Tu w Anglii to jedna z najbardziej oklepanych opowiastek. Przerabiana na różne sposoby, wystawiana na szkolnych przedstawieniach, obecna w różnych ilustrowanych wersjach. Służąca za inspirację na przebieranki, na pierwsze czytanki, na historyjki obrazkowe.
Słowem - historia kultowa.
Nie dziwne, że The Guardian (a raczej jacyś błyskotliwi spece od reklamy tej poczytnej gazety) wybrał ją sobie jako motyw przewodni swojej kampanii.
Jednak, w genialny sposób, odwrócił sprawę i zamiast użalać się nad biednymi prosiaczkami, z których jeden zbudował domek ze słomy, a drugi z patyczków, umożliwiając złemu wilkowi zdmuchnięcie ich z powierzchni ziemi jednym porządnym chuchnięciem ("Then I'll huff and I'll puff, and then I'll blow your house away!" - jest chyba pierwszym zdaniem wypowiadanym przez albiońskie dwulatki :)) przedstawił sprawę z perspektywy biednego wilka, który zwabiony podstępem przez trzecią, całkiem cwaną świnię (tę od murowanego domku) wpadł do kotła z wrzącą wodą.
'Okazało się', że wilk miał astmę i nie dałby rady zdmuchnąć nawet świeczki, a te podłe świnie okazały się kombinatorami i oszustami naciągającymi firmy ubezpieczeniowe, gdyż nie radziły sobie ze spłatą kredytów na domy, co oczywiście wykrył, zbadał i nagłośnił The Guardian, prezentując nam 'The whole picture'.
Jak się jednak domyślacie po tytule, nie o Guardianie dziś będzie, ale ...
No właśnie!
O odwiecznym temacie toczącym, niczym robal, środowisko emigranckie, czyli o załatwianiu pracy.
Prolog czyli: Umiesz liczyć? Licz na siebie!
Moją pierwszą pracą na albiońskiej ziemi było zbieranie truskawek w Shropshire. Namiary otrzymałam od kolegi ze studiów, który rok wcześniej był 'u Majkela pikować'. Taki adres, nie powiem, był sprawą bezcenną, jako że mimo mojej młodzieńczej spontaniczności nigdy nie byłam osobą, która by pojechała gdziekolwiek 'w zupełne ciemno'.
Na adresie jednak rola kolegi Wojtka się skończyła.
To ja musiałam do Michael'a napisać i ustalić z nim wszelkie szczegóły rwania elsanty i pegasusa. To ja musiałam (w czasach bez internetu, przypominam!) ustalić wszelkie szczegóły dojazdu na Wyspę i w obrębie Wyspy.
To ja musiałam łamaną angielszczyzną ustalać już na miejscu zakres obowiązków, sposób odrywania szypułek z krzaczków (z centymetrowym ogonkiem!) i pakowania truskaw do plastikowych pojemniczków.
Lekko nie było. Za dziesięć szósta odjeżdżał traktor wiozący nas na pole. Kto się nie wyrobił, musiał drałować na piechotę, tracą co najmniej godzinę cennych zbiorów. Pracowało się do szóstej wieczorem (z kilkoma przerwami).
Wyzysk, wyzyskiem :) ale nierzadko stufuntowa dniówka (po ówczesnym kursie - 700zł) była niezłym motywatorem.
Za zarobione w pięć tygodni pieniądze mogłam spokojnie przeżyć rok studencki w Polsce (a później parę miesięcy w Szwecji :))
Nie zawsze wszystko szło łatwo. Czasami się przyjeżdżało za wcześnie i truskawki (czy później jabłka w sadach Kentu) nie dojrzewały na czas. Czasami zmogła człowieka jakaś dziwna choroba. Zawsze jednak szukało się rozwiązań na miejscu.
NA MIEJSCU! I to jest słowo-klucz. Ale o tym za chwilę.
Naszą wyprowadzkę na Wyspy (w początkowym zamierzeniu chwilową, w efekcie końcowym na stałe) również zainspirowała para przyjaciół, która już tu była. Inspiracja polegała głownie na tym, że namawiali nas usilnie, żebyśmy spróbowali. Im się udało. On miał chodliwy zawód kafelkarza i jako człowiek równie biegły w swoim zawodzie co obrotny, dość szybko zaskarbił sobie przychylność ludzi o zasobnych portfelach, nierzadko robiąc łazienki w domach szejków arabskich czy firmach o rozpoznawalnych nazwach. Ona, po rocznym kursie językowym, znalazła pracę w recepcji. Nie mieli dzieci, więc było im o wiele łatwiej przecierać nieznane szlaki.
Nawet przez głowę mi nie przeszło, żeby oczekiwać od nich jakiejkolwiek pomocy w organizowaniu przeprowadzki czy szukaniu pracy, choć ich rady i już później na miejscu - pomoc w postaci chociażby przewożenia dobytku ruchomego ichniejszym samochodem była nieoceniona.
Najpierw pojechał mój mąż.
Metodą 'na szkołę'.
Było to jeszcze w czasach przedunijnych, kiedy to młodzi i sprawni mężczyźni z Europy Wschodniej byli regularnie odsyłani z kwitkiem z kontroli granicznej w Dover lub na lotnisku Luton, jeśli nie mieli wystarczająco mocnego powodu by odwiedzić Królestwo. I odpowiednich środków na koncie, rzecz jasna, by 'zwiedzać'. Bilet w jedną stronę był również 'dowodem obciążającym'.
Jednym słowem trzeba było mieć na miejscu rodzinę lub legalnie przebywających znajomych, którzy deklarowali się, że cię utrzymają (urzędnik celny dzwonił do nich z granicy, przepytując ich na wszelkie okoliczności), albo dowód na to, że jest się w stanie samemu utrzymać.
Dobrym rozwiązaniem była więc szkoła językowa, która dawała możliwość legalnej pracy (max 20 godzin tygodniowo). Niestety trzeba było posiadać dowód opłacenia przynajmniej półrocznego kursu i mieszkania na miesiąc.
Dla Polaków (przy kursie funta 1:7) były to horrendalne stawki, szczególnie że decyzja o wyjeździe nie wiązała się raczej z przemożną chęcią poznania kultury brytyjskiej.
Przynajmniej nie w pierwszej kolejności :)
A urzędnik emigracyjny nie mógł się oficjalnie do niczego przyfrancować.
Chcąc, nie chcąc opłaciliśmy te trzy miesiące (wygrana w konkursie lodówka dobrej firmy się przydała*) i mąż został wyekspediowany na przecieranie szlaków.
Pracy szukał przez trzy tygodnie.
Trzy tygodnie!
Dla jednych to niewiele.
Dla mnie - przy znajomości londyńskich cen - to lata świetlne.
To pełne napięcia oczekiwanie, czy inwestycja w szkołę się zwróci, to ciągłe zadawanie sobie pytania, czy to wszystko ma w ogóle jakikolwiek sens i czy wkrótce nie będzie trzeba posyłać mu pieniędzy na bilet powrotny.
To ...
Nieważne.
Było, minęło. Machina ruszyła i zaczęła się rozkręcać pełną parą.
Mąż pracował, a ja kończyłam koledż i pakowałam walizki, szukając sobie jednocześnie pracy ... przez internet.
Musiałam mieć chyba naprawdę sporo szczęścia, skoro po paru wysłanych mailach dostałam propozycję pracy. Od zaraz. W moim zawodzie.
Miałam się tylko stawić na oficjalną rozmowę, jak ... "wrócę z wakacji" (jak mniemała rozmawiająca ze mną pani, której powiedziałam, że będę w Londynie dopiero w połowie sierpnia).
Tak więc po trzech tygodniach od postawienia nogi na albiońskiej ziemi, ruszyłam do pracy. Był to kontrakt na parę miesięcy, na stanowisku sporo poniżej moich kwalifikacji, ale pozwolił mi się później łatwiej wkręcić w system.
A wkręcić się w system wcale nie było tak prosto, gdyż w przypadku LEGALNEJ pracy, trzeba było przejść przez całą machinę rejestrującą człowieka w bazie danych, czyli złożyć podanie o nadanie numeru ubezpieczenia (NIN), mieć oficjalne potwierdzenie adresu (czyli między innymi mieć legalną umowę o wynajem, nie jakieś tam podnajmowanie materaca w salonie u znajomego, oraz rachunek za prąd lub gaz) i konto w banku. Wszystko te procedury, choć teoretycznie łatwe do przejścia, komplikowały się nieco w naszym przypadku, gdyż byliśmy ograniczeni czasem (banki i urzędy czynne od 9:15-16:15, a 'normalny' człowiek w pracy od 8:00-17:00; teraz już to się zmienia, ale paręnaście lat temu trzeba było brać wolny dzień na załatwienie pewnych formalności). Nie mówię o innych świstkach, jak chociażby zaświadczenie o niekaralności potrzebne w moim zawodzie czy parę innych dokumentów, zwykle niepotrzebnych do pracy w pubie czy na na budowie.
Po latach udało nam się jakoś ten system oswoić.
Rozwinięcie, czyli Bogacze z Wysp Szczęśliwych
Ten kraj, o czym pisałam już wielokrotnie, pozwolił nam rozwinąć skrzydła.
Mimo licznych absurdów, mimo papierologii stosowanej, która doprowadza mnie do rozpaczy, mimo komputerów, które często i głośno mówią 'NIE!' blokując nawet najbanalniejsze i genialne w swej prostocie rozwiązania, mimo mentalności tubylców, którą wciąż poznaję, choć nie zawsze rozumiem, mimo tych wszystkich minusów i zmagań żyje się nam tu dobrze.
Dobrze, jak na ludzi, którzy zaczynali od zera i na pewno o wiele, wiele łatwiej niż w Polsce. To nie znaczy, że idealnie.
Oboje pracujemy w swoich zawodach, które udało się nam przenieść z polskiego gruntu, dzięki licznym kursom i szkoleniom dostępnym tu za relatywnie niewielkie pieniądze.
Oboje, po paru ładnych latach mamy stałą pracę (w wyuczonym zawodzie) na umowę, z płatnym urlopem, dopłatami do emerytury :))) i paroma innymi ułatwiającymi życie detalami (jak chociażby służbowy samochód męża - spore odciążenie domowego budżetu).
Żyje nam się spokojnie, acz bez szaleństw.
O własnym domu jeszcze długo będziemy marzyć (choć ja wciąż mam nadzieję, że na marzeniach się nie skończy).
Zawsze mierziło mnie obnoszenie się dobrami nabytymi, szpanowanie gadżetami, popisy, przechwalanki i puszenie piórek.
Ale jeszcze bardziej irytowało mnie robienie z siebie ofiary losu i opowiadanie, jak to mi ciągle pod górkę (nooo, pomińmy blog - tu muszę pewne rzeczy napisać w celu nakreślenia tła sytuacyjnego :))
I pewnie dlatego do rodziny i znajomych docierał tylko taki przekaz, że życie na Wyspach Szczęśliwych jest proste, łatwe i przyjemne.
Mamy pracę (do której przez długi, długi czas trzeba było wstawać o piątej rano, by wracać o ósmej wieczorem), mamy fajne zawody (dzięki popołudniowym kursom i pracom zaliczeniowym
pisanym w weekendy), mamy dom z ogródkiem (za który opłaty przyprawiają mnie o siwiznę, choć i tak ceny podlondyńskie podreperowały znacznie nasz budżet).
I tylko moi rodzice, którzy odwiedzają nas regularnie widzą nieco więcej elementów układanki.
I tu zaczynają się schody czyli ...
Stary, nie bądź wiśnia! Załatw robotę!
To jest normalne, że ludzie dążą do polepszenia swojego losu. Szczególnie gdy widzą, że innym się udało.
I to normalne, że gdzieś tam w duszy nieśmiało liczą na jakąś pomoc.
Powstaje jednak pytanie, czy 'liczenie' powinno się zamienić w oczekiwanie, albo wręcz żądanie ...
Trudno jest mi już zliczyć, ile osób nagle zdobywało nasze numery telefonów od wspólnych dalszych znajomych, przypominało sobie o naszym adresie mailowym czy odszukiwało nas na facebooku.
Kolesie z technikum mojego męża, moje koleżanki z podwórka, syn przyszywanej ciotki i siostra sąsiada.
Niektórzy zagadywali nieśmiało, zadając parę kurtuazyjnych pytań.
Inni walili prosto z mostu, że szukają roboty i tyle.
Tych ostatnich, szczególnie takich, których twarze ledwie pamiętałam :) odprawiałam od razu z kwitkiem. Grzecznie, ale rzeczowo.
Gorzej się sprawa miała z tymi, którzy byli mi w jakiś sposób bliscy i naprawdę chciałam im pomóc, gdyż mimo najszczerszych chęci ... znalezienie im pracy leżało zupełnie poza naszymi możliwościami.
Pomijam moją pracę, która dotyczy dość wąskiej dziedziny, a więc odpada w przedbiegach, ale nawet mój mąż, który zna wielu ludzi pracujących na budowach, w pubach czy przy sprzątaniu, czyli miejscach, gdzie teoretycznie można znaleźć pracę 'od zaraz', nie jest w stanie 'załatwić' pracy.
I tu zaczyna się problem.
Bo gdzieś podskórnie czuć niedowierzanie i niewypowiedziane oskarżenia, że 'sami majo, a się nie podzielo'.
Bo już na końcu języka widać świerzbiący argument, że "Polak Polakowi wilkiem".
Mogliby, kurna, pomóc, ale pewnie nie chcą, świnie jedne!
Spróbuję pokazać Wam 'pełen obraz', czyli jak to wygląda z naszej strony.
1. praca nie leży na ulicy - ponad dwa miliony emigrantów z Polski oraz parę milionów pozostałej ludności napływowej (czyli te głupie 13% społeczeństwa, nie licząc oczywiście nielegalnych) zapełnia albioński rynek pracy dość ciasno.
A i kryzys na rynku spowodował ostre zaciskanie pasa. Szczególnie w sektorze usług.
2. praca sezonowa jest niezwykle popularna - biją się o nią nie tylko emigranci, ale też studenci, ciułający pensiki na horrendalne czesne, czy przybywający z Antypodów Nowozelandczyczy i Australijczycy, chcący (z uwagi na koszmarnie drogie bilety, na które muszą nierzadko oszczędzić po parę lat) popracować tu trochę by zarobić na podróż po Europie, wyszaleć się, a następnie wrócić do domu i zacząć stateczne życie :)
3. praca od zaraz! - pracownik pubu rzadko kiedy (jeśli w ogóle) ma umowę o pracę; przychodzi do pracy za stawkę, za jaką się dogadał z szefem, a jak znajdzie sobie lepszą ofertę w weekend, to w poniedziałek po prostu nie pojawia się w robocie i tyle go widzieli (kurtuazyjnie informując szefa sms-em :)). Tak samo się sprawa ma z nielegalnymi 'zmywakami', którzy mogą nieoczekiwanie zniknąć pod wpływem nagłej deportacji, czy sprzątaczek, które odkupiły sobie parę mieszkań od wracającej do kraju koleżanki i zwiały z nielubianego domu opieki społecznej na 'prywatki'. Naczynia muszą się zmywać na bieżąco, pościel się sama nie zmieni, a piwo nie naleje. Nowy pracownik ma się więc pojawić natychmiast. Musi być na miejscu! Nikt nie będzie czekał, aż ktoś w swej łaskawości przyjedzie z dalekich, zamorskich krajów.
4. metropolii czar - w Londynie i innych wielkich miastach prędzej czy później się coś znajdzie, ale w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma aż tak wielkiej rotacji, szanse są marne. To sypialnie, gdzie mieszkają trzy kategorie ludzi: dojeżdżający do większych miast, zdobywcy lokalnych posadek, kurczowo się ich trzymający oraz cała reszta, żyjąca na utrzymaniu tych dwóch pierwszych grup.
5. polecasz - poręczasz
Mam koleżankę, która prowadzi firmę sprzątającą. Ona i jej pracownice sprzątają wielgachne domy angielskich paniuś, równie kasiastych, co czepialskich. Koleżanka zdobyła sobie już sporą renomę i zaufanie i dlatego też przywiązuje potężną wagę to tego, kogo zatrudnia. W końcu musi im powierzyć klucze do niezłych mająteczków. A poza tym, nie może pozwolić sobie na to, że miejsce będzie posprzątane źle, szczególnie gdy w weekend szykuje się cocktail party.
Nie dziwię się, że kręciła nosem, gdy prosiłam ją o załatwienie pracy córce znajomej, absolwentce ... szkoły baletowej.
6. załatwiasz vs. zapraszasz
Co się kryje pod skromniutkim i niepozornym 'załatwieniem' pracy? W pakiecie na ogół jest: odebranie z lotniska lub dworca, przenocowanie przynajmniej przez kilka nocy (scenariusz hiper optymistyczny), wyżywienie, obsługa logistyczna, pomoc psychologiczna, informacja turystyczna, darmowa kafejka internetowa i cały szereg tym podobnych usług. Bo chyba nikt nie wierzy w to, że prosto z Luton pojedzie do pubu, w którym szef przyjmie go z otwartymi ramionami, oferując darmowe wyżywienie i pokój nad lokalem?!
7. formalité - w większości prac wymagany jest NIN (National Insurance number). Aby go zdobyć, trzeba iść do Job Center, umówić się na spotkanie, przynieść dwa dokumenty potwierdzające adres (w tym np. rachunek za gaz lub prąd, który otrzymuje się najwcześniej miesiąc po podpisaniu umowy). To niezbędne minimum. Fakt, że można to załatwiać już pracując (na podstawie listu od pracodawcy), ale trochę tego załatwiania jest. Poza tym przydaje się telefon komórkowy, bilet miesięczny i cały szereg drobiazgów potrzebnych do codziennego funkcjonowania w obcym państwie. Ba! W Królestwie!
8. doświadczenie i referencje - są wymagane coraz częściej, nawet przy takich pracach jak stolarka czy praca w hotelu. Trzeba mieć jakieś minimalne doświadczenie i obycie w temacie. Przy takiej konkurencji, jaka jest na angielskim rynku pracy, pracodawca wybierze kogoś, kto ma jakiekolwiek pojęcie o wykonywanej pracy.
9. drobiazg - taki malutki drobiażdżek, doprawdy nic ważnego, pestka, betka, bułka z masłem, kaszka z mlekiem, bagatela, łatwizna i małe piwo czyli ... komunikatywna znajomość angielskiego, czyli coś bez czego trzeba polegać wciąż polegać na innych i co jest jednym z głównych powodów odstraszających potencjalnych 'pomagaczy'.
Epilog, czyli mail, który przelał czarę i złamał grzbiet wielbłąda
A natchnęło mnie na ten cały przydługaśny wywód, bo wczoraj dostałam facebookowego maila o takiej treści:
Hej, co słychać :)Kim jest N?
Chciałbym pojechać do WB z dziewczyną, na trzy miesiące do pracy, zarobić na studia. Kupujemy w tym roku dom i chciałbym trochę odciążyć rodziców. Czy wy moglibyście mi załatwić jakąś pracę?
Podpisano: N.
N. jest synem opiekunki mojego najstarszego syna sprzed parunastu lat. Ostatni raz widziałam go, gdy miał lat dziewięć. Z jego mamą (skądinąd cudną kobietą) widziałam się ostatnio sześć lat temu. W ciągu tych sześciu lat dostałam od niej jednego, lakonicznego maila. A tak swoją drogą, to uczyłam go angielskiego - marnie mu wtedy wchodził do głowy ...
To już czwarty tego typu mail w tym roku. Jeden dotyczył przenocowania paru osób przez tydzień, a dwa pozostałe pochodziły od dawno niewidzianych znajomych (w tym jeden był bardziej szukaniem porady czy jest sens wyjeżdżać na Wyspy, niż faktyczną prośbą o znalezienie pracy).
Ale N. ich zdecydowanie przebił.
Albo po prostu mi się ulało przez znajomego mojego męża, który mieszka u nas już czwarty dzień, bo pracuje w okolicy i no sami rozumiecie, nie opłaca mu się wracać codziennie do Londynu, więc się wprosił na nocleg z wyżywieniem.
Nie wiadomo, do kiedy zostanie.
"Aż skończy", poinformował mnie radośnie mój mąż, który w odmawianiu jest kiepski (w sumie to powinnam się cieszyć, że te maile przychodzą do mnie :))
Ja jestem dużo lepsza.
Kategorycznie odmówiłam 'zabawiania' kolegi nocnymi rozmowami i jedyne, co mi pozostało, to ulać trochę jadu na blogu ...
_________________________________________________________________
* Nigdy w życiu nie brałam udziału w żadnym konkursie, nie wierzę w totalizatora sportowego i inne bzdury obiecujące równie szybki, co złudny przypływ gotówki. Z wyżej wspomnianą lodówką było tak: mąż był na jakichś resortowych targach. W rozdawanych pakietach był formularz konkursowy z pytaniem "Jak byś nazwał nowo powstawane osiedle budowane przez naszą firmę?" W przerwie na lunch małżon rzucił mi niezobowiązująco to pytanie. Nie miałam ani pomysłu, ani ochoty wysilać szarych komórek, a że jadłam akurat mandarynkę, powiedziałam "Mandarynką niech się zwie!"
Chyba bardziej idiotycznej nazwy wymyślić nie mogłam.
Jakież niebotyczne było później moje zdziwienie, gdy otrzymałam powiadomienie iż weszłam w posiadanie całkiem sporej lodówko-zamrażalki firmy Gaggenau, która ... wylądowała w piwnicy moich rodziców, jako że nie było jej gdzie upchnąć w wynajmowanym mieszkanku i w odpowiednim czasie upłynniona sąsiadowi za bardzo korzystną dla niego cenę ;)
środa, 17 kwietnia 2014
Bez obrazy dla chcących wyjechać ale jest tak samo jak w przypadku żebraków. Zasada prosta - nie pomagać. Pomaganie w tym wypadku pogłębia "kiepskość" i bylejakość jednostki. Jak nie potrafi jeden z drugim stanąć sam na nogi, wykonać kilku telefonów, napisać kilku maili to niech sobie nie marzy o hamerykach. Przypomniały mi się historie z moich czasów pracy na trasie do GB, chłopaka (młodego mężczyzny właściwie) któremu w drodze do Londynu "przypomniało się" że nie ma żadnego adresu na w razie czego na bramki w Dover. Ja wtedy już trochę oblatana w temacie bo jeździłam na tej trasie czasem nawet 2 razy w tygodniu poleciłam zagrywkę na turystę która się udała. Co było dalej pojęcia nie mam. Byli niestety i tacy (większość) którzy przebierali się w garnitury żeby udawać biznesmenów ze wschodu i wracali do Calais, ojj wracali, a nawet na bilet na autobus nie starczało. Do czego zmierzam, 10 i więcej lat temu przyjeżdżający mieli chociażby minimalny (mniej lub bardziej skuteczny) plan działania, pomysł na dostanie się na wyspę, byli gotowi podjąć ryzyko... dzisiaj czekają na podanie na tacy, bo przecież jak już tam jesteś to przecież możesz załatwić, co nie?... Wkurzające że coraz mnie się chce,a coraz więcej wymaga.
OdpowiedzUsuńOtóż to! Zawsze się zastanawiam, jak ci ludzie sobie wyobrażają swoje początki. I jak w rzeczy samej wyobrażają sobie owo mityczne załatwianie pracy. Czy ja mam się przejść po pubach i popytać, czy nie potrzebują pracowników?
UsuńPróbowałam tak robić z rzeczoną koleżanką, ale ona mi odpowiedziała jasno, że osoba musi być na miejscu, ale i tak ona nie może nic obiecać.
Poza tym często mam wrażenie, że ci piszący do nas ludzie nie mają (albo nie chcą mieć) świadomości, że oprócz zarabiania pieniędzy, trzeba je też, niestety wydawać, a życie w Królestwie jest koszmarnie drogie (jak na polską kieszeń).
Zgadzam się z Karoliną. Ale patrząc z całkiem praktycznego, logicznego i prostego punktu widzenia, jak ktoś miałby załatwić pracę- co, iść na rozmowę rekrutacyjną zamiast delikwenta?
OdpowiedzUsuńI wiesz, Fidrygauko, problem roszczeniowści to odwiecznie pojawiający się głos "załatw pracę ..." (tak mi się skojarzyło: http://plaszcz-zabojcy.blogspot.com/2013/03/odcinek-636-andrzej-bobkowski-rok.html)
Pozdrawiam serdecznie :)
Ach! Piękny wpis, Izabelko!
UsuńMi też przez myśl przyszła niecna myśl, że ja zbliżając się wielkimi krokami do półwiecza nadal nie mam swojego domu, ale dałam sobie po łapkach - to napisanie tegoo byłoby już naprawdę małostkowe, ale nie ... "dwie ręce i głowę na karku". Musi być połączenie tych dwóch rzeczy.
Ja moim dzieciom powtarzam wciąż - zrobię wszystko, żeby wam pomóc w opłaceniu studiów, ale może być tak, że po prostu nie będzie mnie stać, przy tutejszych cenach. I wtedy trudno się mówi - pójdziecie do pracy, żeby sobie zarobić :)
Moi rodzice, wychowani w kulcie wyższego wykształcenia (oboje ze stopniem doktora) potrzebują soli trzeźwiących, jak im to mówię.
I sole trzeźwiące są tu chyba jak najbardziej na miejscu :)
Moja Droga Autorko! Jeśli myślisz, że załatwianie pracy to tylko Twój problem to się mylisz. Mieszkam w Polsce, mam własną firmę i nieźle mi się powodzi. Odkąd mam trochę więcej kasy, to nagle przypomnieli sobie o mnie członkowie rodziny i znajomi, którzy nie kontaktowali się ze mną od lat. Teraz nagle chcą żeby ich zatrudnić, albo znaleźć im pracę. A ja odmawiam, bo na przykład co ma u mnie robić miły co prawda kuzyn, który nie lubi wstawać rano i jest opryskliwy wobec ludzi, bo został powołany do wyższych celów, a tu niestety trzeba pracować. Uczył się 5 języków, ale nawet po polsku nie potrafi się prawidłowo wysłowić. Albo dlaczego mam załatwiać pracę kuzynce, której nie widziałam na oczy, a której matkę poznałam na weselu ciotki 30 lat temu, gdy byłam małym dzieckiem i od tamtej pory nie rozmawiałam z nią nawet przez telefon? Dlaczego to ja mam stosować w praktyce zasadę "Rodzina ma sobie pomagać", jeśli mnie nikt nigdy nie pomógł i nie pamiętał o moim istnieniu, gdy nie miałam kasy? Mam takich znajomych i krewnych, którym, gdy trzeba pomóc, to rzucam wszystko i pomagam. Wiem bowiem, że oni wobec mnie zastosują tę samą zasadę. Natomiast wkurza mnie roszczeniowa postawa niektórych znajomych i członków rodziny, którzy uważają, że mam obowiązek im pomóc. Wiem, że za granicą jest jeszcze gorzej, bo mnóstwo Polaków uważa, że skoro jesteś Polakiem to masz im pomóc. Załatwić pracę, dać jeść, przenocować, przetłumaczyć dokumenty itd. I nawet ci nie podziękują, najwyżej opieprzą, że to czy tamto zrobiłeś źle albo za wolno. Mój małżonek ma bardziej miękkie serce, więc częściej coś komuś załatwia, ale i on ostatnio wymiękł, jak kuzyn opieprzył go, że na rozmowie kwalifikacyjnej musiał odpowiadać na jakieś pytania, a on myślał, że po prostu przyjdzie i będzie z miejsca pracował ;-) Marta
OdpowiedzUsuńMarto, dziękuję za ten komentarz.
UsuńZgadzam się w całej rozciągliwości! W Polsce panuje nepotyzm i kolesiostwo, więc nie dziwne, że są takie oczekiwania i tu i tam. Wiem, że nie jest łatwo znaleźć pracę i często też marzyłam o tym, żeby ktoś wyciągnął do mnie pomocną dłoń, bo wiedziałam, że mu się odpłacę i zrobię wszystko, żeby się nie zawiódł. Niestety, nie miałam nikogo takiego na podorędziu, więc ostatecznie wylądowałam w Anglii :)))
Ale też jednocześnie wielu ludzi po prostu się nie nadaje na dane stanowisko, więc dlaczego - tak jak piszesz - mieliby dostać ową pracę?!
To że 'rodzina ma sobie pomagać', to jest dość szeroki temat. Generalnie uważam, że rodzina powinna sobie pomagać, ale ... w granicach rozsądku, czyli nie mieć jakichś wygórowanych czy nierealnych wymagań i przede wszystkim nie stawiać kogoś w niezręcznej sytuacji.
Jedną z rzeczy, które bardzo cenię w Anglii jest właśnie taka mentalność przejrzystości - są oczywiście dość precyzyjne mechanizmy kontroli, ale też sposób myślenia mieszkańców jest nieskażony kombinowaniem.
Dzięki takiej mentalności, ja, osoba znikąd, niemająca żadnych znajomości, weszłam pewnego dnia na stronę jednej z londyńskich gmin, znalazłam ogłoszenie o pracę, złożyłam podanie i dostałam pracę. Owszem, miałam odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie, ale coś takiego jest jednak w Polsce wciąż rzadkością (ogłoszenia o pracę są głównie w sektorze prywatnym).
Mam też za sobą parę doświadczeń z pomaganiem znajomym i przyznam, że mam raczej niemiłe wspomnienia.
Ps. Historia z kuzynem przednia! :)
Oj ależ mi się cisną brzydkie wyrazy na usta!
OdpowiedzUsuńTo jest niewyobrażalne, jak nieświadomie bezczelni są tacy ludzie. Nie zdając sobie do końca sprawy wymagają naprawdę wiele od drugiej osoby, bo co?
Pamiętam "bycie" w podobnej sytuacji na wyspach. Fatalne to było. Ale powiem szczerze, ze teraz też niejednokrotnie ktoś chce się w mojej kopalni posadzić, a naprawdę się do tego nie nadaje. I jest tak, jak piszesz - majo, ale sie nie dzielo. Tragedia.
Ha! Moja Droga! Uwierz lub nie, ale coś tak przeczuwałam z tą Bożeną! Jej sekretarka zaczęła się pojawiać na podejrzanej liczbie zaprzyjaźnionych blogów. Ponadto 'Mesje" i stwierdzenie, że "Bożena już kiedyś się wywnętrzniała w internetach, więc taka aż zielona znów nie jest. Tamto jednak jej się znudziło." dały mi dużo do myślenia :)
UsuńMiałam obserwować bacznie, ale skoro sama wysyłasz sygnały, to git :)
A co do sytuacji, tych z pracą :))), to masz rację, czasami się ciśnie na usta niecenzuralna wiązanka...
P.S. Fajnie jest wrócić, chociaż zauważam u siebie niedobory zapału w zakresie grafomaństwa. Co mię trochę dziwi, trochę martwi, a trochę denerwuje. Dorastanie jest dla mnie strasznie męczące. o.O
UsuńTej lodówki to zazdroszczę;) A tak serio to fajnie, że Wam się tam ułożyło. Ja jak zwykle jestem na rozstaju dróg, bo od zawsze pragnę wyjechać, a moja szanowna druga połowa wręcz przeciwnie. Dzięki temu wciąż tkwię po środku i lubię czytać o tych, którym się powiodło, bo utwierdza mnie to w przekonaniu, że nie jest to nierealne. A ludzie są jacy są i już mnie to średnio dziwi;) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMilady, lodówki to możesz zazdrościć mojemu sąsiadowi, bo my z niej nie zdążyliśmy skorzystać. Ale przyczyniła się dość skutecznie do naszego wyjazdu.
UsuńCzy nam się udało, to nie wiem - mam wrażenie, że to wszystko i tak wciąż w fazie rozkręcania.
A co do Twoje Szanownej Drugiej Połowy, to kto wie, kto wie ... może się kiedyś odważy na przygodę? Na pewno nie jest to łatwa decyzja i pewnie gdyby nas nie przycisnęła radosna polska rzeczywistość, to też byśmy się nie chcieli ruszać. Choć teraz zupełnie nie żałuję tego kroku (choć dojście do tego wniosku zajęło mi parę dobrych lat :)))
Haha....a mnie prosi sie omzalatwienie pracy "gdzies na magazynie" lub " na produkcji", i jeszcze "zeby było tak ja u ciebie, ze bede co dwa tygodnie w domu". Skad do licha mam miec znajomosci w magazynie?
OdpowiedzUsuńProsze Pani, ja zgubilam dwa trzonowce przegryzajac sie przez angielska kulture na poczatku mojego pobytu na Wyspach, to ja musialam jesc jedna pizze na 15 osob (ale jakie to bylo wyksztalcone srodowisko!).
Otóż to, otóż to ... Skąd ja mam mieć namiary na pracę w pubie czy fabryce?!
UsuńPrzegryzanie angielskiej kultury - nic dodać, nic ująć.
Dodam jeszcze, że nie byłabym w stanie 'załatwić' komuś jakąś beznadziejną, nielegalną pracę, albo ściągać kogoś wiedząc, że nie mogę mu jakoś konkretnie pomóc. Nie cierpię dawać komuś fałszywej nadziei.
Droga Fidrygauko .. za każdym razem jak tu do Ciebie zajrzę i wciągne się czytając ;^) to podziwiam Twój dowcip i słowo .. szeroki uśmiech .. och jak ja dobrze pamietam tą 'gimnastykę' emigracyjną :^) .. świetnie te początki opisałaś .. ja do UK na parę lat przybyłem juz zza oceanu no i miałem już pewne antybiurokratyczne nawyki .. ceremonia otwierana konta bankowego na początku wyglądała dla mnie jak jakiś odcinek Monty Python :^) ... podczas gdy w Polsce otworzyłem konto przez internet ;^) .. no ale takie są drogi Albionu .co kraj to obyczaj
OdpowiedzUsuń... troszkę zachichotałem na 'ale też studenci, ciułający pensiki na horrendalne czesne ' .. wszystko jest względne nawet to czesne .. i myślę, że swietnie to ujęłaś w 'metropolii czar' :^) ..
podziwiam Was jak sobie dobrze poradziliście na emigracji .. co prawda ja zmierzam dokładnie w odwrotnym kierunku i przeżyję emigracjyjną przygodę w moim własnym kraju tym razem :^))
wiele dobrych Świątecznych fal ~~~~~~~~ :^)
Piotrze, przyznam że będę z wielkim zainteresowaniem czytać o spełnianiu Twoich marzeń o przeprowadzce do Krakowa :)
UsuńBo to WIELKI KROK i szczerze powiedziawszy słyszałam sporo historii o Polakach, którzy wrócili i trudno im jednak było znaleźć w Polsce swoje miejsce, szczególnie po wielu latach mieszkania za oceanem.
A czy ty masz już jakieś konkretne plany, czy to na razie tylko w sferze marzeń?
I jak zwykle dziękuję za miłe słowa i fale :)
Mam jeszcze tych historii parę w zanadrzu, więc pewnie kiedyś opiszę dla potomnych.
Wiosenne pozdrowienia.
sam jestem ciekaw jak to będzie :^) .. myślę, że nie będzie żle .. tak plany bardzo konkretne ..bo mieszkanie już kupione choć jest w budowie .. to już mój drugi zakup mieszkania w Polsce po jednym w Warszawie kilka lat temu .. byłem zaskoczony jak wszystko było łatwe .. np założenie konta w banku przelewy notariusz etc ..moim zdaniem dużo prostsze niż w UK gdzie biurokracja jest makabryczna w pewnych sprawach .. także podatki od nieruchomości w Polsce są bardzo przystępne w porównaniu ze Stanami .. myślę, że największym wyzwaniem jest praca i płaca jak to zwykle bywa ale jest bardzo wiele firm ze Stanów na polskim rynku i ośmielę się powiedzieć, że w branży IT Polacy radzą sobie lepiej niż w wielu innych krajach EU .. na prawdę jest wiele możliwości i inwestorów .. Polacy są bardzo dobrze wykształceni i mówią często dwoma jężykami obcymi
Usuńbardzo ciepło pozdrawiam wiosennie :^)
Piotrze, mam nadzieję, że nie będzie źle! Z Twoim nastawieniem do życia będzie na pewno cudownie :) Musisz wszystko dokładnie opisywać i dokumentować zdjęciami!
UsuńW Anglii pewne procedury są dobijające, ale to raczej chodzi o nadmierną dbałość o bezpieczeństwo.
Może w Polsce się teraz zmienia, ale moje traumatyczne doświadzczenia z prowadzeniem tam firmy chyba już zbyt mocno wyryły się w moim mózgu, żebym pragnęła spróbować tego dobrodziejstwa raz jeszcze.
Myślę, że jak się ma pieniądze na rozkręcanie biznesu, to sprawa wygląda zupełnie inaczej. Polska przez wielu jest postrzegana jako prężnie rozwijająca się gospodarka z potężnym potencjałem, także właśnie na niwie zasobów ludzkich. Mój kuzyn, świetny specjalista w branży informatycznej właśnie, przekonał swoich angielskich szefów, że dużo bardziej opłaci się im mieć headquarters w Polsce właśnie, po czym spakował rodzinę (żonę i dwie córki), przeniósł się (na koszt firmy) do swojego ukochanego Wrocławia, rozkręcił tę firmę i żyje sobie miło i dostatnio.
Tylko ... no właśnie, nie każda dziedzina ma szanse na taki znakomity boom. Humaniści raczej nie są w cenie, he, he, he.
Więc ja już raczej zostanę tutaj ...
No i ja tak strasznie nie tęsknię jak Ty.
Pisząc, że jestem ciekawa, jak dasz sobie radę mam na myśli bardziej przeskok mentalny między Polską a Stanami i tęsknotę za Twoją obecną 'ojczyzną' (bo nie wierzę, że nie będziesz tęsknił - moim zdaniem syndrom rozkraczenia towarzyszy jednak większości osób).
:^) .. świetnie to ujęłaś Fidrygauko .. na pewno będę tęsknił za moją drugą ojczyzną też :^) a raczej ojczyzną moich córek już :^) .. myślę, że będę często podróżował pomiędzy nimi ..
Usuńmój powrót jest głównie spowodowany pragnieniem zaopiekowania się rodzicami już w podeszłym wieku . a jestem ich jedynym dzieckiem :^) i czuję ten obowiązek .. to prawda bardzo tęsknię też za przyrodą i kulturą - teatrem koncertami filharmonią .które są dużo łatwiej dostępne w Polsce.
tak jak napisałaś Polska sobie dobrze radzi w BPO i jest liderem w Europie .. płace są nadal dosyć niskie i to zrozumiałe jest, że ludzie są niecierpliwi by były takie jak za zachodnią granicą .. to potrwa jeszcze pokolenie alba dwa .. resultat kataklizmu wojennego .. odrzucenia planu Marshalla i 40 lat komunizmu to wielki negatywny bagaż .. jest już niesamowity postęp w 25 lat ale standard życia jest jeszcze czesto 2 krotnie niższy niż w Niemczech czy UK czy Irlandii choć myślę, że nie tak daleko już od rejonów Hiszpanii, Portugalii i Włoch i z perspektywą na inwestycje dużo lepszą ..
problem jest też mentalnośc 'kolesiowa' i 'kombinatorska' .. choć jeśli chodzi to to kolesiowanie to www.linkedin.com na tym zrobiło fortunę :^) (w takiej wersji do momentu rozmowy kwalifikacyjnej ale to naturalne, że ludzie często otaczają się ludżmi którym mogą ufać :^) ) ...
a wiesz to 'kombinowanie' to jest też oznaką przedsiębiorczości .. emigracja ekonomiczna też :^) .. wiele innych krajów przeszło przez to stadium ..
Polska ma wiele bolączek strukturalnych jak choćby rolnicze święte krowy subwencjonowane z budżetu na wiele sposobów (czy też inne branże ) na to idą ogromne wydatki (podobnie było w UK do końca lat 70tych kiedy to laburzyści mieli ciągotki do socjalizmu i nieudolnej państwowej własności) ..
ale nie tylko Polska ma strukturalne problemy .. tak na prawdę całe UK żyje z podatków z City i całe szczęście, żę to City tam jest
na pewno będę się dzielił moimi przemyśleniami 'emgranta we własnym kraju' :^) .. choć pewnikiem moja miłość do przyrody górskiej zajmie pierwsze miejsce ;^)
Fidrygauko, mam do Ciebie pytanie - przyszło mi do głowy przy innym poście, tym, jak szłaś na rozmowę o pracę z trójką dzieci ;) - ale tu pewnie prędzej dotrzemy (ja po odpowiedź...). Jak to jest z listami motywacyjnymi? Jak Anglicy patrzą na kogoś z 20-letnim doświadczeniem (papierów w tym "zawodzie" raczej nie trzeba i niewiele ich uświadczysz), kto wysyła im samo CV? Czy brak listu motywacyjnego może powodować odrzucenie kandydata?
OdpowiedzUsuńPozdrowienia z przystani oswajania angielskiej rzeczywistości w Leeds:)
Witaj Gnomie :)
UsuńWydaje mi się, że Anglicy cenią sobie doświadczenie dużo bardziej niż papierek, co nie zmienia faktu, że w moim przypadku doświadczenie na polskim rynku na niewiele się zdało. Jak już po tej pierwszej, wspomnianej powyżej, pracy i po odchowaniu kolejnego dziecka chciałam ruszyć pełną parą, to napotkałam na schody (nazwijmy to obojętności lub przeszkód formalnych, które opisałam w tamtym wpisie o chodzeniu na interview z trójką dzieci :))) i przełamanie nastąpiło dopiero wtedy, kiedy do CV mogłam już sobie wpisać dyplom tutejszej uczelni (fakt, że ja pracuję w dość wąskiej specjalizacji).
Co do listu motywacyjnego, to też nie jestem do końca pewna, bo ja głównie szukałam pracy w instytucjach państwowych, które prowadzą rekrutację przez swoje strony (każda ma dział 'Job Vacancies' czy coś w tym stylu). I stamtąd ściągałam gotowe formularze. Czasami wymagano ode mnie dołączenia CV i/lub napisania paru słów (max A4) dlaczego się nadaję do tej pracy.
Takie szukanie pracy ma tę zaletę że zawsze masz tzw. job description, czyli wymagania niezbędne i suplementarne, więc zawsze możesz się do nich odnieść.
Także do końca nie jestem w stanie odpowiedzieć Ci na Twoje pytanie - ja po prostu nigdy nie wysyłałam samego CV z lub bez listem motywacyjnym do firm, ale zawsze składałam podanie wypełniając 'ichniejsze papiery'.
Natomiast logicznie rzecz ujmując, wysłanie listu motywacyjnego jest zasze korzystne, bo tu właśnie odnosisz się do konkretnych wymagań stawianych przez pracodawcę, czyli rozwijasz podpunkty z CV, które z założenia ma być krótkie i 'łączysz' je punktami wymienionymi przez pracodawcę w 'job specification'.
Jeśli poszperasz w necie (how to write a cover letter sample uk), to znajdziesz bardzo dużo przykładów, jak napisać dobry list motywacyjny, czego unikać, a co podkreślać.
np. http://www.kent.ac.uk/careers/cv/coveringletters.htm
Wydaje mi się, że dobrze napisany list motywacyjny zawsze przemówi na Twoją korzyść :)
Pozdrawiam Frakcję Oswajania z Leeds :
Powodzenia!
Dzięki:) I za linka, zerknę.
UsuńZe mną to akurat jest dużo większy problem, bo ja z moim wykształceniem tutaj mogę sobie w nosie podłubać (filologia polska), a doświadczenie w czymkolwiek mam właściwie żadne. Ale mężczyzna mojego życia ma te 20 lat doświadczenia w operowaniu maszynami i ma fajne perspektywy finansowe, tylko właśnie... trzeba gdzieś się wcisnąć. A mimo wysyłania ton CV, jakoś nikt nie jest chętny nawet na rozmowę go zaprosić. Pomijam barierę językową, w jego pracy język aż tak niezbędny nie jest, jeśli delikwent wie, co ma zrobić i ROZUMIE - a mój rozumie i z innymi pracownikami też się jakoś dogaduje, lubią go, więc dramatu w komunikacji najwyraźniej nie ma.(Kali też był uroczy przez ten swój łamany język ;)).
Muszę mu ten list motywacyjny jakiś wyklepać w takim razie i zmusić do wklejania w maile zgłoszeniowe. Bo mi się chłop marnuje teraz po agencjach.
Deszcz i ja, pozdrawiamy.
Eh, agencje to oddzielny temat. Nigdy mi się nie udało znaleźć pracy z ich pośrednictwem. Moim zdaniem to często po prostu zbierają dane do swojej bazy kontaktów.
UsuńWydaje mi się, że szukanie pracy przez firmy jest efektywniejsze.
Ale najlepiej by było, jeśli mógłby zrobić sobie jakiś tutejszy kurs.
Doświadczenie doświadczeniem - jest bardzo ważne, ale w tym Papierologicznym Raju jakiś dyplomik stąd czyni cuda.
I w przypadku mojego męża i w moim to właśnie był kluczyk otwierający nam drogę na rozmowy o pracę.
Powodzenia!
Przepraszam, mam tylko czas powiedzieć, że znakomity wpis.
OdpowiedzUsuńChociaż czasem bywa, że kogoś desperacja zmusza do bezczelności, wtedy mogę zrozumieć takie triki. Sama byłam ich adresatką i do tej pory czuję sie trochę niepewnie myśląc o swojej odmowie. Jak tu przyjechałam, to ktoś mi wytłumaczył gdzie jest Job Centre, użyczył łóżka w salonie na dwa miesiące i nie wołał za zakupy. Bezinteresowna życzliwość jakiej doświadczyłam sprawia, że czasem czuję, że może powinnam podać dalej dobro otrzymane, ale po prostu kompletnie nie widzę perspektyw na 'załatwienie' nikomu pracy, zwłaszcza komuś, kto nie mówi po angielsku. 7-8 lat temu praca leżała na ulicy, te czasy już nie wrócą. Odpowiedzialność za takiego 'gościa' to zbyt wiele.
Anno, dzięki :)
UsuńZgadzam się z Tobą, że czasami desperacja jest wielka i nie raz zdarzało mi się takim ludziom pomagać, włączając w to rodzinę (!), która mieszkała u nas przez miesiąc. Pomagałam też zupełnie obcym, przypadkowo poznanym na placu zabaw mamom, które nie mówiły po angielsku.
Jestem jak najbardziej za życzliwością i pomaganiem, ale oczekuję też chęci z tej drugiej strony, a nie tylko roszczeń.
I też po latach doświadczeń pomagam tym, którzy sami chcą sobie pomóc i wiem, że jak tu przyjadą, to nie będą siedzieć z założonymi rękami...
No i teraz - jak sama piszesz - z pracą jest ciężko. Rynek jest bardzo nasycony ...
Pozdrawiam
No właśnie z tym od zaraz jest problem znalazłem np pracę recepcjonisty w hotelu bo nie zadawali dużo pytan ale chcieli kogoś asap co było o tyle trudne że ten hotel mieścił się na wyspie Skye...
OdpowiedzUsuńTak, z tym 'od zaraz' jest często problem i poszukujący pracy tymczasowej często tego nie rozumieją.
UsuńNo cóż, pozostaje nam nadal nieść kaganek (emigranckiej) oświaty :)
Bardzo rzeczowo i trafnie,jednak kto nie przeżył ten często nie rozumie
OdpowiedzUsuńNie wszyscy muszą się wgłębiać :)
UsuńOby tylko ci, co zamierzają szukać szczęścia za granicą przeczytali (ze zrozumieniem) i przemyśleli sobie pewne kwestie, to poczytywałabym sobie to już za sukces :)