I to wcale nie dlatego, że noszę w sobie jakieś głębokie, niewylizane rany.
A mogłabym.
Tylko szkoda mi życia.
Tu mi tulipany pod oknem wyskakują jak szalone, tam dziecię rozczula każdym kawałkiem tłustego ciałka. Mąż od czasu do czasu przytuli i miłe słowo rzuci, a szefowa się nie czepia.
Bajka!
Poza tym nauczyłam się do pewnego stopnia trzymać swoje emocje na postronku.
Lata młodzieńczego szału, kiedy to rzucałam się na każdą nową znajomość z impetem i poświęcałam jej dużą część doby dawno mam już za sobą.
Nie robię ręcznie prezentów, nie wysyłam spersonalizowanych kartek, nie piszę długich listów.
Zwierzam się tylko paru osobom.
A i to rzadko.
I nie ze wszystkiego.
Ale wciąż mam w sobie spore pokłady empatii, które mi szepcą do ucha:
"Pomóż! Tobie też nie było lekko, więc sama wiesz, jak to jest. Nie bądź wiśnia. Zobacz, inni mają dużo gorzej."
No więc pomagam. W końcu z wewnętrznym przekonaniem się nie dyskutuje.
Dziewczynie, która zagadała do mnie na placu zabaw, daję się zaciągnąć w roli darmowego tłumacza do Urzędu Pracy w celu załatwienia numeru ubezpieczenia.
Znajomym, którzy chcą pojechać na rocznicowy weekend do Barcelony. A co mi tam! Mogę się zająć ich dziećmi przez parę dni, nawet jeśli zmroził mnie sposób załatwienia sprawy.
Tryb oznajmujący zamiast pytającego.
Gotuję (przyznaję, bez cienia empatii) obiad dla (
Ale tu taka tradycja z tymi obiadkami.
W sytuacji kryzysowej zwołuje się przyjacielski komitet do gotowania obiadków i głupio się oficjalnie przyznać, że ma się to w dupie.
Koleżanki z liceum chcą zwiedzić Londyn z przyległościami - już wyciągam świeżą pościel ...
Kuzyn męża chce zarobić parę groszy na wesele syna. Czym chata bogata!
Ty zarabiaj, a ja cię będę żywić, opierać i znosić twoją obecność w deszczowe angielskie wieczory.
Jak przyjdę z pracy, oczywiście.
I oporządzę swoje dzieci.
Isia potrzebuje na gwałt wypasione CV - siadam, wertuję internet w celu zgłębienia specjalistycznego słownictwa branżowego, dowiaduję się, jakie są wymagane umiejętności i doświadczenie - I bach! Po dwóch godzinach wypieszczony życiorys pędzi światłowodami do potencjalnych pracodawców Isi.
Nie oczekuję wdzięczności, choć czasami mi się to pomaganie przejada.
I odbija rykoszetem.
*****
Nie zamierzam więc Was dłużej trzymać w niepewności, bo zapewne wiecie już do czego prowadzi mój (jak zwykle przydługawy) wstęp.
Otóż przyjaciół na emigracji traci się bardzo łatwo.
Można tradycyjnie: rozmawiając o religii, polityce czy pieniądzach.
A można też ... chcieć im pomóc!
Dlaczego?
Bo prędzej czy później okaże się, że to za mało, że pijawka krzyczy: Daj! Daj! Jak już się przyssałam, to nie puszczę! Chcę twojej krwi! Nie próbuj mnie nawet odrywać!
Bo kleszcz się wessał i się wkurza, że mu kuper wysmarowałaś tłuszczem.
I rzyga toksynami.
*****
Przyjaźń (czy może zażyłość spleciona wspólnotą losów?) zrodziła się gwałtownie.
Coś zaiskrzyło od pierwszego spotkania.
Od wieków nie miałam pod ręką kogoś, do którego mogłabym wpaść bez planowania wizyty z miesięcznym wyprzedzeniem, czy pogadać o pierdółkach.
Nie mam co prawda silnej potrzeby wywlekania moich osobistych spraw poza próg własnego domu, a do wypłakania się zdecydowanie wolę poduszkę, niż usłużne ramię znajomej, ale miło było (właściwie po raz pierwszy na emigracji!) mieć kogoś na podorędziu (a nie na drugim końcu Londynu).
I choć na początku to ona, jako świeżo upieczona imigrantka, czerpała garściami z mojego oswajania angielskiej rzeczywistości, to byłabym największą świnią świata, gdybym zaprzeczała jej kojącej mocy i gotowości niesienia pomocy.
Gdy zrezygnowałam z pracy i miotałam się z milionem pomysłów na siebie.
Gdy nie można mnie było wołami zaciągnąć na rozmowę o pracę.
Gdy tkwiłam w swoich zacięciach i zawzięciach.
Aż wreszcie, gdy zaszłam w najbardziej nieoczekiwaną, nieprzewidzianą i szaloną ze wszystkich ciąż i dowiedziałam się o tym tydzień po tym, jak zaoferowano mi całkiem sensowną, pierwszą w moim życiu pełnoetatową pracę.
Pomagałyśmy więc sobie nawzajem.
Bez wyliczania, kto ile razy awaryjnie podrzucił komu dziecko, kto zapłacił za kawę, czy upiekł ciasto.
Normalnie.
Jak w przyjaźni.
W przyjaźni, któraróżni się powinna różnić się od zwykłej znajomości nie tylko stopniem zażyłości, ale też umiejętnością mówienia prawdy.
Przyznaję się.
Na co dzień nie zawracam sobie nawet głowy.
Nie dyskutuję na trudne tematy, nie angażuję się w kontrowersyjne spory, nie zapieniam się i nie gotuję do czerwoności.
Wyperswadowałam sobie, że nie warto.
Jestem oportunistką w pełnej krasie.
Ale jak już wpuszczę kogoś do swojej 'alkowy', to nie mówię mu, że mu wyjątkowo do twarzy w tej czerwonej sukience.
Mówię, że ładniej mu w niebieskim.
Mówię ... zapytana.
Mówiłam więc.
Naucz się angielskiego. Bez tego nie ruszysz pełną parą.
Pomogę ci.
Pomogę ci zapisać się na kurs.
Pomogę ci znaleźć informacje o kursie.
Pomogę ci znaleźć fajne strony w internecie.
Pomogę ci ...
Zapisz się do biblioteki. Na czytanie Szekspira w oryginale może się nigdy nie porwiesz, ale książeczki z bajkami dobrze zrobią twoim dzieciom, stawiającym kroki w angielskiej szkole, a i twoje umiejętności językowe podkręcą. I godzina darmowego internetu będzie dużo lepsza niż limitowany dostęp do sieci w komórce.
Załatw sobie uznanie dyplomu. Zapisz się na kurs. Naucz się słownictwa branżowego. Spotkaj się z G. Umówię cię. Ona pracuje w twoim zawodzie. Kto wie, może będzie mogła dać ci jakieś wskazówki.
Zapoznaj się z jakimiś Angielkami.
Nieinwazyjnie.
Zagadaj do jakiejś przed drzwiami szkoły.
Zaproś koleżanki córki na urodziny. Będziesz miała okazję uciąć sobie niezobowiązującą pogawędkę. Podszkolisz angielski.
A właśnie! Angielski! To kiedy się zapisujesz na kurs?
****
Wpadała na kawę coraz bardziej sfrustrowana.
Bo praca była nudna i mało płatna.
Bo wszelkie próby zahaczenia się w zawodzie kończyły się fiaskiem.
Bo mieszkanie na 30 metrach kwadratowych z dwójką rozbrykanych dzieci, schorowanym ojcem i irytującą matką doprowadzało ją do rozpaczy.
Wpadała na jajka z bekonem, by wygrzebać się z emocjonalnego dołka po kolejnej nieodbytej rozmowie o pracę, po nieudanej próbie znalezienia większego mieszkania mieszczącego się w domowym budżecie, po ciężkim dniu w niesatysfakcjonującej pracy.
Wpadała, prosić o napisanie następnego, nadmiernie podrasowionego CV i siedziała godzinami, podjadając ulubione herbatniki, które kupowałam specjalnie dla niej, bo nikt z domowników za nimi nie przepadał.
Nie chciałam gasić jej entuzjazmu, dusić nadziei na szybką zmianę zanim jeszcze zdążyła się zwerbalizować.
Ale realistka (i emigrantka z ponad dekadą doświadczeń) wyłaziła ze mnie wszelkimi otworami, mamrocząc pod nosem (coraz bardziej nieśmiało) swoje mantry.
Mantry o języku, o bibliotece, o dyplomie.
O wędce, kołowrotku, spławiku i haczyku.
Po dwóch latach widać było jednak jak na dłoni, że nie o narzędzia do połowu jej chodziło.
Moje próby zaciągnięcia jej do sklepu wędkarskiego spełzały na niczym.
Ona chciała ryb.
Różnych gatunków.
W dużych ilościach.
Patrzyła się na mój arsenał 'wędek' i krzyczała: "Ja też tak chcę! Chcę stałą pracę, chcę inteligentnych współpracowników, chcę dom z ogródkiem, chcę trzecie dzieckoooooo!!! I psa! I nie mów mi, że tobie zdobycie tego zajęło 11 lat, bo ja nie mam tyle czasu!*"
Kazałam jej usiąść i zastanowić się co jest dla niej priorytetem.
Mieszkanie, lepsze pieniądze, czy praca w zawodzie.
Bo wszystkiego na raz nie da się zmienić.
Trzeba wybrać metodę małych kroków i dostosować strategię działania.
Bo jeśli mieszkanie, to trzeba zacisnąć zęby, wziąć parę godzin dodatkowego sprzątania, podreperować budżet i się przeprowadzić. Większy metraż potrafi naprawdę odświeżyć szare komórki i dać porządnego kopa do dalszego działania.
Jeśli lepsze pieniądze, to wziąć się za angielski i podjąć pracę na cały etat.
A jeśli praca w zawodzie, to uznanie wykształcenia, lub - co ma dużo większy sens - kurs, na którym nie dość, że szlifuje się branżowe słownictwo, to dodatkowo wysyłają cię na obowiązkowe praktyki. W zawodzie. No i masz tutejszy papierek. Przepustkę otwierającą niejedne drzwi. O zobacz, w centrum szkolenia, po drugiej stronie ulicy mają kursy, które mogłby cię zainteresować.
Po trzech godzinach moja głowa krwawiła od uderzania o mur.
O mur niemożliwości.
Więcej sprzątania nie. Nienawidzę sprzątać. Nie przeskoczę!
Angielski? Nie mam się kiedy uczyć. I nie mam gdzie, jak mi mamusia się po domu krząta. Nie przeskoczę.
Cały etat? A kto odbierze dzieci ze szkoły? Mamusia? Chyba zwariowałaś! Ona się nie nadaje!**
Oddać dzieci do świetlicy?! Nie, nie da rady. Za drogo.
Praca na zmiany? Mąż mi nie pozwoli.
Kurs. Nie, to najgorsza z możliwych opcji.
Nie dam rady.
Nie przeskoczę.
- Ale emigracja polega na tym, że właśnie trzeba przeskoczyć! Że trzeba skoczyć jeszcze wyżej! Bo jest trudniej zaczynać wszystko od zera mając na karku prawie cztery dekady! - powiedziałam, będąc już u kresu psychoterapeutyczno-konsultacyjno-przyjacielskiej wytrzymałości.
Zamarła, jakby wyrwana z transu.
- Czy ty mnie próbujesz zdołować? - zapytała z niedowierzaniem w głosie.
- Nie, ale jestem sfrustrowana, bo wywalasz to wszystko na mnie, jednocześnie nie dając sobie pomóc. Każdą moją propozycję rozwiązania problemu zbywasz mało przekonującymi kontrargumentami. - odpowiedziałam, czując jak w tej samej chwili zmieniam się w sopel lodu pod wpływem jej spojrzenia.
- Dobra, to ja już muszę iść...
I poszła.
Nie odezwała się przez cały grudzień.
Przed świętami, udając, że niby nie zauważyłam, że się na mnie śmiertelnie obraziła, przyniosłam jej prezent. Podziękowała oschle i poleciała załatwiać mnóstwo przedświątecznych spraw.
Po świętach też się nie odezwała.
Ostatnio jej mąż udał pod szkołą, że mnie nie zauważył, a zagadany tłumaczył się zmitygowany, że myślał, że idę w drugą stronę, odebrać dziecko z innego budynku. Mimo iż od września spotykamy się poniedziałek w poniedziałek w tym samym miejscu.
Pod koniec stycznia wysłałam jej sms-a, że herbatniki się zeschły.
Miała wpaść, ale ... odpisała, że nie da rady, bo się rozchorowała.
I kontynuowała milczenie.
A potem się dowiedziałam, że się przeprowadzają.
Że udało im się w końcu wynająć dom z ogródkiem.
Błogosławieństwo dla dzieci. Błogosławieństwo dla schorowanego ojca.
Oddech i odświeżenie szarych komórek większym metrażem.
Dowiedziałam się przypadkiem.
Od jej kuzynki.
I poczułam się, jakby mi ktoś dał w pysk.
Zaskoczyło mnie, że że przez głupią zawziętość i najpospolitsze zacietrzewienie można było odmówić sobie podzielenia się radością z uporania się z kolejnym emigracyjnym schodkiem, z kimś, kto przez dwa lata też czekał i trzymał kciuki za jego pokonanie.
Eh, pewnie mi się coś pokićkało z tą umiejętnością mówienia prawdy ...
Ps. Ach! I byłabym zapomniała! W życiu bym nie podejrzewała, że definicja z Wikipedii może mieć w sobie tyle podtekstów ...
Rykoszet – niecentralne zderzenie dwóch ciał w wyniku którego oba ciała lub jedno - gdy jedno z nich ma masę pomijalnie małą w stosunku do drugiego, np. zderzenie piłki ze ścianą (no, z tą masą to by się nawet zgadzało :)) - zmieniają kierunek swojego ruchu (o kąt znacznie różniący się od 0° i 180°) na skutek tego, że punkt przecięcia torów ruchu nie leży na odcinku łączącym środki masy obu ciał (podobnie punkt zetknięcia obu ciał w chwili zderzenia nie leży na odcinku łączącym środki ich masy). W wyniku rykoszetu zmiana pędów obu ciał jest znacznie mniejsza niż przy zderzeniu centralnym.
_______________________________________________________
*Psa się nie dorobiłam, żeby nie było. A i dom wciąż wynajmowany :)
** Mamusię miałam okazję poznać i spędzić z nią trochę czasu i powiem Wam - moim marzeniem jest być taką sprawną i dziarską panią, kiedy osiągnę podobny wiek.
Coś zaiskrzyło od pierwszego spotkania.
Od wieków nie miałam pod ręką kogoś, do którego mogłabym wpaść bez planowania wizyty z miesięcznym wyprzedzeniem, czy pogadać o pierdółkach.
Nie mam co prawda silnej potrzeby wywlekania moich osobistych spraw poza próg własnego domu, a do wypłakania się zdecydowanie wolę poduszkę, niż usłużne ramię znajomej, ale miło było (właściwie po raz pierwszy na emigracji!) mieć kogoś na podorędziu (a nie na drugim końcu Londynu).
I choć na początku to ona, jako świeżo upieczona imigrantka, czerpała garściami z mojego oswajania angielskiej rzeczywistości, to byłabym największą świnią świata, gdybym zaprzeczała jej kojącej mocy i gotowości niesienia pomocy.
Gdy zrezygnowałam z pracy i miotałam się z milionem pomysłów na siebie.
Gdy nie można mnie było wołami zaciągnąć na rozmowę o pracę.
Gdy tkwiłam w swoich zacięciach i zawzięciach.
Aż wreszcie, gdy zaszłam w najbardziej nieoczekiwaną, nieprzewidzianą i szaloną ze wszystkich ciąż i dowiedziałam się o tym tydzień po tym, jak zaoferowano mi całkiem sensowną, pierwszą w moim życiu pełnoetatową pracę.
Pomagałyśmy więc sobie nawzajem.
Bez wyliczania, kto ile razy awaryjnie podrzucił komu dziecko, kto zapłacił za kawę, czy upiekł ciasto.
Normalnie.
Jak w przyjaźni.
W przyjaźni, która
Przyznaję się.
Na co dzień nie zawracam sobie nawet głowy.
Nie dyskutuję na trudne tematy, nie angażuję się w kontrowersyjne spory, nie zapieniam się i nie gotuję do czerwoności.
Wyperswadowałam sobie, że nie warto.
Jestem oportunistką w pełnej krasie.
Ale jak już wpuszczę kogoś do swojej 'alkowy', to nie mówię mu, że mu wyjątkowo do twarzy w tej czerwonej sukience.
Mówię, że ładniej mu w niebieskim.
Mówię ... zapytana.
Mówiłam więc.
Naucz się angielskiego. Bez tego nie ruszysz pełną parą.
Pomogę ci.
Pomogę ci zapisać się na kurs.
Pomogę ci znaleźć informacje o kursie.
Pomogę ci znaleźć fajne strony w internecie.
Pomogę ci ...
Zapisz się do biblioteki. Na czytanie Szekspira w oryginale może się nigdy nie porwiesz, ale książeczki z bajkami dobrze zrobią twoim dzieciom, stawiającym kroki w angielskiej szkole, a i twoje umiejętności językowe podkręcą. I godzina darmowego internetu będzie dużo lepsza niż limitowany dostęp do sieci w komórce.
Załatw sobie uznanie dyplomu. Zapisz się na kurs. Naucz się słownictwa branżowego. Spotkaj się z G. Umówię cię. Ona pracuje w twoim zawodzie. Kto wie, może będzie mogła dać ci jakieś wskazówki.
Zapoznaj się z jakimiś Angielkami.
Nieinwazyjnie.
Zagadaj do jakiejś przed drzwiami szkoły.
Zaproś koleżanki córki na urodziny. Będziesz miała okazję uciąć sobie niezobowiązującą pogawędkę. Podszkolisz angielski.
A właśnie! Angielski! To kiedy się zapisujesz na kurs?
****
Wpadała na kawę coraz bardziej sfrustrowana.
Bo praca była nudna i mało płatna.
Bo wszelkie próby zahaczenia się w zawodzie kończyły się fiaskiem.
Bo mieszkanie na 30 metrach kwadratowych z dwójką rozbrykanych dzieci, schorowanym ojcem i irytującą matką doprowadzało ją do rozpaczy.
Wpadała na jajka z bekonem, by wygrzebać się z emocjonalnego dołka po kolejnej nieodbytej rozmowie o pracę, po nieudanej próbie znalezienia większego mieszkania mieszczącego się w domowym budżecie, po ciężkim dniu w niesatysfakcjonującej pracy.
Wpadała, prosić o napisanie następnego, nadmiernie podrasowionego CV i siedziała godzinami, podjadając ulubione herbatniki, które kupowałam specjalnie dla niej, bo nikt z domowników za nimi nie przepadał.
Nie chciałam gasić jej entuzjazmu, dusić nadziei na szybką zmianę zanim jeszcze zdążyła się zwerbalizować.
Ale realistka (i emigrantka z ponad dekadą doświadczeń) wyłaziła ze mnie wszelkimi otworami, mamrocząc pod nosem (coraz bardziej nieśmiało) swoje mantry.
Mantry o języku, o bibliotece, o dyplomie.
O wędce, kołowrotku, spławiku i haczyku.
Po dwóch latach widać było jednak jak na dłoni, że nie o narzędzia do połowu jej chodziło.
Moje próby zaciągnięcia jej do sklepu wędkarskiego spełzały na niczym.
Ona chciała ryb.
Różnych gatunków.
W dużych ilościach.
Kazałam jej usiąść i zastanowić się co jest dla niej priorytetem.
Mieszkanie, lepsze pieniądze, czy praca w zawodzie.
Bo wszystkiego na raz nie da się zmienić.
Trzeba wybrać metodę małych kroków i dostosować strategię działania.
Bo jeśli mieszkanie, to trzeba zacisnąć zęby, wziąć parę godzin dodatkowego sprzątania, podreperować budżet i się przeprowadzić. Większy metraż potrafi naprawdę odświeżyć szare komórki i dać porządnego kopa do dalszego działania.
Jeśli lepsze pieniądze, to wziąć się za angielski i podjąć pracę na cały etat.
A jeśli praca w zawodzie, to uznanie wykształcenia, lub - co ma dużo większy sens - kurs, na którym nie dość, że szlifuje się branżowe słownictwo, to dodatkowo wysyłają cię na obowiązkowe praktyki. W zawodzie. No i masz tutejszy papierek. Przepustkę otwierającą niejedne drzwi. O zobacz, w centrum szkolenia, po drugiej stronie ulicy mają kursy, które mogłby cię zainteresować.
Po trzech godzinach moja głowa krwawiła od uderzania o mur.
O mur niemożliwości.
Więcej sprzątania nie. Nienawidzę sprzątać. Nie przeskoczę!
Angielski? Nie mam się kiedy uczyć. I nie mam gdzie, jak mi mamusia się po domu krząta. Nie przeskoczę.
Cały etat? A kto odbierze dzieci ze szkoły? Mamusia? Chyba zwariowałaś! Ona się nie nadaje!**
Oddać dzieci do świetlicy?! Nie, nie da rady. Za drogo.
Praca na zmiany? Mąż mi nie pozwoli.
Kurs. Nie, to najgorsza z możliwych opcji.
Nie dam rady.
Nie przeskoczę.
- Ale emigracja polega na tym, że właśnie trzeba przeskoczyć! Że trzeba skoczyć jeszcze wyżej! Bo jest trudniej zaczynać wszystko od zera mając na karku prawie cztery dekady! - powiedziałam, będąc już u kresu psychoterapeutyczno-konsultacyjno-przyjacielskiej wytrzymałości.
Zamarła, jakby wyrwana z transu.
- Czy ty mnie próbujesz zdołować? - zapytała z niedowierzaniem w głosie.
- Nie, ale jestem sfrustrowana, bo wywalasz to wszystko na mnie, jednocześnie nie dając sobie pomóc. Każdą moją propozycję rozwiązania problemu zbywasz mało przekonującymi kontrargumentami. - odpowiedziałam, czując jak w tej samej chwili zmieniam się w sopel lodu pod wpływem jej spojrzenia.
- Dobra, to ja już muszę iść...
I poszła.
Nie odezwała się przez cały grudzień.
Przed świętami, udając, że niby nie zauważyłam, że się na mnie śmiertelnie obraziła, przyniosłam jej prezent. Podziękowała oschle i poleciała załatwiać mnóstwo przedświątecznych spraw.
Po świętach też się nie odezwała.
Ostatnio jej mąż udał pod szkołą, że mnie nie zauważył, a zagadany tłumaczył się zmitygowany, że myślał, że idę w drugą stronę, odebrać dziecko z innego budynku. Mimo iż od września spotykamy się poniedziałek w poniedziałek w tym samym miejscu.
Pod koniec stycznia wysłałam jej sms-a, że herbatniki się zeschły.
Miała wpaść, ale ... odpisała, że nie da rady, bo się rozchorowała.
I kontynuowała milczenie.
A potem się dowiedziałam, że się przeprowadzają.
Że udało im się w końcu wynająć dom z ogródkiem.
Błogosławieństwo dla dzieci. Błogosławieństwo dla schorowanego ojca.
Oddech i odświeżenie szarych komórek większym metrażem.
Dowiedziałam się przypadkiem.
Od jej kuzynki.
I poczułam się, jakby mi ktoś dał w pysk.
Zaskoczyło mnie, że że przez głupią zawziętość i najpospolitsze zacietrzewienie można było odmówić sobie podzielenia się radością z uporania się z kolejnym emigracyjnym schodkiem, z kimś, kto przez dwa lata też czekał i trzymał kciuki za jego pokonanie.
Eh, pewnie mi się coś pokićkało z tą umiejętnością mówienia prawdy ...
poniedziałek, 9 lutego 2016
Ps. Ach! I byłabym zapomniała! W życiu bym nie podejrzewała, że definicja z Wikipedii może mieć w sobie tyle podtekstów ...
Rykoszet – niecentralne zderzenie dwóch ciał w wyniku którego oba ciała lub jedno - gdy jedno z nich ma masę pomijalnie małą w stosunku do drugiego, np. zderzenie piłki ze ścianą (no, z tą masą to by się nawet zgadzało :)) - zmieniają kierunek swojego ruchu (o kąt znacznie różniący się od 0° i 180°) na skutek tego, że punkt przecięcia torów ruchu nie leży na odcinku łączącym środki masy obu ciał (podobnie punkt zetknięcia obu ciał w chwili zderzenia nie leży na odcinku łączącym środki ich masy). W wyniku rykoszetu zmiana pędów obu ciał jest znacznie mniejsza niż przy zderzeniu centralnym.
*Psa się nie dorobiłam, żeby nie było. A i dom wciąż wynajmowany :)
** Mamusię miałam okazję poznać i spędzić z nią trochę czasu i powiem Wam - moim marzeniem jest być taką sprawną i dziarską panią, kiedy osiągnę podobny wiek.
Ech, ta emigracja... Ja się dziwie, ze jej prezent świąteczny dałaś! Ja im starsza jestem, tym bardziej olewam takie znajomości. Moj maz za to mimo 40 lat na karku ciągle naiwny wierzący bezgranicznie w dobre intencje świata... A dasz palec, to rękę Ci wyrwa cala...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Magda (kiedys znana jako Pieczyk, teraz powraca do blogosfery).
Ach, Pieczyku! Tęskniłam! A tu wracasz z taką niespodzianką :)
UsuńJa w dobre intencje świata nie wierzę, ale wciąż się łapię na naiwności.
Znajomość zapowiadała się dobrze.
A zakończyła się głupio.
Tak, to ja... Takich znajomości to ja mam za sobą kilka, głównie na emigracji. Nie wiem czasem czy wynikają one z warunków emigracji czy po prostu z dorosłości... Moja siostra, w Polsce, też ma podobne dylematy... Może to po prostu życie...? Hmm...
UsuńNa pewno życie, niezależnie od granic. Z tą tylko różnicą, że na emigracji jest to w wersji skondensowanej - ograniczonej (ze względów językowych) do wąskiego jednak grona osób mówiących w zrozumiałym narzeczu (wyłączając tych, którzy jawnie się deklarują jako niepomagający, he, he, he :)))
UsuńPoza tym na emigracji trzeba nagle poznać 'system' na różnych poziomach, a nie wchłaniać osmotycznie, jak to się dzieje we własnym kraju.
I stąd może intensywność takich przypadków.
Mnie chyba rodacy znaja z tego, ze...nie pomagam, hrehreher, moge doradzic, przez telefon na przyklad, ale nie oferuje spedzania godzin na pomocy, jak Ty....ba, dni, tygodni.
OdpowiedzUsuńwole byc ta wredna rodaczka, jakos gorzej sie przez to nie czuje. Owszem, angazowalam sie odrobinke, kiedys, w ludzkie problemy i w sumie tylko jedna osoba byla rzeczywiscie wdzieczna. A jak doradzam, to w pracy (tlumok jestem, mano a mano, czyli czasem w poczekalni czeka sie i godzine i ludzie opowiadaja) i zupelnie mnie nie interesuje czy rade wzieli do serca czy nie. Boje sie, ze gdybym za prog wpuscila, to bym miala jak Ty, a moj prog wytrzymalosci jest niski...tak samo nigdy, za zadne skarby , nie chcialbym miec polskiej pani do sprzatania (jakby mnie na to bylo stac, a poniewaz mnie nie stac, to tylko zwieszam glowe nad kurzem i zerkam na brudne okna).
a co do przyjazni, to nie ma przyjazni instant. Na to trzeba lat a i to nie daje gwarancji. w moim przypadku moze nie padly niektore w gruzy a jakby rozwodnily sie i nikly. widac taka ich kolej byla. a przyjaznie, ktore trwaja, to sa przyjaznie ze szkoly sredniej i troche ze studiow i pare, dokladnie pare, osob od ok. 10-15 lat. I sa to osoby, ktore mieszkaja albo w Polsce albo gdzies na antypodachTez, wiec dynamika tych przyjazni jest inna, ale mozna je nazwac przyjazniami..
Czasem nie moge przyjac zlecenia i jestem pytana przez potencjalnego klienta (zazwyczaj sad = sond, nie taki z jablkami, policja, kancelaria adwokacka, etc) i jak odmawiam, to mnie pytaja o znajomych tlumaczy...a ja mowie, ze nie zma. Prawda to jest, ale jestem przekonana, ze mi nie wierza...
p.s. dooobry wpis :)
Przez telefon też doradzałam. O właśnie! Przypomniało mi się, że prowadziłam też wielogodzinne 'konfrencje' na skypie, z osobami, które chciały wyjechać i rozpocząć życie sielskie, anielskie tu, na Wyspach.
UsuńMój próg zmalał drastycznie w ciągu ostatnich lat, ale w tym przypadku zapowiadało się obiecująco. Normalnie. Bez nadęcia, bez nadmiernego osaczania. Ale zaczęło ewoluować w niezdrowym kierunku.
A co do wieloletnich, zmieniających dynamikę przyjaźni na odległość, to też mam takie. Spotykam się z kimś takim 'na żywo' po pięciu latach niewidzenia i gadamy tak, jakbyśmy przerwały rozmowę dzień wcześniej.
Czasami jednak chciałoby się mieć kogoś takiego na miejscu.
Cóż, sprawy przybrały niesmaczny obrót.
Jest jeszcze inne wyjscie - obrzydzac wszystko. to takie polewanie wiaderkiem lodowatej wody i potrzasanie w jednym ;)
Usuńale w sumie - jak moglas sie spodziewac takiego wlasnie obrotu sprawy....
No właśnie zupełnie się nie spodziewałam. Bo to nie była jakaś świeżo spotkana 'pijawka', ale osoba, która sprawiała wrażenie, że jej zależy na zmianach. Tylko cena jej się wydała wygórowana.
UsuńNajśmieszniejsze jest to, że pewnie jak ona by opowiedziała tę historię z jej strony, to byłaby ona zatytułowana: "Pesymistyczne Polaczki Zniechęcaczki" :)))
Mialam tak! Mialam!
OdpowiedzUsuńPowiadam ci, z perspektywy czasu, to jednak blessing in disguise :-) Choc na poczatku czlowiek stoi, oczy przeciera i pyta WTF?
Blessing, powiadasz?
UsuńI tak też mi parę osób powiedziało.
Pewnie to prawda, choć ja na razie wciąż jeszcze przecieram oczy...
Od pewnego czasu słyszę od znajomego podobną historię o bezradności - bo tak, dla mnie to właśnie taka emigracyjna, chociaż nie tylko, bezradność.
OdpowiedzUsuńI szczerze powiem, mnie też dopada niejednokrotnie. Nienawidzę, jak mi ktoś radzi, co mam robić, bo się stawiam okoniem. No tak już mam. Sama się muszę z tym przegryźć i gdzieś coś ruszyć. Powoli, ale do przodu.
Ale o znajomym miałam... A właściwie jego drugiej połowie. Pracowała kilka miesięcy. Potem początek ciąży, w której źle się czuła, więc przestała pracować, a jak już było lepiej, nie wróciła. Przed porodem zdecydowała: chcę do Polski! Więc dla jej komfortu psychicznego wrócili, poród w Polsce, w związku z czym brak macierzyńskiego (którego i tak właściwie by nie miała, bo jej się w ciąży nie chciało pracować...), ani za urodzenie żadnego grosza ratującego budżet początkujących rodziców.
Jak przeżyć w Polsce? Ano, nijak. Więc po kilku miesiącach wrócili do UK. On wrócił do pracy, próbuje się ogarniać i, żeby nie zwariować od biegania dom-praca, realizować swoje pasje. Minął rok, dziecko odrobinę podrosło, przestało wymagać tylko jej obecności, mogłaby wesprzeć domowy budżet. Ale nie, ona do pracy nie pójdzie, bo nie zna angielskiego. Nie ważne, że poszłaby tam, gdzie jest masa Polaków i gdzie WIE, co robić i bez znajomości języka. Nie pójdzie na kurs, bo... nie zna angielskiego i się boi. A poza tym, nie ma czasu, bo przecież on pracuje i kiedy niby ona ma pójść na ten kurs? Zajęcia dla dzieciaków, żeby podłapać angielski i poznać inne mamy? Nie zna angielskiego... Wymaga od niego znalezienia IM znajomych. Niech wyjdzie na spacer, na zajęcia dla dzieci...blablabla. Nie, bo ona nie potrzebuje! A. No i angielski, nie?
I tak do uwolnienia treści żołądkowych.
Błędne koło, które powoduje, że coraz więcej jadu między nimi i nie przyjaźń, a miłość wygasa. Przykre.
Wiesz, właśnie napisałaś streszczenie wpisu, który od dawna chodzi mi po głowie (i wpływa na treści żołądkowe :)))
UsuńNo właśnie to błędne koło bezradności i niechęć do jego przerwania mnie dobija.
Znam takich sytuacji dziesiątki.
Co do dawania rad ... również tego nie cierpię, jak ktoś mi na siłę wciska swoje 'mundrości', nie znając całokształtu sytuacji.
W tym przypadku pozwalałam sobie na rady, bo mnie o to wyraźnie prosiła. Ba, taki był cel tej ostatniej wizyty: "Fi, poradź, co mam dalej robić, bo zwariuję!"
No to radziłam.
Aż uradziłam ...
Takich ludzi trzeba najpierw wysłać do terapeuty. Najwyraźniej.
UsuńPopracować nad zniesieniem blokad pokurczu w mentalnej rączce, która nie chce wziąć i utrzymać wędki.
Moim zdaniem z terapeuty by szybko zrezygnowali, obarczając go jednocześnie winą za ciąg niepowodzeń :)
UsuńA mentalne blokady są niestety częstą bolączką braci emigracyjnej.
Wiem, bo doświadczam ich na co dzień.
Z tą tylko różnicą, że ja od czasu do czasu daję sobie potężnego kopa w cztery litery i robię kocówę demonowi niemożliwości.
Wciąż mam wrażenie, ze za rzadko, no ale jednak to lepsze niż nic...
Znam az za dobrze takie pijawki-wampiry energetyczno-nerwowe. Zrob, zalatw, przenocuj, utrzymuj w czasie, kiedy bede zarabiac - bo przeciez masz, wiesz, umiesz. Nie badz swinia. Jestem i mam ochote nadal pozostac.
OdpowiedzUsuńTakich klasycznych wampirów energetycznych udaje mi się już chyba unikać.
UsuńTutaj sprawa się miała inaczej.
Wiele rzeczy robiłam sama z siebie, bo chciałam jej pomóc, z nadzieją, że jak stanie na własne nogi, to i mi będzie łatwiej :)))
Nie mówię, że nie robiła zupełnie nic. To jednak było za mało, by zniwelować jej frustracje.
A dla mnie obsługa moich własnych frustracji wraz z jej bagażem okazała się nie do ogarnięcia.
Normalnie napisałabym: och, współczul. Ale ciagle mnie w oczy kłuje ta instrukcja o tradycji, więc pozwolę sobie, bo jednak czuję się poproszona ;)
OdpowiedzUsuńOtóż ktos mi kiedyś powiedział bardzo mądrą rzecz. Odchrząkuję.
Jeżeli dajesz komuś wszystko za darmo, dostajesz nic za wszystko. To nie jest chamstwo i bezczelność - to logika.
W pierwszym odruchu aż się żachnęłam, ale gdy opadły emocje, nie mogłam nie przyznać temu racji. W naturze musi być równowaga po prostu, wtedy wszystko w miarę działa i nikt nie ma kaca.
Zatem równej wagi serdecznie Ci życzę. Oraz jakiejśc fajnej osoby, z którą tę wagę będziesz mogła uprawiać. Uściski.
To jest prawda. Jak darmo dają, co dlaczego by nie brać?
UsuńDobrze to widać w obecnej, rozdającej na prawo i lewo zasiłki, Europie. I widać też tego skutki.
Tutaj jednak korzyści były obopólne, choć nierównomiernie rozłożone (co naprawdę mi nie przeszkadzało).
Dziękuję za życzenia, choć - sama rozumiesz - na razie nie będę jakoś namiętnie szukać :)))
No wiem, rozumiem, mialam tak przez pierwsze 5 moze 7 lat emigracji. A potem poznalam najlepsza przyjaciolke mojego zycia, ma na imie Asertywnosc i jest cudowna, kochana, wierna i jeszcze nigdy nie zawiodla. Juz wiem, ze to jest i bedzie przyjazn do grobowej deski :)
OdpowiedzUsuńW dalszym ciagu widuje sie z Empatia i to dosc czesto, bo ona taka pelna idealow i wiary w dobro kazdego czlowieka wiec nie moge porzucic przyjazni z Empatia ona czyni mnie lepsza. I co tu duzo mowic jest doskonala rownowaga dla tej wredoty Asertywnosci :)
A wiec jak ktos jest w potrzebie to nie rzucam wszystkiego, nie zapraszam zeby karmic, poic, lzy ocierac i zmieniac pieluchy tylko jesli prosi o rade to RADZE. Najchetniej telefonicznie jak Opakowana, bo jakos nie musze widziec zywego czlowieka zeby mu poradzic:) zywy czlowiek to za duzo roboty a ja leniwa jak wiemy ;)
Tak wiec radze i czekam na owoce, na kotre wcale nie trzeba dlugo czekac, bo czlowiek, ktoremu raz poradzono z Empatia zglasza sie po kolejna serie pora. Wtedy odzywa sie moja przyjaciolka Asertywnosc i pyta co czlowiek zlamany bolescia i brakiem checi do zycia oraz ogolna niemoca zyciowa zrobil z poprzednia porada udzielona przez Empatie.
No i sie okazuje, ze.... hmmmm... no wiesz... gora przeszkod nie do pokonania. Na co ja najpierw kierowana paluszkiem Empatii odpowiadam, ze i owszem przyjmuje do wiadomosci (zrozumienia juz nie deklaruje) ale wobec powyzszego nie mam juz innych porad a i z czasem i checiami krucho skoro czlowiek wsadzil moje pierwsze porady psu w dupe.
I tak to poza najwiekszymi przyjaciolkami (Empatia i Asertywnoscia) nie posiadam innych przyjaciol, chociaz, NIE, wroc, moimi przyjaciolmi sa moj maz i syn. Oprocz nich mam kupe znajomych, ktorzy nie musza na mnie wisiec ale czesto spedzamy mile czas bez zobowiazan, bez oczekiwan. Nikt sie nie dasa ze ktos zapomnial o urodzinach, nie ma pretensji o brak prezentu, swoja droga prezenty to niezla kosc niezgody wsrod przyjaciol:)) i tak to. Na zycie nie narzekam, wazne zeby zdrowie dopisywalo.
Bardzo ładny duet! :)
UsuńAsertywność też gdzieś się tam pojawia na horyzoncie, ale na razie jest trochę tak jak znienawidzona szefowa, która ciśnie ile wlezie, dopóki nie wyrobisz normy. Klniesz na nią, aż do momentu audytu w firmie, kiedy to okazuje się, że ... masz idealny porządek w dokumentach i nie dasz się zagiąć. A to wszystko dzięki twardej ręce Pani Asertywnej.
Cóż, muszę ją też wkręcić do grona moich dobrych znajomych (bo, jak pewnie wiesz z paru innych wpisów, nie jest ona w kręgu moich najlepszych przyjaciół :)))
O to, to ... to wsadzanie moich porad "psu w dupę" (Star, Ty mnie zawsze rozbrajasz swoją celną dosadnością :))) wkurzyło mnie chyba najbardziej.
I jak widzisz, przywołałam na pomoc 'szefową Asertywną'.
Tyle tylko, że było to po raz pierwszy i zostało poczytane ... za zdradę.
A co do prezentów ... to też bym mogła opowiadać historie.
Faktycznie, wierzę, że łatwo mogą stać się kością niezgody :))
Miałam kiedyś koleżankę, a właściwie przyjaźniłam się z małżeństwem. Ale się rozstali. Nie opowiadałam się po jakiejkolwiek ze stron, bo żadne z nich nic złego mi nie zrobiło, ale jakoś tak siłą natury to ona częściej do mnie zaglądała, on ze znajomości trochę się wycofał. Zaczęła u mnie bywać prawie codziennie wylewając swoje frustracje, żal, złość - przeżywając swój ból. Rozumiałam ją, wysłuchiwałam, dodawałam otuchy, bo uczciwie trzeba przyznać, rozstanie było ewidentnie z jego winy (inna kobieta), czego on wcale nie ukrywał. Gdzieś po roku obcowania z koleżanką miałam dosyć, no bo ile można codziennie wysłuchiwać tego samego. Z jej opowieści wynikało, że jej eks mąż był jej pierwszą miłością, pierwszym chłopakiem, pierwszym kochankiem i w ogóle wszystko było pierwsze i tylko z nim. Trafiła na jakiś mój gorszy dzień i po wysłuchaniu kolejnej tyrady na temat jej już byłego "pierwszego", jaka to ona była mu wierna, jaka dobra, jak wszystko w domu robiła dla niego, nie wytrzymałam i wypaliłam: "Wiesz co? tak naprawdę to ty, Kasiu, nie wiesz, czy było ci z nim dobrze, bo nawet nie masz z kim porównać". Koleżankę zatkało. Chyba się obraziła, bo nie przyszła do mnie przez kilka dni. Ale po kilku dniach zapukała do moich drzwi znowu i usłyszałam od niej: "Wiesz co? Ty miałaś rację!"
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że w sumie, to mam małą satysfakcję, bo (czego nie opisałam) w rozmowie padła odpowiedź na moje pytanie o priorytet: mieszkanie.
Usuń"No więc widzisz! Sama sobie odpowiedziałaś na to, co masz dalej robić. Mieszkanie!" - wykrzyknęłam z radością (zanim fala frustracji i niemożności powróciła niczym tsunami).
I czuję, że trochę jednak przyczyniłam się (swoim lekkim, motywującym kopniakiem) do podjęcia choć jednej decyzji.
I bardzo się cieszę, że im się udało.
Szkoda tylko, że się muszę cieszyć w samotności ...
Smutne. Mnie nikt nie pomagał, sama musiałam zmierzyć się z obcą rzeczywistością - czasem płakać w poduchę.
OdpowiedzUsuńMiałam kilka takich znajomych zawieszonych na moich ramionach, po pierwszym powrocie z UK poczułam się na tyle silna, że zakończyłam te znajomości. Co za ulga.:-)
Mi też nikt nie pomagał. Jak sobie przypomnę wyprawy podwójnym wózkiem, przekazywanym w połowie drogi między pracą moją, a męża. Jak sobie pomyślę o godzinach spędzanych w kafejkach internetowych, by (paręnaście lat temu) wydrzeć z zakamarków wirtualnych zasobów jakiekolwiek informacje.
UsuńWieczorne kursy. Jeżdżenie na uczelnię na drugi koniec Londynu, ślęczenie po nocach nad esejami, to aż mi się wierzyć nie chce, że tego dokonałam :))))
O pieniądzach wydanych na opiekunki czy przedszkola nie chcę nawet myśleć.
Ale wiem, że można.
Tylko trzeba przestać sobie wmawiać "Nie przeskoczę!"
Dawno, dawno temu obejrzałam taki odcinek Columbo, w którym detektyw rozwiązywał sprawę morderstwa wśród psychologów, czy psychiatrów. Każdy z bohaterów miał jakiś problem prywatny i pytał porucznika o radę. A on odpowiadał coś w tym stylu: w pana sytuacji najlepiej byłoby zrobić to, co dla pana najlepsze. I każdy był szalenie wdzięczny za te poradę:-). Bo dostał poradę, ale nie odpowiedź. Bo wbrew temu, co mówią, ludzie okropnie nie lubią słuchać co konkretnie powinni robić;-).
OdpowiedzUsuńJa mam podobnie jak Stardust - mogę powiedzieć raz co myślę o danej sytuacji, a jeśli osoba dalej nic nie robi, by ją zmienić, tylko wciąż narzeka - ucinam temat. I podziwiam Cię za Twoje kilkukrotne próby nawiązania ponownie kontaktu, bo ja po pierwszym razie daję spokój i zostawiam piłeczkę po drugiej stronie. Jak się namyśli, to sama wróci, a jak nie... Jej strata;-). W końcu to Twoje życie jest bajką:-)
Renya - dygam.
UsuńWisz Fidi, ucz się od geniuszy, czyli takiego Columbo ;)
Ludzie się chcą pożalić i żeby ich pogłaskać i im przyklepać listę problemów warstwą herbatników. A ty im racjonalizację na zdartą płytę ;)
Tak, Colombo z pomocą Renyi i zastępu zawsze pomocnych przyjaciół-blogerów dają mi przydatne lekcje emigranckiego savoire-vivre'u.
UsuńWidzę to dużo wyraźniej - ludzie nie potrzebują rad i tyle.
Potrzebują sobie pogadać, żeby móc się pooszukiwać, że COŚ robią :)
Na usprawiedliwienie mojej namolności mogę mieć tylko jej ciągłe domaganie się KONKRETNYCH rad i powtarzane na okrągło: "Mów do mnie jeszcze! Potrzebuję kogoś, kto mi da konkretne rady."
Moje życie w rzeczy samej jest bajką :)
A - tak gwoli uaktualnienia (bo jak zwykle odpowiadam z opóźnieniem; za co przepraszam) - z drugiej strony wciąż wymowne milczenie.
Oh, well ...
A tak mi się jeszcze przypomniało, bo widzisz też mam tę namolną potrzebę udzielania rad;-), kiedyś na Poza Schematach przeczytałam ciekawy artykuł o konfliktach, który dla mnie był ogromnie uświadamiający, szkoda, że autorka nie pociągnęła dalej tematu, ale zawsze można pogrzebać w sieci.
Usuńhttp://pozaschematy.pl/2015/09/15/rangi/
Ciekawy artykuł. Wiele rzeczy tam opisanych czuje się podskórnie.
UsuńZresztą ja to zawsze odczuwałam w kontaktach z innymi: inna ranga (choć tak tego nie nazywałam) prędzej czy później psuła kontakty.
No cóż, ja tylko chciałam ją 'podciągnąć' do wyższej rangi (ha, ha, ha :))), a tymczasem wywołałam złość stwierdzeniem, że 'wystarczy tylko chcieć' :)))
Tak sie zastanawiam, przelacialam nawet swoj zycyciorys z ostatnich lat i stwierdzam, ze chyba nie mialam do czynienia z taka przyjaznia. Moze dlatego, ze ja z tych co nie odczuwaja potrzeby ani zwierzen, ani zbawienia swiata? Ludzi, ktorym sie nie chce, staram sie omijac, dac z siebie jak najmniej, oni i tak nie chca wedki, a nie stac mnnie na to, zeby co chwila komus dogadzac w postaci swiezej ryby.
OdpowiedzUsuńI tu mnie masz, Moniko!
UsuńPotrzeba 'zbawiania świata', to chyba moja przypadłość.
Chorobliwa, nadmienię. Może nie ze względu na częstotliwość objawów ile na ich intensywność.
Ale się leczę. A to już coś! :)
Ps. Wiesz, ona przez długi czas sprawiała wrażenie, że jej się chce.
I w sumie to nie mogę powiedzieć, że jej się nie chciało, tylko że oczekiwania, które miała (ma?) wymagały bardziej profesjonalnej wędki. I tu się zaczęły schody.
Urzekła mnie ta zacna, życiowa historia, zatem ostatni raz (się wypowiem ;)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że wyciągnęłaś takie wnioski (gorzkie). Zachowałaś się wspaniale. I dojrzale. Z mojej perspektywy doceniam nie tylko te nieudane próby pomocowe, ale też gesty - to, że poszłaś do niej przed świętami, wysłałaś sms-a.
Jesteś w tej sytuacji wygrana moralnie.
A to, że ludzie okazują się niewdzięczni i zachowują się jak, za przeproszeniem, gówniarzeria, to NIC NOWEGO przeca. Ważne żeby sobie nie musieć potem nic zarzucić, a ty nie musisz, zatem powinnaś być trwale zadowolona.
Ostatnio mnie naszła taka refleksja, że łatwo jest pomagać i eee czynić dobro(tak wiem, egzaltowane), jeśli ludzie okazują się tego warci i się stosują do naszych porad. Potem się człowiek pławi w takim autonimbie chwały. Trudniej jak się uszarpiemy, a i delikwenta zniechęcimy i nic z tego nie wyjdzie. I właśnie najgorsze co się może wtedy zdarzyć to finał, w którym to NAM pozostaje niesmak. Bo niby z jakiej racji? Czy to ujmuje naszym działaniom wartości? Na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje, czy jakoś tak ;)
Dobranoc.
Dotknęłaś sedna sprawy.
UsuńTo mnie właśnie wkurza najbardziej, że to mi pozostał niesmak!
Bo jak bym się wypięła, to przynajmniej niesmak miałby rację bytu.
Jestem bardzo ciekawa, jak brzmi jej wersja tej historyjki.
Myślę, że występuję w niej w roli złej macochy.
Teraz pozostaje mi tylko wymyślanie głodnych kawałków na potrzeby moich dzieci, które się wypytują o swoich dawnych towarzyszy zabaw (bo milczenie wciąż trwa).
Ps. Nie marnuj talentu - kuj nowe przysłowia :)
Ten niesmak... To jest coś takiego samego, co się czuje, gdy się widzi jak ktoś robi z siebie publicznie idiotę. Też nic niby, a czuje się niesmak. Jak w tym starym kawale, pozwolę sobie zacytować
Usuń- wiesz stary, nie przychodź już do nas, po ostatniej twojej wizycie zginęły nam srebrne łyżeczki.
-No przecież ja ich nie ukradłem!
- wiem, znalazły się, ale niesmak pozostał.
A tak nawiązując do głównego tematu tegoż jakże trafnego posta, to powiem coś z własnego doświadczenia. Ja przez ponad 20 lat zawodowo zajmowałam się pomocą, wybrałam taki zawód, bo tylko to mnie interesowało. Już tak mam , że pomagam. Wiadomo jak to jest, mnóstwo ludzi próbuje naciągnąć, oszukać, wykorzystać. Póki nie nabrałam doświadczenia to spalałam się takimi "niesmakami" codziennie. Po kilku latach jednak doszłam do wniosku, że najważniejsze jest, że choćby jednej osobie na 10 udało mi się pomóc. Nieważna reszta, ale jeśli ta jedna osoba, będąca w naprawdę trudnej sytuacji staje na własnych nogach, to jest sukces. I satysfakcja.
Tak jak napisałaś Inwentaryzacjo, Fidry zachowała się wspaniale. Widać to nie była ta 1/10
Toterama
Ha! Dowcip przedni!
UsuńTeż tak myślę, że nie należy się zupełnie zaciąć.
Zresztą tak jak napisałam ... z wewnętrznym głosem się nie dyskutuje :)
Na pewno jest to kolejna lekcja dystansu.
A poza tym, jak wciąż myślę, że jej trochę pomogłam uporządkować te wszystkie dylematy i zdecydować się na pierwszy krok - czyli wynajęcie większego domu, a nie łapanie dwóch (a nawet i trzech :))) srok za ogon.
I z tego mam satysfakcję!
Pozdrawiam.
Nie umiem nawet zostawic krotkiego komentarza:( wiec jeszcze raz. Mialam dzisiaj prompt wyzwania fotograficznego - zdjecie przyjaciol i okazalo sie, ze nie mam zadnych, ani polskich ani amerykanskich przyjaciol. Gdyby nie wirtualni znajomi byloby mi smutno, ale z drugiej strony nie mam takich frustracji:) artdeco
OdpowiedzUsuńW końcu jednak się udało :)
UsuńNiestety nie jesteś jedyną, która zmaga się z nafoszonym systemem komentarzy Bloggera :(
A co do przyjaciół ...
Wolę słowo 'znajomi'. Jest bezpieczniejsze.
Mi też internet zaspokaja sporo potrzeb towarzyskich :))
Pozdrawiam
Moj Dziadek zawsze powtarzal masz miekkie serce musisz miec twarda inna czesc ciala.
OdpowiedzUsuńDziadek miał rację.
UsuńMoje serce chyba jednak twardnieje (choć staram się, mocno się staram do tego nie dopuszczać).
W efekcie tego moje cztery litery ... rosną. W końcu coś musi niwelować te upadki.
I to dodatkowy skutek uboczny 'przyjaźni' :)))
No cóz, pierwszy blad jaki popelnia sie na emigracji, to kolezankowanie sie z bele kim, tylko dlatego, ze mówi w macierzystym jezyku ;)
OdpowiedzUsuńTego się już chyba oduczyłam.
UsuńTu było inaczej. W końcu dwa lata dość intensywnej znajomości (bywało, że jak nie pracowałam, widywałyśmy się codziennie, bo nasze dzieci chodzą do tej samej szkoły) to nie takie znowu byle co.
I tak jak pisałam. Było dobrze. Do pewnego momentu było dobrze. Macierzysty język nie był jedynym wspólnym mianownikiem.
Wygląda na to, że się wkradł jakiś zawirusowany mnożnik i iloczyn nam się przestał zgadzać :/
A...I wszystko jasne...
OdpowiedzUsuńA przynajmniej nieco rozjaśnione :)
Usuń