Searching...
poniedziałek, 17 lutego 2014

To się musiało tak skończyć!

To się musiało tak skończyć!
Byłam już nieźle podminowana obtartym błotnikiem ...

Ale zacznijmy od początku!


Mieszkam w strategicznie nienajgorszym punkcie.
Blisko stacji, niedaleko od centrum miasteczka, w tzw. 'walking distance' od wszystkich niezbędnych do przeżycia przybytków, czyt. i do biblioteki, i na wyprzedaż butów i po ogórki kiszone ;) mogę się udać spacerkiem.
I najczęściej to robię.
Czasami jednak plany zakupowe aż się proszą o samochód.
A że miejsc parkingowych u nas jak na lekarstwo (odwrotnie proporcjonalnie do parkingowców czyhających na to, by ci wlepić mandat), chcąc nie chcąc wybór pada na parking wielopoziomowy.
Ma on co prawda tę zaletę, że nie trzeba się gimnastykować z parkowaniem na kopertę (co jest poza wszelką dyskusją) i jest tani jak barszcz (£1.50 za dwie godziny to jednak sporo taniej niż 50p za 12 minut paręnaście metrów dalej, przy głównej ulicy).


Ma jednak też wady.
Główną z nich jest NOTORYCZNY brak miejsc. Zawsze się zastanawiam, czy tu w ogóle mieszkają jacyś pracujący ludzie, czy tylko zasobne paniusie i beneficjenci systemu opieki społecznej, którzy nie mają nic innego do roboty niż tylko robić całymi dniami zakupy?!.

Kolejną zaś ... KOSZMARNIE wąskie miejsca do parkowania i ... przejazdy.
Znalezienie jakiegokolwiek miejsca (nie marzę już nawet o takim na końcu rzędu, gdzie - poprzez ukośne ściany - tworzy się dodatkowe miejsce, zbyt małe na kolejny samochód, za to idealne do swobodniejszego manewrowania) oznacza często konieczność wjechania na poziom 5-ty lub 6-ty.
A to oznacza pokonanie tyluż podjazdów (i później zjazdów!), wąskich jak talia osy.
Analiza ścian tychże potwierdza, że nie tylko ja mam problem z wciskaniem się :)





Uwierzcie mi na słowo - dla siedmiosiedzeniowego samochodu to naprawdę wąski przejazd!
Wygląda na to, że wąskie wjazdy prześladują mieszkańców różnych zakątkach Wysp. Ten pan domagał się odszkodowania za uszkodzenie samochodu z dwóch stron podczas wjazdu do centrum handlowego w Coventry. Szerokość wjazdu, prównywana z rozstawem nóg klienta, faktycznie pozostawia wiele do życzenia.
 



I stało się!
Zarysowałam błotnik.
Zła jak osa (choć niestety nie tak cienka w talii jak ona :))) jechałam załatwić jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę.
Jechałam w panice, bo nigdy jeszcze nie byłam w tamtych okolicach i moją umiejętność jazdy opartą na jeżdżeniu na pamięć można było o dupę potłuc (czytanie znaków drogowych, drogowskazów, a już nie daj Boże słuchanie - i co ważniejsze - podążanie za instrukcjami głupawego głosu paniusi z GPS jest dla mnie niemalże nie do opanowania).

Na dodatek musiałam skręcić w prawo, czyli znowu wykonać cały szereg skomplikowanych i skoordynowanych czynności takich jak wyczucie odpowiedniego momentu, kiedy to można się wcisnąć przed nadciągające z naprzeciwka samochody i ruszyć (pod górę) bez spalania gum i nadwyrężnia sprzęgła.
Co prawda jakiś miłosierny samarytanin, widząc, jak skutecznie zablokowałam cały pas, zatrzymał się i pozwolił skręcić, ale ja spanikowana i nabuzowana adrenaliną (i wściekłością na mojego męża, który nakazał mi tę 'mission impossible'), ruszyłam z kopyta, nie zauważając tego, że tuż za zakrętem była ogromna dziura.
Dzięki mojemu zezowatemu szczęściu musiałam w nią oczywiście wpaść i to tak niefortunnie, że ... pękło mi podwozie.
Nie pytajcie mnie, jak to się mogło wydarzyć.
Nie pytajcie mnie jak udało mi się zjechać samochodem na pobocze.
Nie pytajcie ...
W ogóle z całej akcji pamiętam tylko jakieś urywki, scenki, obrazy w mgle.
Telefon do męża wykonany trzęsącymi się rękami (choć i tak nie miałam złudzeń, że odbierze).
Żałosny widok mojego pokiereszowanego wehikułu, który tak niedawno zaczęłam oswajać.
Jakichś usłużnych facetów spychających mój samochód na pobocze.
Szczególnie jednego, bardzo pomocnego, który próbował wezwać pomoc drogową ze swojej komórki. Ta mu się jednak niespodziewanie wyładowała.
Potem znaleźliśmy się jakimś cudem na stacji benzynowej, z której wciąż było widać mój pokiereszowany wozik.
Pan wykazywał nadprogramową cierpliwość w tłumaczeniu laweciarzom, gdzie dojechać.
Czas oczekiwania dłużył się niesamowicie.
Nagle, na domiar złego, na stację wpadła - jak się domyśliłam - partnerka rzeczonego.
Z burzliwej gestykulacji i mało przyjaznych sporzeń rzucanych w moją stronę domyśliłam się, że nie była zachwycona (ponadprogarmową) usłużnością swojego faceta.
Ten, po nieudanej próbie złagodzenia sytuacji podszedł do mnie ze skruszoną miną i pożegnał się, przepraszając, że nie może już dłużej ze mną czekać.

Rozwalone podwozie dobiło mnie tym bardziej, że nie był to jedyny wypadek, który mi się ostatnio wydarzył.


Całkiem niedawno urwała mi się rączka od hamulca ręcznego.
Nie wiem, jaką siłę trzeba mieć, żeby urwać hamulec ręczny!
Mi się to jednak udało i zaparkowany przed pracą samochód stoczył się na okalający parking murek. Na szczęście spadek terenu nie był zbyt duży.

Do kompletu należy też dodać wgniecenie boku, zaliczone gdy w zamyśleniu wjechałam w uliczkę, gdzie ... prowadzono roboty drogowe.
Oznakowaną - żeby nie było - jasno i wyraźnie takim oto znakiem:

dla niewtajemniczonych: ZAKAZ RUCHU!


Zanim się zorientowałam, że drog jest zamknięta, samochód już niemalże dachował, po odbiciu się od betonowych ograniczeń postawionych tam w celu zablokowania wjazdu takim jak ja, co to znakom drogowym się nie kłaniają.


A już ukoronowaniem wszystkiego była kradzieź beztrosko pozostawionej na siedzeniu torebki.
Zaparkowałam przed pubem i weszłam szybko, gdyż byłam już nieco spóźniona.
Podskórnie czułam, że nie powinnam tego robić.
Ja, życiowa mądrala, która (prawie) nigdy nie została okradziona, i która zawsze pilnowała swoich rzeczy z przesadną uwagą.
Jednak byłam jakaś nieprzytomna.
Z maligny obudził mnie świdrujący dźwięk alarmu.
Wybita szyba i brak torebki ze wszystkimi dokumentami, z kluczami do domu, z prawem jazdy, ubezpieczeniem i ...

Pamiętam doskonale tę stróżkę zimnego potu spływającą mi po plecach, to drętwienie rąk, tę miękkość w kolanach, ten niemy, bezradny krzyk uwięziony w gardle.
To desperackie myślenie, że może jednak można cofnąć czas, że gdyby tylko przewinąć film, gdyby dać sobie kolejną szansę, można by oszczczędzić sobie tyle stresu, czasu i pieniędzy!
Gdyby tylko ...

Niestety (odkrycie stulecia!) czasu się cofnąć nie da.
Można jednak (O! Niebiosa!) obudzić się z koszmarnego snu.
Z niemym krzykiem na ustach, ze zdrętwiałymi rękami, wiotkimi kolanami i zimną stróżką potu na plecach.
Bo na szczęście te wszystkie historie, z wyjątkiem tej pierwszej, o zarysowaniu błotnika na parkingu wielopoziomowym TYLKO mi się przyśniły.
Wyśniły mi się jednak tak szczegółowo i tak realistycznie, że do dziś pamiętam każdy szczegół (no, może z wyjątkiem twarzy tego pomocnego pana, ale już jego długowłosą, kruczoczarną partnerkę, ze wściekłym błyskiem w oku już tak :))), każdą emocję, każdy fragment pokręconej historii.
Wyśniły się mi, osobie która bardzo, bardzo rzadko pamięta swoje sny.

To się musiało tak skończyć!
Zawsze wiedziałam, że kierowanie pojazdem mechanicznym to dla mnie nie lada wyzwanie. Nie przypuszczałam jednak, że jazda po krętych a wąskich uliczkach i dróżkach Wysp Brrr ... będzie mnie kosztowała tyle nerwów i emocji.
I tyle koszmarnych nocy.

Tym niemniej skonstruowałam całą tę (pokrętna, przyznaję) narrację aby powiedzieć Wam, że ... JEŻDŻĘ!
Jednak jeżdżę!
Ufff!!!
Wsiadam i jadę, czyniąc życie mojego męża, moich dzieci (które skrzętnie korzystają z darmowej usługi TAXI) i moje własne dużo, dużo łatwiejszym.
Jakimś dziwnym trafem ruszanie pod górkę (czyt. około 30
° 'górzyska' mojego miasteczka) okazało się w miarę łatwe do opanowania, acz opłacone szybszą niż przewidywana wymianą opon :)
Zmiana pasa też nie jest większym problemem, szczególnie że w moim miasteczku są głównie jednopasmówki, he, he, he.


Przez rok nie dostałam ani jednego mandatu i ani jednej kary za złe parkowanie. Nie
wyściubiam co prawda za bardzo nosa, a nawet błotnika, poza granice mojego miasteczka, aczkolwiek udało mi się i trochę pośmigać po autostradzie (Ale wyczyn, co? :)) i pojechać do paru okolicznych miasteczek, gdy byłam postawiona w sytuacji podbramkowej (np. mój syn został 'uwięziony' w szkole oddalonej od nas o 10 km, w skutek strajku autobusów).
Udało mi się też pojechać do męża do pracy i ... zgubić drogę (dojechałam do domu z zupełnie innej strony niż zamierzałam :))



The Plough Roundabout w Hemel Hempstead, urocze, angielskie rondo z sześcioma podrondami :)

Ronda i skręty w prawo też pokonuję w miarę sprawnie.
Głównie dzięki uprzejmym, spokojnym, opanowanym kierowcom, którzy być może myślą sobie skrycie, że kobiety są kiepskimi kierowcami, ale przynajmniej  nie łudzą się, że trąbienie na nie ile sił w klaksonie pomoże poprawić ich umiejętność obsługiwania takiej skomplikowanej maszyny, jaką jest samochód.
Szczególnie, gdy rzeczona niewiasta 'rozkarczy' się pod górę, na najbardziej ruchliwej ulicy miasta, w godzinie szczytu.



 
Co robią w takiej sytuacji angielscy kierowcy, w których niewątpliwie musi gdzieś tkwić gen prawdziwego dżentelmena?
Kierowcy tacy zatrzymują swoje samochody i wspólnymi siłami spychają przerażoną kobiecinę na boczną uliczkę, obdarzając uśmiechami i życząc powodzenia w szybkim rozwiązaniu problemu.

Angielscy kierowcy, którzy rozumieją, co oznacza jazda na suwak, którzy pozwalają ci zawrócić, po tym jak udało ci się znaleźć miejsce na przeciwnej stronie ulicy, i którzy ułatwiają sobie życie na każdym kroku.



rysunek znalazłam w internecie już dawno - bardzo mnie rozśmieszył, choć wiem, że w kontekście moich ostatnich polsko-angielskich porównań może wydać się przesadnie sarkastyczny :)


Tak więc jeżdżę (to taki mały wstęp do wpisu pt. 'Ja' :))
Nie walę już ręką o prawe drzwi.
Mój mózg zakonotował, że skrzynia biegów jest po lewej stronie.

Jedyny nawyk, którego nie udało mi się do tej pory wyplenić, to ... podchodzenie do samochodu od strony pasażera (czyli od strony 'polskiego kierowcy' :))






 


 poniedziałek, 17 lutego 2014




Ps. A na koniec kolejna dawka jeżdżenia (i mijania się) po wąskich albiońskich bezdrożach.







Ps. Ha! Nie wiedziałam nawet, że jest taki program. Znalazłam przez przypadek i się nieźle uśmiałam. Uwierzcie mi na słowa, aż taka cienka to ja nie jestem :))

17 comments:

  1. A tam błotnik - jeździsz po angielsku! Zmieniasz biegi lewą ręką! Jaaa! Jesteś Mistrzem, Fidrygałko! Zdałam egzamin na kilka dni przed ciążą z Wikulkiem. Potem pojechałam raz na miasto, trzy razy do pracy i raz przywiozłam męża z imprezy od znajomych... Wracając od tych znajomych z pięć razy zgasiłam silnik i ponoć prawie spowodowałam wypadek (tak twierdzi mąż - ja sądzę, że grubo przesadza w ocenie sytuacji). Jadąc pierwszy raz do pracy, po 5 km jazdy zorientowałam się, że mam zaciągnięty ręczny. (Ciężko jakoś chodził wóz, ale to był osiemnastoletni składak z niedziałającym pierwszym biegiem, wolno mu było ciężko chodzić...Kto by pomyślał, że da się jechać autem na zaciągniętym ręcznym!). Wracając drugi raz z pracy zagotowałam wodę w chłodnicy - pół Wrocławia przejechałam z dymem pod maską. Za trzecim razem dojechałam w obie strony bez przygód - za to gdy zaparkowałam pod blokiem, samochód wyzionął ducha. Sprzedaliśmy go na części za 300 zł.
    Od tamtej pory ani razu nie siadłam za kółkiem, choć od trzech lat noszę w portfelu prawo jazdy (bo a nuż się przyda...) Za to co jakiś czas śni mi się, że jeżdżę. Ba, nawet że uczę innych, jak powinni jeździć! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, ha, Moe :) Jesteś niezła!
      Ja też miałam przygody tuż po odebraniu prawa jazdy, ale myślę, że miało to wiele wspólnego z kretyńskim instruktorem jazdy, który ciągle mi wmawiał, że kobiety nie potrafią jeździć i robił głupawe uwagi w stylu: 'Oj, rybka podniosła skrzydełko!' (gdy patrzyłam się na wajchę od skrzyni biegów, zamiast zmieniać automatycznie), albo nazywał mnie 'biedroneczką', gdy (na pierwszych lekcjach, nie na ulicy, broń Boże, puszczałam w panice kierownicę, gdy trzeba było zakręcać :))
      Tutejszy instruktor, z którym miałam jazdy doszkalające, byl super miły, super zachęcający i tłumaczył mi wszystko kawa na ławę, np. że na rondzie muszę szukać sprzymierzeńców :))) czyli samochodów, które już wjeżdżają na rondo z naprzeciwka i blokują mi tych z prawej - odtąd ronda przestały mnie przerażać; a jest ich w Anglii od groma, jak chociażby to ciekawe rondo z sześcioma 'podrondkami':
      http://4.bp.blogspot.com/-vowyyhoXO7k/UwSYsX-CfVI/AAAAAAAADWA/EAArtoVDRXc/s1600/The+Plough+Roundabout.jpg

      Szkoda, że nie masz okazji jeździć, bo podobno tak się najlepiej leczy traumę.
      Moja mama, z którą robiłam razem prawo jazdy, do dziś ... nosi je w porfelu, a za kółkiem nigdy nie siedziała.
      Mam nadzieję, że się jeszcze odważysz. To jednak daje sporą swobodę. Nawet po lewej stronie drogi :)
      Oby Twoje sny okazały się prorocze :)))

      Usuń
    2. Ależ ja nie mam traumy! :) Tylko brak mi możliwości i samochodu... A o jeżdżeniu śnię i marzę. Właśnie dlatego cały czas nosze przy sobie prawo jazdy, żeby nie przegapić okazji do prowadzenia auta, gdyby się taka trafiła. I cały czas się odgrażam, że pojadę kiedyś w rajdzie Dakar!
      Instruktora miałam świetnego - pozwolił mi nawet rozpędzać się do 80 km/h, choć ostrzegał, że pęd powietrza może nam "elkę" z dachu zdmuchnąć. Nie było żadnych "biedroneczek", choć, owszem, usłyszałam raz, że jestem "nieczuła w nogach", gdy przy ruszaniu podkręciłam obroty silnika na 2000. Od tamtej pory zawsze, gdy przygazowałam samochód, mówiłam: "Ach, ta moja nieczułość..."

      Usuń
  2. Ruszanie pod gorke z manualna skrzynia biegow, zwlaszcza gdy jakis duren stoi za mna w odleglosci 2cm, to tez moja pieta achillesowa, ale daje rade na recznym. Jednak nic nie zastapi automatica, i pedalow (za przeproszeniem) mniej do obslugi, i reka wajchowac nie trzeba. Mandaty zbieram , ale bardzo rzadko. Samochod obija raczej moj maz, mnie zdarzaja sie stluczki, ale nigdy z mojej winy (http://swiattodzungla.blogspot.de/2012/12/wzieto-mnie-na-cel.html), wiec jeszcze na tym zarabiam ;)
    Kopertke robie naraz, bez poprawek, a na krytym parkingu radze sobie bez obijania scian i blotnikow. Boje sie natomiast szybko jezdzic, wiec na autostradach produkuje sie glownie wtedy, kiedy maz juz zasypia za kierownica. Glownie jezdze po miescie. Jezdze, bo musze, ale nie lubie, wole byc wozona.
    I to ja jestem ta, ktora wkurzaja kierowcy tacy, jak Ty. Wybacz! :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Automatycznej skrzyni biegów mówię stanowcze nie, ze względu na ... koszty eksploatacji (nasz poprzedni samochód palił jak smok) i ze względu na to, że jak się popsuje (a w naszej górzystej miejscowości bywała mocno nadwyrężana, wtedy jeszcze nie przeze mnie :)), to nie opłaca się jej naprawiać.
      Nie wiem, czy opanuję kiedykolwiek kopertę, bo w ogóle jej nie ćwiczę :) , ale faktycznie Anglicy, którzy muszą głównie tak parkować, robią to jednym śmignięciem, bez żadnych poprawek. Mistrzostwo.
      Też wolę być wożona. Zdecydowanie!

      "I to ja jestem ta, ktora wkurzaja kierowcy tacy, jak Ty. Wybacz! :)))"
      Widać nie ma w Tobie genu 'british gentleman' za grosz :)))

      Ps. A z tymi stłuczkami, to faktycznie się na Ciebie uwzięli. Ja tam wolę zarabiać w inny sposób, he, he, he ...


      Usuń
    2. Skad u mnie pierwiastek brytyjski? I tak dobrze, ze nie bekam i nie puszczam bakow przy stole, jak wiekszosc tych, wsrod ktorych zyje. Co za narod! :))

      Usuń
  3. Wcale Ci się nie dziwię tych polsko-angielskich zawirowań. Zwariowałabym chyba! A tak przy okazji to uciekłam z kursu na prawo jazdy jak zaczęły się akcje po mieście i tak do dzisiaj bez. Chociaż po lasach daję radę bez problemu:))) Z miejsca pasażera zdarza mi się często komentować że "bardziej zielone nie będzie" ale na razie nie znalazł się taki który by mnie przekonał do kolejnego podejścia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, ja też ciągle komentuję, czym zdarza mi się wyprowadzić z równowagi mojego zazwyczaj opanowanego męża (no ale powiedz sama, jak ktoś ZWALNIA na widok zielonego, albo włącza kierunkowskaz W CHWILI WYKONYWANIA MANEWRU, myśląc chyba, że inni użytkownicy dróg to jasnowidze i powinni sie domyślić, że on chce zmienić pas, to trudno jest milczeć :)))
      Ja jednak się cieszę, że się odważyłam, choć samochód stał rok (!) przed domem, używany głównie wtedy, gdy przyjeżdżali do nas rodzice, a powrót do jazdy zajął mi parę ładnych lat.
      Nie wierzę w swoją siłę przekonywania, ale mam nadzieję, że wkrótce znajdzie się ktoś z dużą siłą perswazji.
      Pomyśl o zaletach, jakie własny samochód może mieć dla blogowania (wyprawy w plener w celu robienia zdjęć, wycieczki do sklepów po zakup materiałów do wystroju wnętrz, spotkania z innymi blogerami, he, he, he :))))

      Usuń
  4. Nie myśl sobie, że ja nie czytam. Owszem, czytam (nawet regularnie). Tylko na błyskotliwe komentowanie chwilowo mnie nie stać :)

    PS Czy przemyślałaś może, żeby aresztować Kaczkę i zesłać w jakieś miejsce odosobnienia, gdzie nie ma dostępu do długopisów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach! Z komentarzami też mam problem, nawet na własnym blogu. Nie wyrabiam się ...
      W takim razie miłej lektury (ja też czytam vice-versę :))

      Co do Kaczki, to nie mam na nią siły. Zwalam to na moc hormonów, bo przecież nie będę się dołować, że nie dość że zdolna, zorganizowana, to jeszcze produktywna tak, jak sowiecka kołchoźnica.

      Usuń
  5. Udusze Cie, bo ja we wszystko uwierzylam! I juz Ci chcialam nawet dobra rade dac ;)))
    Klamczucho!!! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, ha :)))
      A jaką mi chciałaś dać radę? Żebym już więcej nie siadała za kółkiem?
      Powiem Ci, że te sny były tak realistyczne, że właściwie nie powinnaś mnie nazywać kłamczuchą :)))

      Usuń
  6. Nie mów, że wcześniej nie jeździłaś? aż trudno mi uwierzyć! sama co prawda też pomykam tutaj dopiero od pięciu lat, a prawie drugie tyle przetuptałam:)
    w Irlandii tez jest kulturalniej na drogach, ale uwazam, ze przepisów to oni nie znają za dobrze i wielu z nich nie myśli, jeżdżąc. Naprawdę. Też mamy te waskie parkingi, co dla długiego kombi czasem jest wyzwaniem:) za to, dzięki właśnie mojemu kombiakowi, wyćwiczyłam do perfekcji parkowanie tyłem i kopertę, bo w ten sposób jest znacznie łatwiej i wjechać i wyjechać. moja koleżanka z PL, poczyniła obserwacje, ze my mamy tu jakieś skrzywienie, jeśli idzie o takie parkowanie, bo większość tak właśnie się zatrzymuje, zamiast wjechac normalnie przodem:) ale podziwiała spokój i kulturę na drogach.
    A lubisz bardzo swój samochód? Mój mąz zastanawia się, czy auto nie plasuje się na równi z dziećmi, bo obdarzam je miłością niezmierną:)
    anka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeździłam w Polsce dość dużo, ale tylko po Warszawie. Dla niektórych to i tak jest wyczyn - dla mnie nie, bo znałam Wawkę od małego, zawsze jeździłam z moim tatą, znałam na pamięć wszystkie przejazdy i kluczki.
      Tutaj najpierw długo nie mieliśmy samochodu, wszędzie poruszaliśmy się metrem, więc nawet nie za bardzo wiedziałam, jak się jeździ po angielskich ulicach.
      Potem jeździłam trochę z mężem, zawsze mając wrażenie, że na tych wąskich ulicach skasuje zaparkowane po obu stronach samochody.
      A teraz sama musze sie z tym męczyć i jak on czasami jedzie po stronie pasażera, to też się 'kurczy' i odsuwa od szyby, jakby chciał uniknąć zmiażdżenia :)))
      W Anglii praktycznie też się wszędzie parkuje na kopertę (oprócz parkingów przed supermarketami i takich właśnie parkingów wielopoziomowych), a to właśnie dlatego, że jest tak ciasno, są tak wąskie ulice i chodniki, że parkowanie przodem czy nawet po skosie byłoby najzwyczajniej w świecie niemożliwe.

      Czy lubię swój samochód? Lubię, ale chyba nie tak mocno jak Ty :)))
      Lubię go, gdy się nie psuje i nie staje mi pod górkę (co przy usilnej współpracy z mojej strony udaje się nam coraz częściej :)))
      No i ma fajny, złoty kolor :)
      Pozdrawiam.

      Usuń
  7. Oglądałam Ice Road Truckers - Drogi Śmierci; przy nich albiońskie bezdroża to autostrady;)
    Od dziecka uwielbiałam jazdę samochodem i nie mogłam się doczekać, kiedy sama się tego nauczę. Zawsze dobrze czułam się za kółkiem i wykorzystywałam każdą okazję, by móc tam zasiąść. Ale z wiekiem coś mi się stało i teraz coraz bardziej się boję. Nie wiem skąd ten lęk, bo statystyki mam całkiem niezłe - na 24 lata prowadzenia samochodu mam tylko jeden mandat (z fotoradaru) i dwie drobne stłuczki nie ze swojej winy... A jako jedyny kierowca w rodzinie przejeździłam naprawdę sporo kilometrów. Ale teraz, gdy mam jechać gdzieś dalej, albo w jakieś nieznane miejsca, to normalnie żołądek mi się ze strachu skręca. Na szczęście nie prześladują mnie jeszcze z tego powodu koszmarne sny;)
    Co do kultury jazdy... Myślę, że i u nas jest coraz mniej powodów do narzekań. Drogowi cwaniacy to naprawdę wyjątki, choć może wydawać się inaczej, bo bardziej rzucają się w oczy. Klaksoniści też jakby rzadziej dają o sobie znać;) A gdy jakiś czas temu auto rozkraczyło mi się na skrzyżowaniu i zrobiłam korek, to kierowcy momentalnie rzucili się do pomocy i to bynajmniej nie z nerwami, lecz z uśmiechem:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam podobnie, jeśli chodzi o latanie samolotem i ogólnie podróżowanie. Kiedyś lot do Indii czy przeprawa promem do Szwecji z trylionem walizek, to było coś pięknego.
      Teraz jak mam lecieć do Polski na wakacje, starą, utartą, dobrze znaną trasą, to mnie skręca.
      Cóż, to pewnie (w moim przypadku) wypadkowa paru traumatycznych doświadczeń (jakiegoś wpadania do samolotu w ostatniej chwili, jakichś odwołanych lotów, itp.) oraz starzenia się :)
      Jeździłam w Polsce w ostatnie wakacje i rzeczywiście nie było najgorzej, ale te pierwsze doświadczenia (instruktor - opisałam pod komentarzem Moe i pierwsze doświaczenia - początek tego wpisu: http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2013/05/nie-drzyj-ryja-zza-zamknietych-drzwi.html ) chyba zaważyły na dobre na mojej ocenie kultury jazdy w Polsce...

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!