Wizytówka Wielkiego Świata.
Symbol potęgi.
Sygnatura prestiżu.
A miała czuć tylko euforię.
Instytut Etnografii i Antropologii Kulturowej właśnie obdarzył ją dyplomem, który spakowała skrzętnie wraz z pachnącym wciąż farbą drukarską i atramentem aktem ślubu, paroma ulubionym swetrami i niezgrabnym, wyciuranym oksfordzkim słownikiem dla studentów zaawansowanych.
Po dwóch latach ciułania i polowania na taniuchne przejazdy na linii Warszawa Zachodnia - Londyn Victoria, po hektolitrach łez wylanej tęsknoty, po niezliczonych upokorzeniach nagranicznych przepytywanek, stała tutaj, na Tower Bridge, zachłystując się wolnością.
Wolnością od dusznego domu rodziców, wolnością od miłości na odległość, wolnością od tożsamości biednej krewnej zza żelaznej kurtyny. Czasami potajemnie szczypała się w przedramię, wciąż niedowierzając, że warownia z wiz i funtów kupowanych po horrendalnych cenach u narożnego cinkciarza runęła na dobre.
Miała ochotę przebiec na południową stronę rzeki, drąc się ile sił w płucach.
Miała ochotę klęknąć na środku i ucałować jedno z przęseł.
Gładzić kornwalijski granit, przytulić się do wiktoriańskiej latarni czy wdrapać się na dach jednej z wież i skoczyć na główkę w brunatne fale.
Kochała ten most od pierwszego spotkania, kiedy to w czasach licealnych przyjechała tu z koleżanką na konferencję ekologiczną.
Wtedy jednak, w najśmielszych snach nie przypuszczała, że ten majstersztyk architektury wpisze się w jej codzienność.
Że będzie jej wolno zamieszkać niemalże u jego stóp, w jednej z kamienic dzielnicy Southwark.
Że stanie się jej ścieżką wiodącą z domu do pracy.
Że zamiast bezskutecznie upychać go w obiektyw aparatu, będzie go witać z zacisza swojego poddasza usłużnym haustem porannej kawy, pozdrawiać kubkiem herbaty z mlekiem, pitej w rytm szarych, londyńskich ulew i żegnać w prążkach zachodzącego słońca bursztynowym Guinness'em.
Teraz, kiedy oczami wyobraźni widziała prze sobą karminowy dywan, po którym miała stąpać do bram sukcesu, kochała ten most jeszcze bardziej.
Wizytówkę Wielkiego Świata.
Symbol potęgi.
Sygnaturę prestiżu.
Przez ostatnie dwa dni wysłała paręnaście listów motywacyjnych w odpowiedzi na ogłoszenia 'Anthropology Jobs in London'. Chciała jak najszybciej wcielać w życie to, czego z pasją uczyła się przez ostatnie pięć lat na uniwerku. A w najbardziej ukrytych zakamarkach głowy (czy może serca?) kiełkowało marzenie o doktoracie na University College London.
Dlaczego nie?!
No właściwie to dlaczego nie?!
Na ziemię sprowadziła ją Jolka, przypadkowo spotkana znajoma z akademika.
Brrr... Wciąż nie mogła się otrząsnąć po wiadrze lodowatej wody, który na nią wylała, chcąc jej rzekomo pomóc.
"Znalazł się 'mokry kocyk', cholera jasna!" - myślała z wściekłością, nie po raz pierwszy zachwycając się w duszy pięknem i celnością angielskich idiomów. "Boa dusiciel cudzych marzeń! Ostatnią rzeczą, której mi teraz potrzeba, to wianuszek malkontentów (O, przepraszam, realistów - jak sami siebie nazywają.) sączących mi do ucha rady emigrantów z paroletnim stażem!"
Jolka budowała wokół niej nowy mur niemożliwości: brak doświadczenia, stażu pracy, praktyk zawodowych zdobywanych tu na miejscu. Podważała nawet przydatność dyplomu, bądź co bądź mało prestiżowego (w światowym rankingu) Uniwersytetu Warszawskiego.
"Zrób sobie jakiś tutejszy kurs" - ordynowała. "Spotkasz ludzi z branży, podszlifujesz fachowy język, wyślą cię na praktyki do jednego z londyńskich muzeów i powoli wejdziesz w system."
Ale ona nie miała ochoty dłużej czekać na pracę w wymarzonym zawodzie.
Zresztą musiała szybko znaleźć jakieś lepiej płatne zajęcie, bo póki co większość zarobionych na serwowaniu hektolitrów kawy pieniędzy szła na wynajem pokoju i kurs informatyczny męża.
Połknęła gorzką pigułkę, zrobiła parę głębokich wdechów i pieszczotliwie gładząc balustradę ruszyła w kierunku południowego brzegu rzeki. Zostawiwszy w tyle łagodne z pozoru wieże twierdzy Tower, powtarzała sobie jak mantrę: Będę antropologiem, będę antropologiem, będę antropologiem, tu w Londynie! Na pohybel Jolkom!
*****
Zachwycała się jego finezyjną lekkością.Błękitne kolumienki, zwieńczone śnieżno-białymi wieżyczkami i parasol podwieszeń nie dawały poczucia stabilności.
Ale ona lubiła chwiać się i chybotać wraz z innymi przechodniami w rytm dudniących kroków.
Nie bez powodu londyńczycy nadali mostowi Alberta przydomek 'rozedrgana damulka'.
Uwielbiała brać w dłoń delikatną łapkę Teofila i snuć się z nim na drugi brzeg, do Chelsea.
Battersea nie brzmiało już tak prestiżowo; kojarzyło się głównie z opuszczoną, toporną elektrownią.
Dlatego też zawsze mówiła znajomym, że mieszka w Chelsea.
Doprawdy, jeden mostek nie robił większej różnicy.
W sercu była rezydentką Chelsea.
Za oknami miała stylowe kamienice Chelsea, oddzielone od jej obskurnego wieżowca jedynie błękitnymi pylonami 'The Trembling Lady'.
Na spacery chodziła do jednego z najstarszych na świecie ogrodów botanicznych Chelsea Physic Garden (do którego, jako zarejestrowana bezrobotna, miała darmowy wstęp).
Na King's Road robiła oczami zakupy w witrynach licznie rozsianych butików, koronując wizualną ucztę wizytą w galerii Saatchi. Theo tak kochał jej przestrzenne pomieszczenia.
W Chelsea (no dobrze, w South Kensington, ale administracyjnie wciąż w London Borough of Kensington and Chealsea) mieściło się jej ukochane Muzeum Historii Naturalnej, dokąd nie chodziła zbyt często, odkąd Teoś zagubił się między gablotami na mrożące krew w żyłach sześć minut.
Zresztą tam bolała ją dusza.
Na pocieszenie duszy chodziła czasami do The Humming Bird Bakery na Old Brompton Street.
Tam też zrodził się pomysł, by założyć własną ciastkarnię.
Anglicy kochali się w scone'sach i cupcake'sach.
A ona uwielbiała piec.
Mogłaby połączyć przyjemność z dorobieniem paru groszy do całkiem przyzwoitej pensji męża, wziętego informatyka.
Reputacja autorki przepysznych i bajecznie pięknych tortów urodzinowych pieczonych dla dzieci przyjaciół mogła jej tylko w tym pomóc.
Nie wiedziała tylko, czy da sobie radę z piętrzącymi się obwarowaniami wymogów sanitarnych.
Jolka, która niedawno przyniosła spóźniony prezent urodzinowy dla Teofila, wspominała coś o konieczności posiadania oddzielnej, przemysłowej kuchni na użytek biznesowy.
"Odłożę trochę pieniędzy, załatwię wszystkie pozwolenia i założę swoją własną kawiarnię.
Na początek w Battersea" - powiedziała sobie, ubijając masę z serka Mascarpone.
*****
Lubiła jego kojącą zieleń i urok złoconych herbów.
Przypominały jej o tym, że wciąż mieszka w królestwie, o czym łatwo było zapomnieć w otoczeniu niezliczonych polskich sklepów, które pachniały raczej przaśną Podwawelską (choć też królewskimi konotacjami w nazwie) i kapustą kiszoną.
Przypominały jej o tym, że wciąż mieszka w królestwie, o czym łatwo było zapomnieć w otoczeniu niezliczonych polskich sklepów, które pachniały raczej przaśną Podwawelską (choć też królewskimi konotacjami w nazwie) i kapustą kiszoną.
King's Road w Chelsea zamieniła na King's Street w Hammersmith, najbardziej polskiej z polskich dzielnic Londynu, na rzecz, małego bo małego, ale jednak domku z ogródkiem. Kolejnego etapu rozwojowego po pokoju na poddaszu i mieszkaniu w bloku komunalnym.
Prestiż sąsiadujących mostów przehandlowywała na metraż.
Prestiż sąsiadujących mostów przehandlowywała na metraż.
Znad garnka z zupą zerknęła na kolekcję rodzinnych zdjęć, poupychanych ciasno na upolowanej w lokalnym charity shop etażerce.
Rozczulał ją Theo w granatowej bluzie z logo szkoły St. Peter's i z teczką pełną książeczek o psie Floppy, którą dukał codziennie z dużym trudem. Pierwsze lata w podstawówce były pracochłonne i dla niego i dla niej. Nie uświadamiała sobie jak wiele pracy i rodzicielskiego zaangażowania domaga się angielska szkoła. Szczególnie od rodziców, którzy mówią w domu po polsku.
"Miriam będzie miała łatwiej - pomyślała z nadzieją - Ona już wyrywa się do czytania. I jak pięknie będzie wyglądać w błękitnej sukieneczce w kratkę i skarpeteczkach z pasującą koronką."
Filemon zakwilił w wózku.
Przyspieszyła kroku, by zdążyć go nakarmić i przewinąć, zanim odbierze Teosia i Miriam ze szkoły.
Kochała zacisze bocznych uliczek, w których nie czuło się przytłaczającej atmosfery dużego miasta. Odgrodzona drewnianymi płachtami płotu od okolicznych sąsiadów nie czuła nawet, że mieszka w Londynie.
Upajała się delikatnym różem świeżo zakwitłych dzikich jabłonek i ćwierkaniem rudzików.
Zdążyła zapakować jeszcze kawałek tarty jabłkowej i sok malinowy własnej roboty.
Zrobią sobie z dzieciakami i Jolką piknik w Ravenscourt Park.
Jolka, z pewną nutą złośliwości, spyta zapewne kiedy następne.
A jej się przecież zawsze marzyła duża rodzina ...
--------------------------------------------------------------------------------------------------------
To opowiadanie chodziło już za mną od paru lat.
W końcu nadarzył się okazja, żeby przetransportować je z głowy na klawiaturę, bo portal Lubimy Czytać ogłosił konkurs pt. "Londyńscy Polacy".
Niestety, nie udało mi się napisać na czas.
Realizowałam marzenia :)
Zresztą i tak bym się nie zmieściła w limicie znaków ...
Niech więc przycupnie sobie tu, na tym moim zakurzonym blogu.
Ku refleksji.
Ps. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe, z wyjątkiem imion dzieci, które są autentycznymi majstersztykami sztuki nazewniczej w wykonaniu moich osobistych znajomych. :)
niedziela, 29 listopada 2015
pięknie się czytało .. mam wiele sentymentu do Mostu Hammersmith ... no po płd stronie śliczny Barnes .. ale domek z ogródkiem tam to pewnie ponad milion funtów :^)
OdpowiedzUsuńDzięki :)
UsuńJak Cię znam, to pewnie tym mostem biegałeś :)
A co do domków za milion, to ... są one pewnie poza zasięgiem nie tylko imigrantów z Polski.
tak nawet nie raz biegałem tam bo często wybiegałem z East Sheen i biegłem wzdłuż Tamizy od Mostu Chiswick do Mostu Hammersmith i z powrotem a czasem nawet i do Mostu Putney jak pogoda i kondycja dopisywały :^) ... o tak okolice Barnes bardzo drogie .. ale okolice Barnes Green są śliczne i wspaniałe na piknik
UsuńW najbliższym czasie nie będę miała okazji sprawdzić tego Barnes Green (i to nie tylko ze względu na raczej nie-piknikową pogodę :))
UsuńAle sugestię zachowam w pamięci na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Z marzeniami emigranta jest jak z sinusoidą wyznaczną przez amplitudę drgań. Ostatecznie zycie emigranta jest życiem miedzy biegunami. Pozdrawiam z Londynu :)
OdpowiedzUsuńZ sinusoidą to jeszcze może być. Byle by tylko nie tak, jak z równią pochyłą :)
UsuńPozdrawiam spoza Londynu :)
Nie lubie opowiadan, bo za szybko sie koncza, czekam na powiesc i zamawiam dostawe do domu jak tylko sie ukaze :)
UsuńHe, he, z tą powieścią to będzie ciężko. Nie miałabym chyba cierpliwości i weny, żeby stworzyć coś zdatnego do czytania na tak zaawansowanym poziomie.
UsuńPoza tym autocenzura by mi wszystko zżarła :)
Z dłuższych form to może być ... zbiór opowiadań.
Co Ty na to?
Piękne opowiadanie. Czasem mam wrażenie, że Ty się na tym blogu trochę marnujesz z takim lekkim piórem.
OdpowiedzUsuńDziękuję ♡
UsuńJa się marnuję?!
Moja Droga, ja się właśnie REALIZUJĘ! Nie miałabym czasu i odwagi robić to gdzie indziej :)
Tym opowiadaniem wróciłam do moich miesięcy spędzonych w Londynie na pracy... na marzeniach, poszukiwaniu szczęścia, rzeczywistości, na pędzie wśród londyńskiej architektury.
OdpowiedzUsuńPiękna opowieść, znów czuję to wszystko :)
Dzięki :)
UsuńCzytałam, że w końcu dałaś się Londynowi oswoić :)
Ja w Londynie długo nie mogłam znaleźć szczęścia, a jak już go pokochałam ... to go porzuciłam dla spokojniejszego życia.
Pozdrawiam.
A moze tak: jedno opowiadanie - jeden rozdzial calosci, nawet niech sie ukazuje na blogu, nawet niech to bedzie z dlugimi przerwami, poczekam, bo warto i wcale nie slodze :)
OdpowiedzUsuńMonika, przeceniasz mnie.
UsuńI wcale nie kokietuję :)
Nie miałabym weny na powieść. Tu trzeba już zbudować jakąś fabułę, wymyślić bohaterów i opisać to wszystko tak, żeby się kupy trzymało. Grubo powyżej moich możliwości.
Mam fajny (czyt. Mi się osobiście podoba, he, he :)))) pomysł na zbiór opowiadań, ale raczej się nie ukaże drukiem.
Jak uda mi się kiedyś zapisać, co mi się w głowie kłębi, to wydrukuję i przywiozę Ci osobiście. W końcu to prawie po sąsiedzku :)
:-) Każdy emigrant z Kraju nad Wisłą znajdzie w tym co napisałaś jakiś kawałek siebie:-)
OdpowiedzUsuńJa ostatnio odnajduję w sobie ... Jolkę :)
UsuńMoże zresztą napiszę wkrótce, co mi leży na wątrobie ...
Ależ wycieczka! Nigdy nie byłam i chyba nie będę na wyspach, ale czytało się wyśmienicie. Ładnie uplotłaś historię, Fidrygauko :)
OdpowiedzUsuńWkładam palec pod budkę - tez chcę zbiór opowiadań!
Monia, nigdy nie mów nigdy!
UsuńTu jest naprawdę parę kuszących rzeczy do obejrzenia :)
A co do zbioru opowiadań, to jeśli (lub może bardziej optymistycznie powinnam napisać 'kiedy') uda mi się go napisać, to wydrukuję na domowej drukarce w nakładzie ok. 30 egzemplarzy - dla tych paru wiernych czytelników, co jeszcze się do tego czasu ostaną - zbinduję i porozsyłam.
Z autografem, hi, hi.
Obiecuję :)))
Nie zaglądałem tu kilka tygodni i miła niespodxzianka - aż 3 nowe wpisy. Opowiadanie(a) bardzo dobre, z nerwem, nawet Jolka musiałaby to przyznać (dlatego nie skomentowała).
OdpowiedzUsuńDzięki. To miły komplement z ust mojego ulubionego twórcy wierszy na dowolnie zadany temat :)
UsuńJolka by mi przyznała rację, bo to niejako z 'jej' inspiracji, lub może jej głosem tu przemówiłam ...
Proszę się natentychmiast przestać czepiać Jolek! Jolki są fajoskie i już!
OdpowiedzUsuńToterama vel Jolka
He, he, Jolanto, wcale się nie czepiam. Wręcz przeciwnie - powiedziałabym, że bardziej identyfikuję się z bohaterką-Jolką niż bohaterką-mamą Teosia, Miriam i Filemona.
UsuńW innym wpisie oberwało mi się od ... Anki :)
https://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2014/02/no-to-polej-czyli-dlaczego-nie-lubie.html?m=1
Przepraszam, ale jakoś nie mogę się zdecydować na nazwanie mojej postaci 'Genowefa' czy 'Euzebiusz' w nadziei, że nikt o takim imieniu go nie przeczyta :)
Także wybacz, ale tym razem padło na Jolkę :)