Niedoszłą zresztą.
Proza życia.
Najsprytniejszy z zabójców.
*****
Gdybym opisywała tu swoje codzienne zmagania z kotletem, zasmarkanym nosem czy nizinami emocjonalnymi, nieuniknionym byłoby skatalogowanie i zanalizowanie wszystkich przyczyn mojej niemocy twórczej.Ale, że blog zrobił się zbiorem luźnych przemyśleń i zapisem sporadycznych (żeby nie powiedzieć zanikających) inspiracji, zupełnie nie ma sensu roztrząsać czy ja tu w ogóle jeszcze jestem, czy raczej zamieniam się w gwiezdny pył blogowej galaktyki.
Dość powiedzieć, że mój mózg znajduje się obecnie w fazie kompletnego stuporu katatonicznego i nie wiem, jak go rozbudzić.
Na zewnątrz moje życie jest generalnie poukładane, w miarę ustabilizowane i - w wyniku szeregu dzikich awantur, rzucania mięsem, mieszania z błotem wszystkiego co popadnie, w dominującej części mojego potomstwa - relatywnie czyste (czyt. epizody samoistnego poskładania się prania, nieinspirowane siłami odgórnymi próby zrobienia obiadu czy chociażby pobieżne trzymanie się wyznaczonych dyżurów zdarzają się do 2-3 razy na tydzień).
Wewnątrz natomiast toczę ze sobą walkę o przetrwanie.
O utrzymywanie się na powierzchni, o łapanie chełstów intelektualnej stymulacji, o końskie dawki adrenaliny (bo zwykłe nie są już w stanie mnie pobudzić do działania), o elektrowstrząsy, które uruchomią moje nieistniejące już prawie pokłady motywacji.
Myślenie o rzeczach, które powinnam zrobić tak skutecznie mnie paraliżuje, że ... nie robię nawet połowy z nich, co jedynie wzmaga moją frustrację.
Czy to się nazywa kryzys wieku średniego?
Nie wiem.
No i nie wiem, czy kobietom w ogóle wolno go przeżywać, czy jest on zarezerwowany tylko dla płci brzydkiej.
A jeśli tak, to jakie jest na to remedium?
Młodszy kochanek, farbowanie włosów na różowo, tatuaż czy liposukcja brzucha nie wchodzą w grę.
Proza życia dopadła mnie (oprócz stale narastających wyzwań logistycznych rodziny wielodzietnej) w postaci kolejnych przetasowań w mojej (kiedyś niemal idealnej) pracy.
Bez jakiejkolwiek konsultacji ze mną wpierniczono na mnie całą górę nowych obowiązków, które wymagają ode mnie jeśli nie totalnego przekwalifikowania się, to przynajmniej notorycznego dokształcania się.
I oczywiście pisania, pisania, pisania.
Zupełnie nietwórczego.
"Cudownie!" - zakrzyknąłby niejeden.
"Skąd więc narzekania o braku stymulacji?!" - słyszę już tę pełną oburzenia krytykę.
Otóż stąd, że wolałabym rozwijać się w zupełnie innych dziedzinach i pisać na zupełnie inne tematy.
Niestety, na to zupełnie brakuje mi energii.
Mogłabym tak jeszcze długo narzekać, ale już nawet ja sama nie wierzę w terapeutyczną moc przelewania frustracji na wirtualny papier.
Pozwólcie więc, że niniejszym odłożę na najwyższą półkę (bo jeszcze nie pochowam; jeszcze nie) moje osobiste plany i zajmę się szorowaniem podłogi w kuchni, nieustannym zapełnianiem lodówki i próbami wychowania dzieci na przykładnych obywateli.
*****
A tak poza tym, to wszystko inne jest w jak najlepszym porządku.
Dochodzę do słodko-gorzkiego wniosku, że kreatywność, jest na razie jedynie udziałem moich dzieci.
No cóż.
Takie międzypokoleniowe przekazanie pałeczki.
Moje Najmłodsze Dziecię kontynuuje swoją misję bycia najsłodszym i najbardziej bezproblemowym dzieckiem świata. Ostatnio włączyło jeszcze funkcję 'najśmieszniejsze'.
od góry:
Młody Einstein,
czapka, tudzież futerko - od momentu opanowania umiejętności samodzielnego ich wdziewania noszone są niemalże non-stop, niezależnie od pogody i pory roku,
Pisareczka; i co za profesjonalne trzymanie sprzętu!
sukienki ... z rzadka noszone i nie za bardzo wiadomo, co z nimi robić :)
Córka Starsza (tak, tak, ta, której łapki tak niedawno czule ściskałam) rozpoczęła naukę w szkole średniej i mimo tego, iż mieszka w innym miasteczku i nie ma żadnych znajomych z poprzedniej szkoły, od razu została gwiazdą socjometryczną (i przewodniczącą klasy). Choć nie ominęła jej głupawka wieku nastoletniego.
Mój B. został Studentem Roku, nominowanym przez dziesięciu nauczycieli, co - nie ukrywam - było bardzo miłym balsamem na moją steraną (także odwiecznymi zmaganiami z imperialistycznym nastawieniem Anglików) duszę.
Sam B. skwitował to jednym zdaniem: "To dlatego, że mój rocznik jest kiepski!".
Jemu w ogóle NIC się w życiu nie udaje (tak, jak by sobie tego życzył).
Jak chociażby poniższe rysunki.
Faktycznie, zupełnie nieudane jak na trzynastolatka ... :)
portret starszego pana (z wyobraźni) oraz Will Smith (z Google) - techniką 'bez odrywania ołówka od papieru
Nam stuknęła kolejna rocznica ślubu, którą świętowaliśmy bez fajerwerków (mój hiper-romantyczny mąż, na moje zarzuty, że już mnie nie kocha odpowiada: "Ale wciąż cię lubię!" :)).
Za to (wbrew wszystkim okolicznościom przyrody) z poczuciem humoru.
Dodatkowo, zaskakującym zrządzeniem losu (z pewną dozą ciężkiej pracy) dostał się do szkoły, której absolwentem był ... Terry Pratchett :)
Czuję, że nie ucieknę już przed 'Światem Dysku'.
On też nie.
Choć na razie kurczowo trzyma się Tolkiena.
zupełnie odmienny styl: N. jest mistrzem jednej, zdecydowanej kreski - co symbolicznie obrazuje również drastyczne, będące powodem niejednej dzikiej awantury, różnice w braterskich charakterach
(Gandalf i Gimli przerysowane z netu)
(Gandalf i Gimli przerysowane z netu)
*****
I tym optymistycznym akcentem pomacham Państwu łapką.
Do kolejnego powiewu natchnienia.
sobota, 8 października 2016
Szkoła, do której chodził Pratchett? Zazdraszczam...
OdpowiedzUsuńWiesz, sam fakt, że Terry Pratchett tam chodził, zupełnie mnie nie rusza. Byłam w tej szkole i zapewniam cię, że duch Mistrza nie unosi się w powietrzu :))
UsuńRozśmieszyło mnie to w kontekście zlinkowanej dyskusji pod wpisem, gdzie przyznałam się, że twórczość tego pana nie była mi ani trochę znana.
Powoli to nadrabiam, rozpocząwszy od wygranej w konkursie u Sekretarki Bożeny książki 'Kiksy Klawiatury', co jest kolejnym, co najmniej dziwnym, jeśli chodzi o umiejscowienie w czasie (niemalże równolegle do wpisu na moim blogu), zbiegiem okoliczności :))
Wygląda bowiem na to, że jestem w jakiś sposób skazana na zapoznanie się z jego twórczością (choć z fantasy mi raczej nie po drodze).
Cóż, podejmuję rzuconą mi rękawicę ...
Nie, no ja też fantasy nie cierpię. Kojarzy mi się albo z Trylogią Pierścienia (którą, wbrew milionom czytelników, uważam za słabiutką), albo z cycatymi babkami z mieczami albo jakimś Onanem Barbarzyńcą, przerośniętym mięśniakiem bez mózgu, walczącym z różnymi potworami. Oczywiście są wyjątki, jak na przykład Wiedźmin Sapkowskiego albo Vukko Drakkainen Grzędowicza, ale to są przypadki tak sporadyczne, że aż nieprawdopodobne. Natomiast Świat Dysku Pratchetta ma tyle wspólnego z fantasy, co gość przebrany za światła drogowe w Halloween z faktycznymi potworami. Proza Pratchetta to głównie nabijanie się z naszych ludzkich słabości i śmiesznostek, a otoczka fantasy jest tylko przykrywką, nawiasem mówiąc nader sprawnie skonstruowaną. Tak samo jak Lem nie był pisarzem SF (chociaż tak się go często szufladkuje), Pratchett nie był pisarzem fantasy. O.
UsuńNo tak masz rację. Powieliłam stereotyp.
UsuńKsiążka 'Kiksy Klawiatury' to pokaz świetnego poczucia humoru i ironicznego podejścia do świata autora, więc naprawdę czuję się zachęcona, żeby sięgnąć po jego książki.
Hallo,
OdpowiedzUsuńnajmłodsze jest mega słodkie!!! Fidrygauko, dzieci Ci się udają, więc przestań myśleć o braku weny, ponieważ mam wrażenie, że to właśnie im dajesz najwięcej swojej energii. I właściwie o to chodzi. To przecież one będą Cie odwiedzać w Hiszpanii na stare lata (lub w Bieszczadach lub...), a nie my czytelnicy Twojego bardzo udanego bloga.
Cieszę się, że chociaż czasami odwiedzasz nas tutaj.
Ja i tak jestem pod wrażeniem, że chociaż czasami coś tu napiszesz. Serio, chyle czoła!!!Ja już dawno gdzieś zniknęłam w niebycie. Ale jakoś specjalnie mnie to nie boli.
Pozdrawiam. Viki (tym razem malująca pokój ;))
Dzięki :)
UsuńTak, dzieci nam wychodzą bardzo fajne, nie mogę zaprzeczyć.
Myślę, że najwięcej energii poświęcam pracy i myśleniu o niezrobionej pracy, tak więc dzieci czy tak czy siak tęsknią.
Nie sądzę, żeby moja szefowa również mnie odwiedzała w tej (powiedzmy) Hiszpanii :))
Mnie boli, że nie piszę, ani nie robię zbyt wiele, by się wyrwać z mojego obecnego stanu rzeczy, a wiem, że mogłabym.
Tylko nie mogę się zmobilizować.
Więc tkwię w tym kołowrotku szarej codzienności.
Może też się zabiorę za remont domu?
Uściski.
Interior design zawsze mnie pociągał :)
Fakt, dlugo cie nie bylo, a ten wpis o ogródkach mentalnie mnie zmeczyl ;)
OdpowiedzUsuńSlodka twoja najmlodsza, wierze, ze dodajac pozostala trójke, masz co do roboty oprócz blogowania ;)
No nic, poczekamy, az Najmlodsza do przedszkola/ szkoly pójdzie ;)
Z Pratchettem nie dalam rady sie zaprzyjaznic, za plaski mi byl, no taki ze mnie dziwolag.
Ale znajdziesz troszke czasu na opisanie, czy syn tego jego ducha tam odczul?
Pozdrawiam serdecznie!
A wpis o ogródkach był wolny od filozoficznych wywodów.
UsuńZastanawiam się więc, jak dałaś radę przebrnąć przez inne moje wywody :-D
Faktycznie, powinnam wzmożyć częstotliwość wpisów, a nie wyżywać się na czytelnikach, jak się od wielkiego dzwonu dorwę do klawiatury.
Najmłodsza już chodzi do przedszkola trzy dni w tygodniu, więc teoretycznie powinnam być dużo bardziej ogarnięta i zorganizowana, ale często nie wyrabiam się ze wszystkim nie z nadmiaru zadań, ale z ... nadmiaru myślenia o czekających na mnie zadaniach (co się najczęściej kończy wymyślaniem rzeczy zupełnie nieistotnych).
Krótko mówiąc: I'm the only one to be blamed :/
Normalniez nie wiem na kogo z was lypac okiem, tacyscie wszyscy fajni!
OdpowiedzUsuńObdarz każdego równą dawką łypnięcia. Skoro, jako kaczka, możesz spadać na cztery łapy (jako opis na Twym blogu stanowi), to i z patrzeniem panoramicznym też sobie dasz radę :)
UsuńA jeszcze co do tytułu Twojego wpisu, udało mi się kiedyś popełnić wpis w całości na literę "p" :) W wolnej chwili zapraszam do lektury https://xpil.eu/goloslowanie/
OdpowiedzUsuńAliteracja w sumie mi wyszła niezamierzenie. Twój tekst jest świetny!
UsuńNie mam tylu pociech co Ty, ale proza dopadła mnie równie skutecznie...
OdpowiedzUsuńAle dzieci Twe, to prawdziwa pociecha :-)))
Jeszcze na czytanie mi czasu wystarcza. ;-)
Też dochodzę do takiego wniosku w porywach (kiedy się nie kłócą, nie wyzywają od grubych świń i nie wrzucają brudnej bielizny do szafy w przedpokoju ...
UsuńZ czytaniem bywa różnie. Tempo beznadziejne, ale parę stron dziennie muszę przelecieć wzrokiem dla złapania równowagi psychicznej.
Ostatnio odrzuca mnie od czytania blogów, bo frustruje mnie zapał twórczy innych :)
Pozdrawiam
Remedium, które u mnie zadziałało - owsiane ciasteczka! Te z "moich wypieków", tylko z dorzutem wszystkiego, co jest po ręką - czekolady, orzechów, żurawiny itd. itp. Jesień i zima zapowiadają się słodko i...grubo ;)
OdpowiedzUsuńW ramach nieujawniania zbyt wielu szczegółów technicznych z mojego życia zaniecham podania mojej obecnej wagi.
UsuńNadmienię jedynie, że ciasteczka owsiane i ich zgubne skutki dobiłyby mnie całkowicie i unieruchomiły na sofie na stałe.
Może zabiorę się za porządki w szafach?
Hmmm ... Przynajmniej 'wykreuję' trochę wolnego miejsca :)
Uściski.
Gratuluję utalentowanych pociech! Wiem, że nic tak nie napawa człowieka dumą jak sukcesy dzieci:-)
OdpowiedzUsuńMacierzyństwo to harówa. Mnie wyczerpywało pojedyncze. Poczwórnego nie potrafię nawet objąć wyobraźnią...
Na pociechę mogę Cię jednak zapewnić, że im więcej wolnego czasu, tym gorzej go zorganizować, a myślenie o tym, za jak wiele rzeczy powinnam się zabrać też mnie zniechęca i w konsekwencji robię coś całkiem innego, zupełnie niepotrzebnego... Bez przerwy mam poczucie przeciekającego między palcami, marnowanego czasu i permamentnego niewywiązywania się...
Renya, jakoś nie mogę sobie wyobrazić tego nadmiaru wolnego czasu. Brzmi to dla mnie jak bajka o żelaznym wilku.
UsuńNajgorsze, że macierzyństwo nie kończy się po osiemnastu latach.
Ja jeszcze będę musiała te dzieci (potencjalnie) wydać za mąż/ożenić (i to bardzo prawdopodobne, że z Anglikami, co przerasta moją wyobraźnię w kwestii znalezienia wspólnego gruntu), a potem ... odwiedzać wnuki.
Ufff.
Nasi znajomi mają też czwórkę dzieci i na razie 'tylko' siedmioro wnuków. Jedyne, co robią na emeryturze, to trasy objazdowe po wnukach.
No ale tak, masz rację. Dzieci i ich sukcesy napawają mnie dumą.
Choć miałam jeszcze nadzieję na parę własnych osiągnięć, z których bym była dumna.
Na dzień dzisiejszy nadzieja ta jest mocno podwiędła :/
Jestem pod wrażeniem rysunków. To Twoje osobiste i realne dziecko z krwi i kości? Przecież to geniusz. Rysunki są rewelacyjne! Daj jeszcze, jeszcze i jeszcze! :)
OdpowiedzUsuńFantastyczne!
Dzięki!
UsuńDziecko jest jak najbardziej realne, z krwi i kości. Nawet w liczbie dwa (nie wiem, które rysunki podobają Ci się bardziej: szkicowane czy 'komiksowe', bo są autorstwa moich dwóch synów).
Nie wiem, czy to można nazwać geniuszem, ale na pewno są zdolni.
Jak tak zachęcasz, to postaram się wkrótce napisać coś o rozwijaniu talentów w angielskich szkołach - bo temat to ciekawy.
No przecież, że szkice starszego człowieka i Willa Smitha!
UsuńKomiksowe też doskonałe, ale przerysowywane no i to nie to, co mnie bierze. Dwoje dzieci ze zdolnościami rysunkowymi? Niewiarygodna koncentracja talentów :)
Napisz o ich rozwijaniu, pewnie.
Jak ja cię dobrze rozumiem, ale jeszcze nie mam odwagi odłożyć aspiracji na najwyższą półkę. Zawsze siedzą gdzieś obok i śmieją się ze mnie
OdpowiedzUsuńMoje też się śmieją i do tego złośliwie szczerzą zęby za każdym razem, kiedy w przebłysku inspiracji ponownie je ściągam i odkurzam.
UsuńLubią się bawić ze mną w kotka i myszkę ...