Searching...
poniedziałek, 5 października 2015

patologia na podłodze

Dawno, dawno temu, w czasach, których nie pamiętają nawet najstarsi górale, po właściwej stronie kanału La Manche, w mieście bazyliszków, złotych kaczek, syrenek i takich tam innych stworów, w bezmężnej i bezdzietnej rzeczywistości żyło się ... w ciągłym pędzie.

Przeżycie każdego dnia wymagało niebagatelnych zdolności logistycznych.
Trzeba było godzić studiowanie (czyt. siedzenie w bibliotece i PRZEPISYWANIE książek; no dobrze, niech będzie: robienie notatek. Kserokopiarki dopiero nieśmiało wchodziły w użycie) z seansami w Iluzjonie, fizyczną obecność na uczelni z polowaniem na tanie bilety teatralne, szlajanko po muzeach z kuciem do kolokwiów, kawiarniane interakcje międzyuczelniane z pisaniem konspektów, praktyki zawodowe z kreowaniem się na nową bohemę, tudzież dorabianie do skromnego stypendium z podszywaniem się pod studentów bardziej renomowanych kierunków (poprzez uczęszczanie na ogólnie dostępne wykłady).

Się człowiek musiał napracować!

Nie to co teraz:
- pobudka o piątej, 

- opróżnianie połowy zawartości lodówki w celu przygotowania wiktu dla całej armii głodnych potomków, 
- slalom między pralką, suszarką i sofą (która jest, jak już ustaliliśmy, jedynie słusznym miejscem na przechowywanie niezłożonego prania), 
- opanowywanie do perfekcji sztuki wzięcia prysznica (włączając w to umycie głowy: szampon 2razy, odżywka raz, poproszę!) w pięć minut, 
- próby znalezienia godziwie wyglądających (i pasujących rozmiarowo!) elementów odzienia, 
- dostosowywanie rytmu poranka do etapów rozwojowych latorośli (w liczbie pojedynczej!!!, albowiem reszta, niechętnie bo niechętnie, zdecydowała się na kontynuację samodzielności, co - nie ukrywam - czyni sporą różnicę, w porównaniu z erą podwójnego wózka).
- 45 minutowa podróż do pracy (z zahaczeniem o przedszkole). SAMOCHODEM! No to już jest szczyt luksusu w porównaniu z dawnymi londyńskimi czasami.
- Grzanie na haju (o adrenalinie myślę :)) przez korytarze zakładu pracy niechronionej.
- Powrót o 18:30 po uprzednim zwiedzaniu super, a nawet hyper (sic!) marketów.
- Zabawa w Master Chef'a (w wersji bliższej prawdzie - wariacje na temat makaronu z sosem).
- Próba zapanowania nad (nieustannie wymykającymi się spod kontroli) raportami, sprawozdaniami, planami, materiałami pomocniczymi (zapełnić szafki w biurze), co od biedy można podciągnąć pod wdrażanie elementów kreatywności w szarą codzienność.
- Próba zapanowania nad syndromem powłóczystych powiek.
- Próba zapanowania nad syndromem dzięcioła.
- Próba zapanowania nad syndromem popielniczki.

- A na miłe zakończenia dnia - zabawa w ... 'czego oczy nie widzą, to po prostu nie istnieje'. Ułatwia to dość skutecznie zagłuszenie wyrzutów sumienia z powodu bycia Matką Polką do Dupy czy Panią Domu od Siedmiu Boleści.

Mimo ewidentnych zmagań i trudów związanych z życiem studenckim, wspominam ten okres z rozrzewnieniem.
Szczególnie te międzydyscyplinarne wykłady.
A najbardziej taki jeden, na którym pewien doktor psychologii przekonywał nas, że ... posyłanie dzieci do żłobka, to produkowanie patologii.

Mając w głowie zarejestrowane to tu, to tam, obrazki z socrealistycznych żłobków,
z przymusowym nocnikowaniem na czas, ze zryczaną, zasmarkaną, ufajdaną masą dziecięcą w opadających w kroku rajtkach, ze smutnymi paniami w białych kitlach, kiwałam zapamiętale głową, zgadzając się z prezentowanymi (przez bądź co bądź specjalistę) teoriami rozwojowymi.
Co jest o tyle ciekawe, że sama uczęszczałam to takiejże placówki w czasach głębokiego komunizmu, a za zbyt patologiczną osobniczkę się nie uważam :))



I równie konsekwentnie stosowałam zasłyszane dyrektywy w życiu, nie tylko w obawie przed skrzywdzeniem psychicznym moich dzieci i świętym przekonaniem, że tylko ja i ja jedynie mogę im zapewnić prawidłowy rozwój emocjonalno-społeczny, nie tylko w zgodzie z ogólnie panującym w Polsce trendem, że dzieci najlepiej było trzymać przy Pani Matce do lat siedmiu, ale też z powodu drastycznego deficytu owych placówek w mieści bazyliszków, złotych kaczek, syrenek i innych stworów.


Jakiż przeżyłam szok, gdy po przeprowadzce na Wyspy Szczęśliwe na rogu niemalże każdej ulicy miały swoje podwoje przedszkola maści wszelakiej, nawet takie, które deklarowały przyjmowanie w swe progi dzieci od ... 6 tygodnia życia.
Niemal fizycznie czułam jak za murami tych obiektów wylęga się najgorsza w świecie patologia.
"... babies from 6 months ..." 

Jakąż to trzeba było być wyrodną matką, żeby pozbyć się potomstwa w tym wieku! - myślałam wtedy
 

Nie spodziewałam się, że całkiem niedługo dołączę do tego zacnego grona.

Swoją pierwszą poważniejszą pracę dostałam, gdy Młoda miała 10 miesięcy. Na początku zajmowała się nią koleżanka, która równie szybko dostała pracę w swoim zawodzie i zmusiła mnie do szukania nowych rozwiązań.
Miałam do wyboru albo posłać dziecko do childminder'ki (zarejestrowanej opiekunki, najczęściej matki wychowującej swoje własne dzieci) lub przedszkole.
 

A właściwie żłobek, ale po angielsku używa się słowa 'nursery' na placówki oświatowe dla dzieci przed czwartym rokiem życia, po ukończeniu którego towarzystwo przenosi się do szkoły podstawowej.
I tej wersji się trzymałam - przedszkole!
Żaden żłobek!
Żadna wylęgarnia patologii!


Nie przeszkadzało mi to oczywiście mieć potężne wyrzuty sumienia i chorobliwie doszukiwać się nieuniknionych zmian w zachowaniu Młodej.
Liczyłam się z możliwością wystąpienia choroby sierocej, zaburzeń snu, obsesyjnym ssaniem kciuka, nawykowym zasikiwaniem łóżka, napadami traumatycznego płaczu oraz opóźnieniami w rozwoju psychoruchowym.


W pakiecie zwrotnym dostałam szczęśliwe dziecko, rozśpiewane, roztańczone, rozstymulowane, dumne ze swojego lunchbox'u i chodzące do żłobka przedszkola z pieśnią na ustach*, które nareszcie mogło się wybrudzić do woli, wybawić ze zwierzątkami, nawspinać, nabawić w wodzie i natworzyć do woli


Zachęcona wynikami sprzed paru lat postanowiłam rozszerzyć eksperyment wychowawczy na latorośl najmłodszą.
Wróć!
Nie miałam wyboru, więc musiałam posłać najmłodszą do żłobka przedszkola na trzy dni w tygodniu już w wieku 6-ciu miesięcy.
Sześciu i pół, dokładnie rzecz ujmując.
Te dwa tygodnie strategiczne nie są, ale pomagają nieco zagłuszyć wyrzuty sumienia w sytuacji dramatycznego obniżania wieku inicjacji przedszkolnej (jako, że to moje ostatnie dziecko, nie grozi mi już 'patologia' sześciotygodniowa).



Nie było łatwo, oj nie!
Nie zamierzam nikogo przekonywać, że posyłanie małego dziecka do placówki wychowawczej jest lepsze niż wychowywanie go w zaciszu ogniska domowego.

Ale ... miałam szczęście trafić na super miejsce.
Miejsce, gdzie panie opiekunki spędzają swój dzień pracy na podłodze.
Na poziomie dzieci.
Gdzie przytulają, pocieszają, noszą, śpiewają, tańczą, kląskają, bujają, kołyszą, lulają, szczebioczą, gładzą i hołubią na wszystkie możliwe sposoby.
Gdzie nic nie jest problemem i wszystko da się załatwić.
Gdzie po dwóch tygodniach umiarkowanego buntu moje dziecię co rano zastanawia się przez parę sekund, czy może troszeczkę popłakać, czy może jednak zanurkować w koszu ze skarbami - z co raz częściej dominującą opcją nr 2.


Zresztą - moje Najmłodsze Dziecię jest najbardziej ugodowym i najłatwiejszym w obsłudze niemowlakiem świata!

IT'S OFFICIAL !!!
 

Z wyjątkiem krótkotrwałej głodówki protestacyjnej (która - mimo wewnętrznego przekonania, że dzieci raczej unikają głodzenia się na śmierć - stresowała mnie koszmarnie), która zakończyła się łaskawą zgodą na spożywanie jogurtów i bananów (odmowa picia z butelki lub kubeczka nadal trwa), dziecię jest nad wyraz ugodowe, bezkonfliktowe, współpracujące, wiecznie uśmiechnięte i spokojne (ulubiona pozycja życiowa - na koalę; na tacie) - co, uwierzcie, po trójce wulkanów energetycznych jest bardzo miłą odmianą.

I muszę przyznać ze wstydem, że rozumiem - ach, jak rozumiem - blogerki parentingowe!
Tylko odrobina zdrowego rozsądku i dość dobra (dodam nieskromnie) znajomość moich Czytelników powstrzymuje mnie przed publikowaniem Najmłodszej w tej ślicznej bluzeczce z wyszywanym napisem 'Piękna, jak jej mamusia!' (z GAP'a). Albo puchowy bezrękawnik z kapturem z uszami królika (H&M). I jeszcze ten kombinezonik stylizowany na pingwinka!
 
Aha! I wózek też mam super duper extra lux!

A jak słodko trzyma po raz pierwszy kubeczek.
Bucio-bucio!
No i te stópki ...

Nie, naprawdę, mogłabym założyć bloga parentingowego.
Czuję to przez skórę :)


Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia, kiedy te kobiety mają czas na pisanie bloga, bo (co chyba daje się zauważyć) JA NIE MAM.

Ale uaktualnienie przynajmniej raz w miesiącu należy się Szanownym Czytelnikom, jak psu buda! C'nie?




Wyściskana, wycałowana, wymiętoszona przez starsze rodzeństwo, rozpieszczana do niemożliwości, hiper-regularna i jak najbardziej niepatologiczna Fidrygaukówna Najmłodsza.
I jej stópki.
(Sorry, nie mogłam się powstrzymać. :)))




* Dawne, londyńskie czasy ...

23 comments:

  1. Poczekaj Fidry,i wybacz Matce Nowicjuszce z ząbkującą Grudką na biodrze, najmłodsze???
    Że teraz? Teraz w wieku Grudki???

    No właśnie, jak te parentingowe piszą blogi?
    Niektóre nawet po urodzeniu dopiero blogi zakładają!!
    Coś nas ominęło chyba na szkole rodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fidrygauko, ale miod!

      Bebe, masz zaleglosci w temacie 'wplyw Fidrygauki na przyrost demograficzny wysp Bry!'

      Usuń
    2. Bebe, nie w tym samym wieku. Młodsza o trzy tygodnie ;)
      Nie wiem, czy pamiętasz, ale parę razy się u Ciebie w tematach okołociążowych mądrzyłam.
      Na bieżąco byłam!
      A Ty Grudki nie wiń, bo wiesz, że to ja mam tendencje, by zamącić, zmylić dygresjami, rozwlec wstęp, że czasami się pewnie nie zauważy zawoalowanej puenty.
      Jak byś chciała się nieco uaktualnić, to (trochę) więcej szczegółów tutaj:
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2015/03/meno.html

      Ja w szkole rodzenia już dawno nie byłam.
      Ale - powiadasz - nie uczą jak pisać blog na macierzyńskim? To skandal! Pieniądze wywalone w błoto!

      Usuń
    3. A Ty Kaczko, blogerko z Ultra Prolific Fraction, to tylko ludzi w kompleksy wbijasz!
      Za miodzik dziękuję :)

      Usuń
    4. nic dziwnego, że mnie ominęło. W marcu już na oczy nie widziałam na wyświechtanych niedospaniem hormonach.

      A temat opieki "pozarodzinnej" u mnie bardzo na czasie. Wszak Grudka trzymała miejsce w ochronce. No i buczę. Ja buczę, bo od lutego będzie tak hasać.... i nie wiem jak JA to zniosę! :D

      Usuń
    5. Przy pierwszym dziecku to pewnie się nie obejdzie bez hektolitrów maminych łez.
      To norma.
      Przy czwartym płakałam tylko pierwszego dnia ...

      Usuń
  2. HA! A publicznośc tych blogów parentingowych nie może się zazwyczaj powstrzymać przed "orety!", "och", "ach", "co za śliczność" :)) I to w tym przypadku też się należy :)))
    Bożenie ktoś ostatnio podprowadza po kwadransie z każdej godziny. Tak by wychodziło z ogólnego rozrachunku, także Witaj, Niedoczasie! (a niemowląt na stanie nie ma! Także pełnia podziwu się należy za ogarnięcie życiowe i jeszcze czasem wpis na bloga ;) )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, jak należy odpowiadać :)
      Krygować się, czy dziękować?
      Aż tak namiętnie blogów parentingowych nie czytuję.
      Profilaktycznie podziękuję więc :)))
      Tak, z czasem zdecydowanie coś się dzieje niedobrego ...

      Usuń
  3. Moje macierzyństwo przypadło na czasy przedblogowe, ale teraz nadrabiam z kotami, też się nie mogę powstymać;-) Wiem, że masz na ten temat inne zdanie, ale małe ludzkie bobasy są dla mnie równie słodkie, co małe kocięta, czyli bardzo, bardzo, bardzo i na ich widok odczuwam niepohamowaną potrzebę gugania i gilgania;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, ten Twój najnowszy rudzielec jest naprawdę słodki, więc rozumiem :)
      I powiem Ci, że takiego to pewnie nawet bym się nie bała wziąć na ręce.
      Ja się boję kociej nieprzewidywalności, a takie maluchy są w miarę spokojne. Tak myślę ...

      Usuń
  4. Łojej, cuuuuuuudna!
    Jeszcze ktoś mi pokaże taką słodziznę płci żeńskiej (bo przy męskiej, to ja się umiem w ryzy wziąć), to jeszcze zrobię na wspak biologii i się nie pohamuję.
    A nie jest łatwo - Bebe, Kaczka razy dwa, jeszcze inne Panie, teraz TY, Fidi, uuuuu! Idę po szklankę wody!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, rozumiem. Też tak miałam i wciąż sobie powtarzałam, że może by tak jeszcze jednak córeczka przed czterdziestką :)
      A że wyszło z poślizgiem, to już inna sprawa. Więc ... nie wiem, co Ci radzić: marsz za biologicznym głosem czy szklankę wody :)))
      Ściskam.

      Usuń
  5. Wczoraj trafiliśmy z mężem na stoisko dla dzieci w H&M...i spędziliśmy tam dobre pół godziny na dotykaniu, mizianiu, naciskaniu, przytulaniu itd. Bardzo niebezpieczna zabawa:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. H&M ... no tak! Dla mnie to jeden z nielicznych sklepów 'z głową', tzn. z rzeczami, które odpowiadają mi (szwedzką) praktycznością - ale rozumiem, że nie ten aspekt miałaś na myśłi :)))
      Ja zdecydowanie za często wchodzę do tego sklepu, który na nieszczęście mam po drodze do wszystkich innych destynacji. I nawet moja niechęć do zakupów nie pomaga ;)

      Usuń
  6. Fidrygauko, wpadam od kilku dni posluchac piosenek z filmiku na koncu, a wszystko przez to, ze czekam na ulubiony fragment "nielubietegoo...!" i tego, co po nim nastepuje. Po stopniu kamuflazu filmu i tego co mowilas na temat nierozlacznosci mlodszego z jeszcze mlodsza, podejrzewam Twoje dzieci o ten koncert.
    Male dzieci to ja mialam ostatnio cwierc wieku temu z okladem, ale ciagle mnie bawia i zadziwiaja. Wszystko zalezy od talentu blogierek;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :)))
      Tak, to moja młodsza młodzież dobre parę lat temu.
      Tak naprawdę to Młoda mówi 'Nie lusaj tego!" (trudno to zrozumieć, ja to wiem jako kamerzystka :)) i to co potem następuje jest naprawdę śmieszne, bo Młoda upuszcza to pudełeczko, tato podaje jej nowe, na co Mój B. SPECJALNIE zrzuca jego. Cwana małpka!
      Oj, jest z nimi dużo śmiechu jest ...
      Od talentu 'blagierek', powiadasz? :)))

      Usuń
  7. Czytam i nie wierze .. Cofnęłam sie nawet o kilka postów i oczy przecieram. Jak maja w zwyczaju mowić moi klienci : You' re a star! I ja słyszę codziennie jaka to ze mnie bohaterka bo mam trójkę dzieci. Ty radzisz sobie z czwórka milion razy lepiej!! Bardzo mocno Cie ściskam!!!! A jestem tak zagoniona ze siły na pisanie nie mam ani trochę.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha! Jak ja sobie radzę, to widać po częstotliwości moich wpisów i szybkości odpowiadania na komentarze.
      Miłosiernie przemilczę uwagi na temat porządków w domu.
      Jak to mawia mój mąż. Ty jesteś ... star, big star!
      I nie musi nic dodawać. Ja i tak wiem, że ma na myśli rozmiarówkę :)
      Ściskam i czekam na wpisy. Może kiedyś, za jakiś czas ...

      Usuń
  8. Dziękuję :)
    Odpiszę, ekhm ... wkrótce.

    OdpowiedzUsuń
  9. Szczerze zazdroszczę najbardziej ugodowego i najłatwiejszego w obsłudze niemowlaka świata. Ja mam w domu wulkan energii w połączeniu z tornadem jeśli chodzi o przemieszczanie się z miejsca na miejsce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He, he, moja dopiero nieśmiało zaczyna przemieszczanie, więc nie wiem, co będzie dalej, ale biorąc pod uwagę jej ruchliwość w brzuchu (która doprowadzała mnie do rozpaczy, bo była znacznie niższa niż jakiekolwiek poradniki przewidują; 10 ruchów na dobę? Phiiii. Never!) oraz jej stoicki spokój i zamiłowanie do eksploracji przedmiotów drobnych raczej niż wielkich przestrzeni, ten trend powinien się utrzymać :)))
      Nie zapominaj, że to moje czwarte dziecko, więc trochę 'stagnacji' należy mi się, jak psu buda :)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!