akurat sprawdzał właściwości zawiesin, ale za to pomoże ci sprzątać bez naganiania i napisze wiersz dla Najwspanialszej Mamy Świata.
Natomiast A. niczym się nie przejmuje, jest bezkonfliktowa, odważna, przebojowa, niepoddająca się i zawsze zadowolona. Choć brudzi na potęgę, nie ma ani jednej sukienki bez plamy czy dziury i nigdy nic nie odkłada na miejsce.


 
Przykładowa propozycja poskładania ubrań przed spaniem :)

I tak samo, jak panią Gienię, która jest okropną służbistką można polubić za  solidność, do sąsiadki z pierwszego, naczelnej plotkary kamienicy, można się przekonać ze względu na okazaną w potrzebie chęć niesienia bezinteresownej pomocy, a teściową szanować za to, że w końcu wychowała twojego męża na całkiem sensownego faceta i robi najlepsze przetwory na świecie, tak samo różnie lubi się swoje dzieci.

Tak mi się przynajmniej wydaje.

A im bardziej się je poznaje te wszystkie 'mieszanki genetyczne', im więcej się z nimi spędza czasu, tym łatwiej jest te fajne rzeczy dostrzec.
Co nie znaczy, że porządne wagary od czasu do czasu się nie przydają.

Po latach i tak te wszystkie 'powody do nielubień' zamieniają się już tylko w rodzinne anegdotki, z których można się pośmiać w zimne, grudniowe wieczory ...


Spanie w wózku, w szelkach


 wieczorna aranżacja, czyli najważniejsze to ułożyć ulubione zabawki do snu


 Mamiś, idę do doktoja ...

A czy dzieci czują się tak samo lubiane?
To już zupełnie inna sprawa ...




środa, 11 grudnia 2013 czyli 11.12.13 :)



___________________________________________________________
* szczerze powiedziawszy nie podejrzewam Czytelników tego bloga o takie zapędy, ale wiecie ... taka figura stylistyczna :)

Ps. A zabawa finka z kominka wciąż trwa!


26 comments:

  1. Ja na przykład nie lubię swojego rodzeństwa :( Bardzo mądry wpis Fidrygauko. A ta inna kwestia, czyli jak odbierają to dzieci, to z kolei temat rzeka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mojego brata lubię, choć całe dzieciństwo miałam wrażenie, że rodzice lubią go bardziej. Ale fakt, że on był taki słodki (uwielbiałam go jako dziecko), a później bezkonfliktowy. Nie to co ja, zołza :)
      Dzieci na pewno postrzegają to różnie i wielka w tym rola rodziców, bo to właśnie często przez ich zachowania i postawy dzieci się nie lubią.
      Nie zmusisz kogoś do lubienia, ale przynajmniej możesz próbować łagodzić spory, uczyć tego, by doceniać zalety posiadania rodzeńtwa.
      Mam jeszcze przed sobą całkiem oddmienne - jak podejrzewam - 'doświadczenie lubienia' dzieci-nastolatków i dzieci-dorosłych. A myślę, że w momencie, kiedy na dzieci mają już większy wpływ inni, np. partnerzy życiowi, to te relacje, a w związku z tym potencjalne antypatie lub nagłe wybuchy sympatii :))) mogą ulec zmianie.

      Usuń
  2. Jestem mamą jedynaczki i właśnie szalenie mnie ten temat nurtuje - jak się lubi swoje dzieci:) Pytam o to wszystkie swoje koleżanki, pytałam też mamę (2 dzieci) i teściową (3);) Choć wiem, że to głupie pytanie...
    Gdy znalazłam swoje stare zapiski, z czasów, gdy moja córka była malutka, na różnych stronach bez przerwy przeplatały się opinie od "kochany dzidziuś" do "wstrętny bachor", w zależności od tego jak przespała noc, jak zachowywała się w dzień, jak jadła.... A i dziś, już dorosła, potrafi tak dać w kość, że czuję, że nie lubię jej strasznie i nawet nie mam ochoty z nią rozmawiać. Innym razem, jakiś jej gest sprawia, że rozpływam się we wzruszeniu....
    A gdy opiekowałam się bratankami też zauważyłam, że różne mają charaktery i w związku z tym różnie można ich lubić:) Młodszy bo była taka przytulaneczka, słodziaczek, zawsze uśmiechnięty, ale też zawsze skory do psot i dokuczania starszemu, introwertykowi, który do wszystkiego co robił, potrzebował skupienia. Doprowadzali mnie tymi przepychankami do szału, ale gdy jeden ze słodką minką się do mnie przytulał, a drugi, z rozjaśnioną uśmiechem twarzyczką, prezentował jakieś swoje dzieło, no to czułam, że i kocham, i lubię:)
    Każdy ma coś, za co go można lubić i też lubię bawić się w tę grę:) Na ogół się sprawdza, choć gdy ostatnio próbowałam się w ten sposób przekonać do zimy, to podziałało tylko na chwilę;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Renya, to już nawet nie chodzi o takie codzienne 'nielubienie', bo nas dziecko wkurzyło swoim uporem. Ale o pewną długofalową niechęć. Ja miałam taki okres, że jakoś nie mogłam zaakceptować pewnych cech mojego pierworodnego tj. mądralowanie się, upór czy ... już nawet sama nie pamiętam co (!). Pamiętam tylko rozmowę z przyjaciółką, że się zmagam z tym. Myślę, że w dużej mierze chodziło o to, że widziałam w nim dokładnie te cechy, których w sobie nie lubiłam.
      Teraz uważam, że to super świetny chłopak. Ma genialne poczucie humoru, jest bezproblemowy, kontaktowy. Nie wiem, co ja od niego chciałam ;)
      Ma nadal pewne cechy, które mnie drażnią (np. nie lubi się dzielić, ma bardzo silną potrzebę 'zaznaczania terytorium'), ale to blaknie przy jego innych cechach.

      Myślę, że jednak wielu rodziców zostawia tę sprawę swojemu biegowi i potem trudno jest sprawę odkręcić.
      A ja wolę ludzi lubić niż nie lubić, więc staram się jakoś temat oswajać.
      Fajnie, że też się bawicie w tę zabawę. Czuję pokrewieństwo dusz :)

      Usuń
  3. Zawsze się nad tym równym lubieniem zastanawiałam... Moje dzieci zawsze były chciane ale Młodsza dała mi popalić na tyle, że chwilami nie lubiłam jej zachowania.... I z lubością słuchałam wypowiedzi jakiegos psychologa, która powiedział, że choć kochamy nasze dzieci ponad wszystko to możemy (mamy pełne prawo!) nie lu bić ich zachowań.
    Czy kocham któreś bardziej? Nie wydaje mnie się :)
    Ale.. na pewno kocham je zupełnie inaczej i ta miłośc zmienia się, przybiera różne formy i rośnie :)
    Zobaczymy jak będzie przy dziecku nr 3.....

    P.S. Świetny temat :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że umiejętność przyznania sobie taryfy ulgowej to już dużo.
      Dlatego właśnie tak mnie oburzały wypowiedzi w tamtej forumowej dyskusji.
      Mamy prawo kogoś nielubić, nawet jak jest to nasze dziecko.
      Natomiast uważam, że nie powinniśmy tej antypatii pielęgnować, a wręcz ją wyrywać z korzeniami, co łatwe nie jest!
      Ja to sobie tak tłumaczę: skoro mam różne przyjaciółki, skoro z jedną mogę pojechać pod namiot, do czego na pewno nie namówiłabym tej drugiej, trzeciej mogę się wypłakać w mankiet, a czwarta mi zawsze pomoże z dziećmi (choć sekretów to bym jej raczej nie powierzała), to podobnie jest z dziećmi. Każde jest inne. Z każdym staram się mieć relację kształtowaną przez jego i moje cechy.
      W każdym razie na blogu to tak ładnie wygląda :)))

      Usuń
  4. rodziców sie nie wybiera12 grudnia 2013 08:38

    Moja teściowa twierdzi, że kocha się bardziej dziecko, które daje bardziej w kość, jak jej synuś i ojciec moich dzieci.
    Dziecko mniej kochane jest nieudacznikiem życiowym, grzecznym, pokornym ale z poczuciem braku jakiegoś wewnętrznego uroku. Przez to nieufnym, pesymistycznym, samozniszczalnym... Straszne jest poczucie nie kochania, lub kochania inaczej niż to drugie. Szczególnie gdy sie o tym mówi w jego obecności. Również układy z rodzeństwem są jakieś skomplikowane i cała reszta układów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pierwszą częścią się zupełnie nie zgadzam. Jak ktoś mi daje w kość, to ja się wycofuję rakiem i mam w nosie!
      Natomiast na pewno 'niekochanie' da się wyczuć i jest to staszna świadomość, niewątpliwie wpływająca na dalsze życie.
      Ale (może ja jestem naiwna) to chyba jakaś skrajność.
      Wydaje mi się, że często nie umiemy rozmawiać, nie umiemy okazywać uczuć, żyjemy w świecie oczekiwań i ... egoizmu. I stąd wynikają konflikty.
      Mi się zawsze wydawało, że moi rodzice bardziej kochają mojego brata. Ale odkąd zostałam matką, doznałam oświecenia, że to wyglądało zupełnie inaczej, niż mi się w mojej dziecięcej głowie roiło.

      Usuń
  5. Jak to wygląda od strony dziecka to mnie poinfomował Syn...Jak urodziłam córę, młody pewnego dnia oznajmił mi że teraz będę go kochać ... mniej... Oczywiście, dowiedział się tego w szkole od "doświadczonych i obarczonych rodzeństwem" kolegów...
    Z mojej strony, odkąd pojawiła się na świecie młoda, kocham go tak samo, ale ..inaczej...
    Zresztą mam takie powiedzenie, które świadomie powtarzam dzieciom : "Kocham was, ale czasami mam was dość" i fajnie, że mój Syn tez czesto nam to powtarza, plusem tego jest nie kumulowanie złych emocji, no i Młody nie chce już zmieniać rodziców . Pisałam o tym u siebie...
    (jesli mogę wkleić :http://szafaskrajnej.blogspot.com/2013/09/cudownych-rodzicow-mam.html )
    Tekst bardzo mądry i życiowy...pzdr Gosia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaaa, uświadamiający kolesie to czysty skarb! U nas ostatnio rządzi obelga: Jesteś zaadoptowany! (teraz już raczej w zaniku, bo udało mi się wyperswadować, że skoro ktoś decyduje się na to, by zająć się 'obcym' dzieckiem, to chyba naprawdę musi je kochać, więc w sumie to nawet lepiej być zaadoptowanym. Ot, trochę taki 'cienki argument', ale jakoś zadziałał :)))
      Na lubienie wpływa wiele czynników (charakter, okoliczności, relacje między rodzicami). To jest proces z natury dynamiczny. Nie ma tu miejsca na statykę i constans.
      Linki, jeśli dotyczą tematu wpisu, to można wklejać. Jak najbardziej :)
      Dzięki.
      Pozdrawiam.

      Usuń
    2. Podpisuję się w 100%.
      Zawsze się zastanawiałam skąd oprócz genów takie różne dzieci tych samych rodziców...A przecież sama po sobie widze, nie dość że podejście do drugiego inne (po doświadczeniach z pierwszym), ja tez sie zmieniam, małż się zmienia, okoliczności :)...
      A zmienia się, przynajmniej na poczatku ilość czasu poświecanego dzieciom.
      Młody do 7 roku życia byl "jedynakiem"..więc napewno odczuł m.in. w tym kontekscie pojawienie się siostry i tego ile jej czasu musimy poświęcać..Dlatego wprowadzilam taką zabawe "5 rzeczy których o sobie nie wiemy, a wydarzyly sie w ciągu dnia". Leżymy sobie pod kołderką, małż usypia Młodą, a my gawędzimy...czasem to jest jedyna okazja aby dowiedzieć sie pomiędzy szkola, lekcjami, bajkami, zabawa na podworku, co u Niego sie działo...Bo na zwyczajowe "co tam w szkole"..zawsze odpowiada "fajnie" albo "okej"..

      Usuń
    3. Fajna zabawa! Skorzystam :)
      Mój też bt dość długo jedynakiem i to na pewno go ukształtowało inaczej, niż pozostałe dzieci.Czytałam kiedyś dość ciekawy artykuł o różnych 'konstelacjach' w rodzinie czyli np. najstarsza córka i młodsi bracia, albo 'środkowe' dziecko itp. Wiele z tych rzeczy jest widoczne w mojej rodzinie. Czyli nawet taka rzecz jak kolejność urodzin też wpływa.
      Biedne te dzieci! Przez tyle muszą przejść. ;)

      Usuń
  6. A ja nie znam się więc się wypowiem :) Moja mama by się zgodziła z Tobą, zawsze nam powtarzała, że dzieci kocha się nie mniej czy bardziej, ale inaczej. I używała słowa "kochać", nawet nie "lubić". A jako niemowlak to ja byłam tym dzieckiem katastrofą, które słabowite, ale z zaskakująco silnymi płucami i aparatem gardłowym bezustannie i zaborczo domagało się zainteresowania... :) Dobrze, że byłam druga, bo pewnie było rodzicom łatwiej pierwsze kroki stawiać przy moim bracie - osesku spokojnym i niezależnym aniołku. Ale potem role się nam odwróciły i pamiętam, że to było jasne, że rodzice "bardziej lubili" małą dziewczynkę przytulankę niż wiecznie zbuntowanego i chodzącego swoimi ścieżkami chłopaka.
    PS. Muszę częściej u Ciebie komentować, zawsze szukam tu opcji skomentuj jak, nomen omen, dziecko we mgle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czaro, co się masz nie znać? Każdy się zna, chociażby przez obserwacje :)
      Wydaje mi się, że człowiek nie jest w stanie przeskoczyć samego siebie. To jest oczywiste, że wolimy to co ładne, miłe i łatwe w obsłudze.
      Zbuntowani nastolatkowie ... to jeszcze przede mną. Zobaczymy, czy wtedy też będę taka mądra :)))
      Aczkolwiek mam cichą nadzieję, że - jak ktoś już wcześniej napisał - szczere stawianie sprawy czyli np. mówienie o tym, że nie lubię takiego czy innego zachowania, dawanie upustu pewnym emocjom, ale też umiejętność przyznania się do błędu i PRZEPROSZENIA przez rodzica odgrywają kluczową rolę.
      Ale zawsze ta miłość czy lubienie będą inne. Bo każde dziecko jest inne.

      Komentuj, komentuj, zapraszam serdecznie! A opcji pewnie nie możesz znaleźć, bo ona jest na końcu wpisu, a ja jak się rozpiszę ... to końca nie widać ;)

      Usuń
    2. Ha, nie wiem czy Cię przestraszę czy pocieszę (pewnie ani jedno, ani drugie;) ale mój braciszek był już zbuntowanym podstawówkowiczem więc już przed wiekiem dojrzewania dał się w kość ;) Ale zgadzam się z Tobą, że to postawy rodziców odgrywały kluczowe role w tym wszystkim, jednak nie osądzam - myślę, że bycie rodzicem to jest strasznie trudna sztuka.
      I w ogóle podziwiam Cię za ten wpis - za szczerość, jak to już ktoś napisał, choć bez wpadania w drugą skrajność (obie dla mnie niestrawne). I też podziwiam, że zdałaś sobie sprawę z mechanizmu projekcji, nic mnie tak nie paraliżuje jak to, że kiedyś we własnych dzieciach mogłabym dostrzec samą siebie, zwłaszcza wady, których nie mogę ani wyplenić, ani zaakceptować...
      PS Problemy z szukaniem komentarzy wynikały z "related posts" - byłam zawsze pewna, że to stopka, pod którą nie ma juz nic więc szukałam "skomentuj" na górze. Cóż, wysoka technika ;)

      Usuń
    3. Moje co prawda nie dają jeszcze jakoś tak strasznie w kość (w sensie buntu), ale też potrafią się zachowywać tak, że zachodzę w głowę: 'Dlaczego?'
      Bycie rodzicem faktycznie nie jest łatwe, szczególnie jak się człowiekowi wydaje, że ma do tego predyspozycje i pewną wiedzę. A tu eksperymenty na żywym organiźmie nie zawsze przebiegają zgodnie z planem ...
      Staram się być szczera z samą sobą, bo wtedy łatwiej coś zmenić, ale nie myśl sobie, oszukiwać siebie też pięknie umiem :)
      A co do widzenia własnych wad w dziecku ... jest to niestety niezbyt miłe doświadczenie, ale oczyszczające. Poza tym jednak dzieci są jednak (na szczęście) zupełnie oddmiennymi tworami :)

      Usuń
  7. Nie da się lubić wszystkich tak samo, ale da się "jakoś". I oczywiście można nie lubić, ale jaki masz wybór jako rodzic? jak się pozbyć nielubianego dziecka?..
    Z całego wpisu najbardziej zdumiewa mnie, że można tę mieszankę genów "niefrasobliwie powołać na świat". Ty przecież wiesz, jakie jest lub jakie potrafi być życie - jak możesz czynić drugiemu, co Tobie niemiłe?
    Niefrasobliwość, taaaa.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nemuri, nielubianego dziecka ostatecznie możnaby sie jakoś pozbyć, przynajmniej emocjonalnie (zbudować mur milczenia, czy coś :))), ale wydaje mi się, że to jest miecz obosieczny, ewentualnie bumerang, który prędzej czy później zawróci i sieknie ze zdwojoną siłą.
      Nie twierdzę, że jest prosto tak nagle polubić kogoś, tłumacząc to sobie faktem, że 'przecież to moje dziecko', jeśli ma się z tym problem, ale wybór zawsze jest. Ten wybór nazywa się: Zacznij od siebie!
      Uwierz mi, to działa :)

      Co do niefrasobliwości zaś, to czyż my wszyscy w swojej młodzieńczej naiwności (żeby nie powiedzieć 'zarozumiałości') nie myślimy sobie, że ZAWOJUJEMY ŚWIAT?
      Że będziemy lepszymi rodzicami, lepiej poukładamy sobie relacje, lepiej pokierujemy naszym życiem.
      Mam nadzieję, że Tobie życie nie jest aż tak niemiłe, jakby wynikało z tego, co napisałaś :)
      Nie jest idealnie, ale jakoś tragicznie chyba też nie jest.
      Życie potrafi dowalić i często się zastanawiam, ile człowiek jeszcze może znieść (ale szybko gryzę się w język, bo jak zrobię sobie bilans, to wychodzi na to, że moja egzystencja na tym ziemskim padole wcale nie należy do najgorszych.
      Mam własne łóżko, dach nad głową i telefon komórkowy - spora część ludzi na świecie nie ma nawet tego :)))
      Dzieci potrafią dodać skrzydeł i rozweselić.
      Po jakimś czasie oczywiście sie okazuje, że słodziutkie stópki, różowe sukieneczki i pierwsze kroczki to nie wszystko.
      Po paru latach refleksje o życiu są dużo bardziej zaprawione goryczą.
      A może po prostu realizmem?
      Frasobliwie czy niefrasobliwie - 'mieszanka' jest i teraz trzeba coś z tym fantem zrobić. Nie ma odwrotu.
      Skrajny pesymizm nie wydaje mi się nalepszą strategią ...
      Pozdrawiam!

      Usuń
  8. Dobrze że jesteś. Kurde, bo ja się czasem tego wstydzę, tak sama przed sobą, że mnie moje młode potrafią doprowadzić do TAKIEGO stanu. Dentysta się mnie kiedyś pytał czy mam dużo stresów bo widać że szczękościsk zdziera mocno szkliwo. Przecież mu prawdy nie powiedziałam że to przez pracę ;) No mam czasem wk**w taki konkretny. I zdarza mi się lubić jedną bardziej od drugiej, bywa na zmianę. Ale w sumie to fajne dziewczyny, obie mądre na swój sposób, chociaż z charakteru całkowicie różne. Jedna cicha i wstydliwa, druga odważna i rozwrzeszczana. Uzupełniają się. W domu walą się po głowach, rzucają w siebie przedmiotami i wyzywają, poza nim - w obliczu "śmierci" walczą o tą drugą jak lwice. Prawdziwe siostry. Zazdroszczę im bom jedynaczka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Karolino ... puenta najlepsza! Większość znanych jedynaków żałuje tego, że nie miło rodzeństwa i decyduje się na więcej niż jedno własne dziecko.
      A niestety konflikty miedzy rodzeństwem oraz różne reakcje rodziców na poszczególne dzieci są w pakiecie :)
      Jednak jak widać też siostrzana solidarność :)
      Wydaje mi się, że nie ma się czego wstydzić.
      Drugi człowiek zawsze ma na nas wpływ, niekoniecznie pozytywny.
      Czasami kogoś nie lubimy, bo ma ciężki charakter a czasami, bo ... widzimy w nim, jak w lustrze, nasze własne wady.
      Jest takie powiedzenie, że "żelazo ostrzy się żelazem, a zachowanie człowieka wygładza drugi człowiek".
      I tak chyba trzba do sprawy podejść. Pozwolić, żeby czasami poleciały skry i mieć nadzieję, że obu stronom to wyjdzie na dobre, czego Ci serdecznie życzę w zamian szczękościsku :)

      Usuń
  9. Jestem co prawda matka jedynaczą, ale zawsze miałam zwierzęta hordami, więc temat podziału uczuć lub też ich nasilenia pomiędzy członkami stada nigdy mnie nie zajmował. Natomiast co do lubienia/nielubienia własnych dzieci... Pamiętam, lat temu z osiemnaście, zakatowywałam się myślą, że jestem wyrodną matką, ponieważ mam czasem ochotę udusić własne dziecko/zgubić/(nie było wtedy Allegro, więc nie ma mowy o zlicytowaniu)/zapomnieć gdzieś/itp. Koszmarnie się z tym męczyłam oraz uważałam za osobnika wyzutego z ludzkich uczuć, skarlałego emocjonalnie i przeznaczonego do rozwałki. Pewnego dnia spotkałam się ze znajomą, która miała dziecko starsze od mojej córki o jakieś 1,5 roku. Przypadkiem wywiązała się na ten temat rozmowa i w przypływie histerycznego heroizmu wyznałam jej prawdę. Popatrzyła na mnie spokojnie i powiedziała:
    - A co w tym dziwnego? Wszyscy tak mają.
    Chciałam całować ziemię u jej stóp. A więc byli jacyś inni! Hip hip!!!

    A potem... Wzdycham. Gdy rozszalał się jak huragan okres dojrzewania, co dzien pragnęłam z całego serca zostać dzieciobójczynią. Warto było się powstrzymać ;o) W sumie.
    Piszę o tym po to, by uświadomić, że dość łatwo klasyfikujemy uczycia jako "lubię" - "nie lubię". A wiele zależy po prostu od okoliczności, zmęczenia, stresu itp. Choć oczywiście zgadzam się, że jest jakaś różnica pomiędzy kochaniem a lubieniem. I nie o siłę uczucia mi chodzi.

    Fajny wpis, fidrygauko. Chyba Cię zatrudnię. Kiedyś. Jak mi minie wstręt do mbl, który obecnie odczuwam. Tylko nie mów nikomu (bo to pewnie ze zmęczenia, hehe).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "dość łatwo klasyfikujemy uczycia jako "lubię" - "nie lubię"

      To fakt. Czasami trzeba wrzucić na luz i zostawić to wieczne analizowanie w cholerę :)
      Wydaje mi się też, że obecnie jest dużo większa presja na poprawne, wyidealizowane macierzyństwo i stąd się bierze wiele frustracji. Kiedyś też kobiety były zmęczone (może i bardziej, bo nie miały tylu udogodnień) ale też nie było tylu zajęć dodatkowych, atrakcji, które trzeba zaliczyć, muzeów, do których trzeba pójść, urządzania pokoików w stylu retro czy gonienia za ostatnimi trendami mody dziecięcej.

      Też się pocieszam, że jak już przetrwam te (ewentualne, acz podejrzewam, że nieuniknione :)) burze, to w efekcie końcowym będę zadowolona ze swojej 'inwestycji' (ha, ha, wiem jak to słowo na niektórych działa :)))

      Zatrudniaj mnie (jak minie wstęt, rzecz jasna :)
      Choć u mnie tego lukru trochę jest (tylko się o nim nie rozpisuję, bo wiesz jak jest ... nieładnie się chwalić :)))

      Dzięki.

      Usuń
    2. Lukier jest wszędzie. I się nie przyznajemy ;)

      Wiesz - zgadzam się z Tobą w sprawie dzisiejszych utrudnień. Moja córka ma 19 lat, patrze na to wszystko z dystansem. I w życiu bym się nie zamieniła. Biedne teraz jesteście, ciśnienie jak cholera. Zuzia urodziła się w czasach dzikiego kapitalizmu, ja miałam inne rzeczy na głowie niż osiemnaste zajęcia dodatkowe. Poza tym przemysł mateczno-dzieciarski dopiero raczkował. Dziękuję za to losowi.
      Gdybym (do czego mi - przyznam - niespieszno) została jakąś nader młodą babcią, to wtedy sobie użyję. Dzieci są cudowne, gdy ryczące oddajesz rodzicom i masz z głowy, nie? (Ale ze mnie macocha, cium, cium, cium).

      Usuń
    3. No i zainspirowałaś mnie do kolejnego wpisu ... (mój ulubiony skutek uboczny pisania bloga :))
      Na zostanie babcią na razie nie mam jeszcze szans z przyczyn technicznych (vel biologicznych), ale też mi się uśmiecha takie życie. Bycie rodzicem zaczyna mnie przytłaczać :))) Szczególnie bycie rodzicem bez żadnej babci na podorędziu.

      Usuń
  10. "Kocham cię, ale nie lubię", takie teksty zdarzało mi się słyszeć tu i ówdzie. W odniesieniu do różnych tak zwanych "najbliższych osób". Czasem nie da się ukryć, że król jest nagi ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Król jest czasami tak nagi, że nie warto o tym mówić. A wręcz nie powinno się!
      Nie na darmo mówią, że milczenie jest złotem.
      A słowa mogą posiekać równie mocno, co czyny ...

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!