To taka moja refleksja po wizycie wczoraj w Great Ormond Street Hospital, w skrócie GOSH (takim londyńskim Centrum Zdrowia Dziecka), gdzie po raz kolejny uświadomiłam sobie, żem głupia jak but, gdyż nie doceniam tego, co mam.
Obcinanie języka nie dawało by jednak głupim matkom szansy na zmianę postawy i rehabilitację (czyt. mówienie rzeczy pozytywnych), więc może jednak zamiast tego wprowadzić administracyjny nakaz cotygodniowego sporządzania listy (co najmniej) 10 rzeczy, za które jesteśmy wdzięczni / które lubimy w naszych dzieciach, mężach itp. To by może nas wyleczyło z bezsensownego narzekania.
2. Przećwiczyłam to dzisiaj z każdym z moich dzieci w drodze do szkoły - każde z nas miało wymienić 10 rzeczy, które lubi w drugiej osobie. Rozmowa była 1:1, tak że pozostałe nie słyszały, co mówią inne. Wszystkie, powtarzam, KAŻDE moje dziecko na pierwszym miejscu wymieniło, że najbardziej mnie lubi za ... moje gotowanie i pyszne potrawy, które robię (jak ktoś śledzi moje wpisy, to wie, że to lekka przesada, choć nie znaczy to, że jemy zupki z proszku)!
No i mam dylemat: czy to jest komplement, czy powód do przerażenia (że już nic bardziej górnolotnego we mnie nie ma, i kojarzę się im w pierwszej kolejności z żarciem).
3. A'propos jedzenia to ... strasznie tęsknię za: botwinką, której tu nie można kupić (może gdzieś na jakichś targach, ale kto ma czas się tam szlajać), za czereśniami, wiśniami, truskawkami i malinami w ilościach, które byłyby mnie w stanie zadowolić.
Czereśni na ten przykład nie powinno się w ogóle dotykać, jeśli nie ma się przed sobą co najmniej kilograma. Truskawki oczywiście w łubiankach 2 kilowych, a nie w tutejszych 200-stu gramowych kobiałeczkach, które kosztują fortunę. Na szczęście mamy niedaleko 'pick-your-own' farm, gdzie można nazbierać owoców prosto z krzaczka vel drzewa i nie zbankrutować.
Małżonek zabrał wczoraj towarzystwo. W efekcie mieliśmy miły owocowy wieczór (aż do granic przyzwoitości) oraz uszczupliliśmy garderobę o parę ładnych sztuk - które były tak niemiłosiernie brudne, że nawet nie podejmowałam prób doprania. Ściany, jakimś dziwnym trafem, pozostały nietknięte.
4. (uwaga potężny skok tematyczny) - wczoraj była rocznica London 7/7, wybuchów w londyńskim metrze. Nie było pompy, martyrologicznych pochodów, tylko cicho kładzione bukiety na stacjach metra. Tak poodba mi się bardziej. Mnie to wydarzenie dotknęło 'tylko' w ten sposób, że nie mogłam dojechać do domu, bo cały transport stanął. Musiałam więc iść z potężnym pudłem z hulajnogą przez parę ładnych mil (akurat wybrałam się po prezent urodzinowy dla jednego z maluchów). Nie miałam telewizora, więc to wszystko docierało do mnie jako coś nierealnego. Choć mój mąż akurat tego dnia jechał na TEJ trasie. I tu proponuję powrót do punktu 1 moich dzisiejszych dywagacji, czyli wdzięczności za to, co się ma.
Śmierć najbliższych jest zawsze okropna. Ale jak sobie dać radę ze świadomością, że najbliższa ci osoba ginie, bo komuś tak po prostu zachciało się wysadzić w powietrze w imię idei fix?
5. Napawa mnie odrazą, jak gazety publikują zdjęcia osób płaczących. To dla mnie ingerencja w najgłębsze zakamarki duszy. Jak można tak po prostu przyjść sobie na pogrzeb, na uroczystość odsłonięcia pomnika du pamięci ofiar, na miejsce wypadku i robić zdjęcia? Mój umysł tego nie ogrania.
6. Jak ktoś ma wrażenie, że ja nie lubię Londynu, to jest w błędzie. Ja tylko nie lubię mieszkać w Londynie. Przebywanie w centrum Londynu natomiast zawsze napawa mnie dumą i niebywałym szczęściem - bo to jest NIESTAMOWITE miasto. Miasto, które można odkrywać przez całe życie (swojego czasu uwielbiałam wypuszczać się z aparatem w miasto - teraz to marzenie ściętej głowy).
7. Nie wiem skąd mi do głowy przyszedł taki tytuł bloga. Pojawił się tam i już.
A metro londyńskie jest w rzeczywistości cholernie głośne. Skrzypiące, piszczące, zgrzytające, turkoczące, klekoczące i ... okropnie duszne. Szczególnie sterana życiem, PONAD STULETNIA (!!!) linia Bakerloo.
I szeptem tam raczej nikt nie mówi ;)
8. W Anglii już na pewno jest lato. Skąd o tym wiem? Nie dzięki odczuciom, bynajmniej :) ale dlatego, że ... drastycznie wzrosła ilość noszononych przez panie kozaków. Gdy przychodzi zima proporcje się zmniejszają na rzecz ... 'japonek' :)
9. Ostatnio 3 osoby zdziwiły się, że nie jestem Angielką (no, że niby nie słychać po akcencie). Normalnie to bym pękała z dumy. Niestety, jedna z nich to była pani ze Chineese takeaway, druga to starsza pani ze Sri Lanki, a trzecia to mówiąca z ciężkim akcentem Japonka, więc there we go :(
- 'frytka' zostaje.
10. Pytanie: Kiedy w Anglii najczęściej pada?
Odpowiedź: w okolicach 8:30 i 15:30 - kiedy zaprowadzasz/ odbierasz dzieci ze szkoły (!). Potem już wychodzi słońce. Uwierzcie mi. Tak naprawdę jest! Teraz właśnie słońce nieśmiało wychodzi zza chmur, a ja - z lekka tylko przemoczona - zaczynam pracę.
Pozdrawiam wszystkich w refleksyjno-pogodnym nastroju.
piątek, 8 lipca 2011
0 comments:
Prześlij komentarz
Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)