Searching...
środa, 22 kwietnia 2015

Jeśli nie Oxford, to co?

Ponieważ mój ulubiony blog o zwiedzaniu Anglii się wziął i zamknął (nie jako pierwszy i pewnie nie ostatni) postanowiłam wreszcie pozbierać trochę swoich wspomnień z odwiedzania różnych zakątków Wysp Szczęśliwych.
Dużo tego nie ma, albowiem globtrotter ze mnie żaden, a fotograf jeszcze gorszy
[1], ale z pięć wpisów się da wycisnąć, a kto wie, kto wie, może i z czasem dobrniemy do dziesięciu ;)
Zresztą parę nieśmiałych prób już było.
 

Nie będą to żadne profesjonalne wpisy z tłem historycznym. Do tego to, proszę ja Was, cierpliwości nie mam. Polecam tych, którzy są w tym dużo lepsi*.
Ale gdzieś muszę upchać moje refleksje i impresje związane z angielskimi zakamarkami, szczególnie po lekturze 'Zapisków z Małej Wyspy' Billa Brysona, które to rozczarowały mnie koszmarnie
(tu wyjaśnienie dlaczego).


Na pierwszy rzut pójdzie Oxford.
Będzie to przerobiony i odkurzony nieco wpis historyczny, zaczerpnięty z mojego poprzedniego bloga.

Dlaczego?
Bo była to nasza pierwsza prawdziwa wycieczka - zasługuje więc chyba na wpis premierowy, otwierający nowy cykl pt. 'Nie-poradnik Turystyczny Fidrygauki'. 



*****

W związku z nabyciem drogą kupna naszego pierwszego samochodu z kierownicą po prawej stronie, obudziły się we mnie zapędy turystyczne. I choć wiązać się to miało z przełamaniem lenistwa i zaburzeniem mojego cosobotniego rytuału siedzenia przed komputerem i relaksowania się po całym tygodniu, postanowiłam, że może byśmy jednak wyściubili nos poza naszą dzielnicę, w której zwiedzaliśmy głównie lokalny park, a kto wie, może i poza Londyn.

Właściwie to propozycja wyszła od Walentego (który - co czas pokazał - stał się naczelnym inspiratorem naszych rodzinnych eskapad), a że pogoda zapowiadała się piękna i nie miałam żadnych poważniejszych zadań na horyzoncie (oprócz oczywiście wygrzebywania naszego mieszkania spod góry śmieci – co radośnie wyparłam ze świadomości), nie znalazłam pretekstu, który mógłby mnie zatrzymać w moim ukochanym fotelu.
No i te drzemiące, bądź co bądź, we mnie geny turystyczne...
Musiałam pozwolić im się ujawnić!


Zaczęłam więc w piątek wertować internet w celu ustalenia, co, gdzie i jak. Padło na Oxford[2]. Miała być to nasza pierwsza samodzielna wyprawa poza Londyn, więc nawet tak banalne rzeczy, jak dotarcie na miejsce i parkowanie tamże było już wyzwaniem samym w sobie. Jako wielka fanka googlowania wiedziałam, że znajdę tam wszystko czego dusza zapragnie.
I nie myliłam się!
Począwszy od strony gminy Oxford, która precyzyjnie opisywała możliwość zaparkowania na jednym z 5 parkingów typu Park & Ride
[3]– gdzie można spokojnie zaparkować samochód bez konieczności godzinnego poszukiwania miejsca nieobwarowanego zakazami i restrykcjami, tudzież bez obawy przed wlepieniem mandatu i dojechać sobie do samego centrum Oxfordu lokalnym autobusem, aż po dokładne opisy ze zdjęciami obiektów typu ‘must-do’ czyli, których ominięcia nie można sobie darować. 


Nie snułam zbyt ambitnych planów, wiedząc, że pierwsza rodzinna wycieczka bez wózka nie może przewidywać długich marszrut. Chcieliśmy po prostu trochę pochodzić wśród starych murów, poczuć atmosferę jednego z najsławniejszych miejsc na Wyspach, zjeść wreszcie lunch w typowo angielskim pubie i 'pobyć sobie trochę angielscy' :).

Rano, o dziwo, udało nam się wygrzebać dość szybko, wydrukować ostatnie wskazówki i plany, usadowić dziatwę w świeżo zakupionych fotelikach samochodowych i ruszyć w trasę z pominięciem korków, które ok. godz. 10 rano nie miały jeszcze racji bytu, ze względu na masowe odsypianie piątkowych balang. Nasz GPS prowadził nas bezkonfliktowo na obrzeża Londynu i wkrótce znaleźliśmy się na drodze M40, prowadzącej prościutko do naszego weekendowego celu. Pozwoliło mi odetchnąć nieco głębiej – albowiem nie ukrywam, że jeżdżenie po wąziutkich i naszpikowanych kamerami tudzież dziwnymi ograniczeniami ulicach Londynu wbija mnie w fotel, powoduje automatyczne wciskanie pazurów w tapicerkę oraz próby naciskania nogą na nieobecny po stronie pasażera hamulec.

Dzieciaki były w miarę spokojne (choć przyznaję – strerroryzowałam je trochę, że jedna kłótnia i zawracamy. Na szczęście nie poznały się na kłamstwie, nieświadome, że zawrócenie na autostradzie mogłoby być raczej mało wykonalne), tylko Młoda się wciąż dopytywała, gdzie jest ta wycieczka! Bo ona chce dostać tę obiecaną wycieczkę.
T. siedział trochę naburmuszony, bo zapowiedziana niespodzianka nie okazała się ... wyjściem do pobliskiego parku, tylko JAKAŚ wycieczką do JAKIEGOŚ tam Oxfordu.
A mój B. podziwiał krowy i owieczki i wyglądał na szczęśliwego.


Tuż przed samym Oxfordem nasz bystrieńkij GPS się zgubił na prostej drodze
i zamiast pokierować nas wprost na parking kazał nam się pakować wprost do centrum miasta. Na szczęście trzeźwość mojego umysłu, wydany w ostatniej chwili, mrożący krew w żyłach krzyk „Skręcaj!” tudzież refleks Walentego, który otrząsnął się z hipnotycznego nawigacyjnego transu (co jako świeżo upieczonemu wyspiarskiemu kierowcy można mu było wybaczyć) zawiodły nas zgrabnie na Park & Ride. 
Po parunastu minutach siedzieliśmy już w dwupiętrowcu i podziwialiśmy słodkie angielskie domki, gotowi na wspaniały rodzinny weekend. Pogoda była przecudna i zgodnie z wyspiarskim ‘harmonogramem przyrodniczym' na początku lutego wszystko było już w pełnym rozkwicie. 


 to collapse or not to collapse - that is the question :)
Cornmarket Street

Plan dnia był następujący:
- znaleźć informację turystyczną w celu wejścia w posiadanie mapy Oxfordu (akurat zabrakło nam tonera w drukarce, więc byliśmy nie do końca przygotowani).
- zjeść coś (pozyskać trochę energii i odciążyć mężowskie plecy, na których dźwigał zapasy jedzenia, bo przy apetytach naszych dzieci musielibyśmy chyba siedzieć w tym pubie cały dzień)
- połazić po Oxfordzie
- pójść do Modern Art Museum, gdzie miały się odbywać jakieś zajęcia dla dzieci typu ‘hands-on’
- zjeść lunch w lokalnym pubie
- wrócić do domu.

Niestety zaburzenie nastąpiło już na pierwszej linii.
Podążaliśmy za strzałkami z napisem Tourist Information, ale trop się urwał dość szybko. Nie pozostało nam nic innego, jak kupić mapę w pobliskiej księgarni. Nasze dzieci, jako że w sklepie praktycznie nigdy nie bywają, zachowywały się jak wypuszczone z buszu (ew. zoo) i dostały iście małpiego rozumu, dotykając, co popadnie i błagając nas o kupienie czegokolwiek. Zaznaczam tutaj, że nasze izolowanie ich od ‘przybytków świątynnych’ zgniłego kapitalizmu nie wynika z naszych purystycznych zapędów (choć nie ukrywam, że to, co się dzieje w sklepach, centach i pasażach handlowych nieco mnie przeraża – ale o tym może innym razem), a raczej z braku cierpliwości i zupełnej niemożliwości opanowania ich tamże. Jak widać izolacja owa nie przynosi oczekiwanych skutków
[4]


Mapę udało nam się kupić w miarę szybko i mocno już głodni, zabraliśmy się ochoczo za poszukiwanie parków. Niestety okazało się, że owszem, może i w Oxfordzie jest parę parków, ale raczej na obrzeżach w stosunku do ścisłego centrum, gdzie się akurat znajdowaliśmy. W. stwierdził jednak, że na pewno będzie można usiąść gdzieś na terenie jednego z licznie rozsianych budynków uniwersyteckich. Ogromną powierzchnię tego miasta zajmują bowiem Colleges czyli budynki różnych wydziałów. Jeśli na Uniwersytecie Warszawskim[5] można sobie usiąść, to i tu się da.
Nie dało się. Albowiem tutejsze dziedzińce wyglądają najczęściej tak:



Ani kawałka ławki, ani kawałka murka, jedynie wymuskane trawniczki, których nie godzi się brukać plebejską nogą.

Zmęczeni już na wstępnie nużącym spacerem do nikąd wylądowaliśmy z powrotem w punkcie wyjścia, zdecydowani, że wejdziemy do pierwszej lepszej kawiarni lub fast-food’u – byle by gdzieś usiąść. Pierwszy napatoczył się – a jakże! – KFC [6], w którym zasiedliśmy niejako z poczuciem klęski. Potem, jak największe ‘buraki’ kupiliśmy tylko dwie (najtańsze) porcje kurczaka i postawiliśmy je na środku stołu. Że niby się posilamy jedzeniem z KFC. A następnie pokątnie wyciągnęliśmy kanapki i soczki, które na pewno nie wyglądały by tak obciachowo na jakiejś fajnej ławeczce. Stwierdziłam, że w imię ochrony pleców małżonka będę miała w nosie te ukradkowe, ‘zgorszone’ spojrzenia znad XXL frytek i gigantycznych burgerów.
A nasze dzieci i tak o mało się nie pozabijały o te parę kulek z masy kurczakowej zanurzanych w tonach keczupu.
Och, jak stylowo!


Posileni ruszyliśmy na obchód Oxfordu.
Pierwszym zaskoczeniem świeżo upieczonych turystów był tłum :)
Dzikie masy spragnione angielskiej kultury przetaczały się uliczkami tego romantycznego miasteczka.

Ja, również masa tyle że ciemna, nie przewidziałam tego, że w piękne, słoneczne, sobotnie, popołudnie Oxford nie będzie miejscem wyludnionym. 


Rzecz działa się w lutym, ale w Anglii - patrząc na stroje ludzi - trudno odgadnąć, jaka jest pora roku :)

Już za rogiem natrafiliśmy na studencką demonstrację, żądającą ... kontynuacji badań na zwierzętach w imię nauki. Mogło by się to wydać dość logiczne, jak na miasteczko słynące z jednego z najlepszych w świecie uniwersytetów, ale jednak zaskoczyło mnie to, gdyż gdzie jak gdzie, ale w kraju wielbicieli animalsów dominują raczej tendencje przeciwne.



Następnie minęliśmy Jesus College i dotarliśmy do jednej z najstarszych na świecie bibliotek, Bodleian Library.




Nasze dzieci ignorowały jednak piękną architekturę (to akurat nie wydawało mi się - ze względu na ich wiek - aż tak dziwne), zachwyciły się jednak dziedzińcem, który wysypany był tonami kamyczków. 
 
Ach, toż to dopiero była radocha latać w te i we wte, ślizgiem powodując niezłe kanonady, wzmacniane echem starych murów. Niestety musiałam je przywołać do porządku, bo spojrzenia licznych wycieczek, oprowadzanych przez ‘bułkę-przez-bibułkę’, dystyngowanych, mówiących ściszonym głosem przewodników były już dużo bardziej natarczywe i znaczące, niż te z KFC. 
Towarzystwo zatem przerzuciło się na penetrowanie otworów ściekowych oraz wylewanie wody z kałuż.



Ruszyliśmy w dalszą podróż przez historię.
W sąsiedztwie znajdował się rozsławiony przez wszystkie przewodniki Bridge of Sighs, który tak naprawdę nazywa się Hertford Bridge i właściwie to nie jest mostem sensu stricte, ale podobno przypomina swój jeszcze sławniejszy wenecki pierwowzór.
Chciałam go zobaczyć, bo w końcu
w Wenecji raczej szybko nie będę.
Mostek, ba, mosteczek trochę mnie rozczarował, po pierwsze swoim niepozornym rozmiarem, po drugie faktem, że nie można było na niego wejść, a po trzecie, że zaparkował pod nim wielki samochód policyjny, strzegący wspomnianej manifestacji studenckiej i ... nie mogłam nawet zrobić porządnego zdjęcia.



 a zatem pożyczka z netu


Dalej było jeszcze kilka obiektów widzianych tylko w postaci dachów wyłaniających się zza grubaśnych murów.

 


Taaak, myślę, że z perspektywy dzieci ta wyprawa musiała być fascynująca!
Ale zawsze po drodze można było poprzełazić przez jakieś ogrodzenia, lub wspiąć się na murek. 


Najstarszy miał już zdecydowanie dość i nabzdyczył się na dobre, narzekając, że on to wolał „pójść GDZIEŚ, a nie do jakiegoś miasta!”, a i reszta towarzystwa ledwie powłóczyła nogami. Ponadto przeciskanie się wąskimi uliczkami, tudzież próby utrzymania się na chodniku w czasie mijania współprzechodniów stawały się coraz bardziej uciążliwe.

Postanowiliśmy, że pójdziemy z nimi do ogrodu botanicznego. Nie mieliśmy tego w planie, bo raczej trudno się zachwycać florą na początku lutego, tym bardziej, że żonkile, zawilce i krokusy były, że tak powiem, ogólnie dostępne. Liczyliśmy jednak na to, że może uda nam się znaleźć tam jakąś ławkę (obiekt niemalże endemiczny w centrum Oxfordu) oraz, że towarzystwo będzie mogło się w spokoju posilić i wybiegać bez ograniczeń i bez bezczeszczenia wiekowych murów.
Bilet wstępu kosztował 3 funty od osoby, co samo w sobie nie było by ceną wygórowaną, gdyby ... ogród ten miał cokolwiek do zaoferowania.

Wiem, wiem, ja jestem ‘zepsuta’ wielkim miastem.
I faktycznie Królewski Ogród Botaniczny, czyli londyńskie Kew Gardens to obszar o powierzchni 120 ha, których nie sposób obejść w parę godzin (zakładając, że się zahacza o liczne oranżerie, alpinaria i inne zakątki).
Ale bez przesady! Żeby 2 (słownie: dwa) hektary ziemi nazwać ogrodem botanicznym, to już lekka profanacja!
[7] 

Dodać należy, że na tymże terenie znajdują się dodatkowo: fontanna, staw z rybkami, bajorko do hodowli roślin wodnych i rzeczka z mostkiem, co tragicznie wprost ogranicza powierzchnię bieżną.
Ale przynajmniej były ławeczki, na których skonsumowaliśmy resztki zapasów z mężowskiego plecaczka, odkładając decyzję o skonsumowaniu zapiekanki z nereczek z puree groszkowym w czasie następnej wycieczki :).


Podkarmione towarzystwo dostąpiło nagłego ożywienia i rzuciło się do pobliskiego stawu, po raz kolejny wykazując się zrozumieniem tematu:  w ogrodzie botanicznym najbardziej interesowali
 się ... rybkami i kamieniami. Wrzucanie otoczaków do pobliskiej rzeczki, jak i karmienie karpi żwirem okazało się gwoździem programu.
A ja tylko odpędzałam od siebie wizję moich dzieci skąpanych po uszy w lodowatej wodzie ... skupiając się na wieżyczkach pobliskiego Magdalen College.



Po małym odpoczynku ruszyliśmy na spotkanie ze sztuką.
Miały to być zorganizowane w Muzeum Sztuki Współczesnej zajęcia dla dzieci. Do muzeum (które było naprawdę blisko) dowlekliśmy się smętnie.
Dzieciaki znudzone, Walenty zniechęcony, że plany bycia super rodzicami nam nie wyszły („No przestań już robić te zdjęcia! Przecież widzisz, że ONI są już zmęczeni” ), a ja wkurzona, że nie wspiera mnie we wpajaniu w dzieci miłości do tradycji i historii oraz szacunku dla dziedzictwa ogólnoświatowego.
Takie na ten przykład okna wykuszowe albo rzeźbione drzwi!
Toż to majstersztyki architektoniczne.
A cała czwórka kręci nosem!

 


Humory poprawiły nam się przez chwilę, jak dotarliśmy na miejsce i zobaczyliśmy owe ‘zajęcia dla dzieci’. Zajęcia materializowały się w postaci miłej pani, stolika rozmiarów dziecięcych i takichże krzesełek, papieru i kredek. Doprawdy, wielkie novum dla naszych dzieci!
Dusząc się ze śmiechu wyszliśmy na zewnątrz, tracąc chęć na obcowanie ze sztuką współczesną.
Z jakąkolwiek sztuką ... o tej porze dnia.

Naszym celem stało się dociągnięcie mocno zakręconej, zmęczonej i rozkojarzonej dziatwy do autobusu.
Nawet ja zaczęłam się zastanawiać: "Is there any logic in it?" :)
[8]



Na sam koniec w oko wpadł nam słodki sklepik z zabawkami (nie sztampowa sieciówka, jakich w Londynie pełno), więc stwierdziliśmy, że zrobimy dla naszych dzieci choć jedną rzecz, z której by ONE były zadowolone.
Nagły błysk w oczach potwierdził, że kierunek naszego myślenia wydawał się być jedynym słusznym, jednakże pożałowaliśmy tej decyzji, już z chwilą przestąpienia progu sklepu, gdyż ... nasze dzieci w zachwycie rzuciły się na asortyment i oczywiście chciały posiąść go w całości.
A ceny ... ceny były bardzo eleganckie.
Jak i cały ten Oxford. 


Przewidywaliśmy więc, że ostatnia, rozpaczliwa próba zadowolenia naszych dzieci nie skończy się najlepiej, gdyż trzeba będzie negocjować rodzaj i liczbę zabawek.

Nie kochanie, wiem przecież, że NA PEWNO nie podoba ci się ta księżniczka za 40 funtów. Pewnie wolałabyś tę plastikową figurkę (O matko! Aż 4 funty za taką wiedźmę?!).

Nieeee, nie kupimy ci pięciu koników.
Po co ci pięć, słoneczko? (Doprawdy, czy koniki-zabawki muszą mieć tak naturalistyczne genitalia, zważywszy na fakt, że są ujeżdżane przez bądź co bądź mało realne wróżki?!). 

Tak, tatuś ci na pewno kiedyś zrobi taki statek piracki (I na pewno się wyrobi w sumie mniejszej niż 70 funtów, choć może będziesz musiał poczekać ze dwa lata:))).

Ależ Misiu, ta układanka nie jest dla takich maluchów (Kto to będzie zbierał z zakamarków całego domu?)
Ja wiem, że chciałbyś tego konika na biegunach, ale ... (Holender, jaki by tu jeszcze znaleźć argument????)




Ufff, udało się bez większych awantur wyjść ze sklepu z niewielkimi suwenirkami (w dużej mierze dzięki limuzynie z powyższego zdjęcia, która wraz z czającą się w pobliżu młodą parą przyciągnęła uwagę i rozbudziła wyobraźnię), dotrzeć do autobusu, dojechać do Londynu i zasiąść przy obiedzie złożonym z pizzy.

Przed snem zapytaliśmy nasze dzieci, co im się podobało na wycieczce.
- Kamienie! - westchnęła z rozmarzeniem Młoda.
- Ogród botaniczny - bąknął chyba przez grzeczność
najstarszy.

- NIC! - podsumował nas szczerze B., mimo iż to właśnie on wydawał się być najbardziej zainteresowanym eksploracją.

A więc dokąd następna wycieczka?

Do Cambridge? 




A tak w ogóle to Oxford pięknym miasteczkiem jest.
Jednak na sobotnią wycieczkę z małymi dziećmi zdecydowanie odradzam!




środa, 22 kwietnia 2015



_______________________________________________________________


[1] - nie tak kiepskim jednakże jak mój mąż, który potrafi dokonać tak wiekopomnych wyczynów, jak poniższe zdjęcie naszego synka :)



[2] - Tytuł wpisu to luźne skojarzenie z programem dla maturzystów, który leciał w zamierzchłych czasach w polskiej telewizji. Jestem pewna, że poza Oxfordem jest na Wyspach jeszcze trochę ciekawych miejsc :)

[3] - W tym miejscu aż się prosi, żeby napisać, za jak hiper idiotyczne i nielogiczne uważam polskie tłumaczenie tego sloganu, czyli 'Parkuj i Jedź' (choć przyznaję, że trudno mi wymyślić coś lepszego :))
 



[4] - Swojego czasu Młoda (mniej więcej dwuletnia) stała jak wryta przez 5 minut przed sklepowymi manekinami w rozmiarze dzieci i nie mogła się nadziwić, co to za dziwni ludzie, co mają nosy, a nie mają oczu i buzi. Oderwać jej nie można było, tak dogłębnie analizowała to zjawisko. W ogóle lubi się fotografować z manekinami:




[5]  - Na Uniwersytecie Warszawskim, jak powszechnie wiadomo, jest pięknie, co jest jego główną zaletą, przynajmniej wg jednej z vlogerek, na której film miałam kiedyś niewątpliwą przyjemność natknąć się (tak wiem, wiem, trochę się tu wyzłośliwiam, no ale sami popatrzcie)




[6] - od KFC odrzuca wybitnie nie tylko ze względu na gigantyczną warstwę panierki, ale też przez wyjątkowy brak estetyki jedzenia (wszystko poowijane w jakieś tony papierzysk). Parę lat temu, kiedy syn wyciągnął mnie na obchody swoich urodzin w KFC (pozwoliliśmy mu wybrać lokal, to no wybrał :)) zrobiłam poniższe zdjęcie i poprzysięgłam sobie, że moja noga już tej sieci restauracji nie postanie.




[7] - po latach nieco zmieniłam zdanie na temat tego zakątka ziemi :)

[8] -  A tak wyglądała nasza marszruta. Dopiero teraz widać, że jednak przeszliśmy spory kawałek. Zobaczcie, gdzie są w Oxfordzie tereny zielone :)

można powiększyć, klikając prawym przyciskiem myszy







15 comments:

  1. Nie moglas sie podzielic ta piekna i smakowita historia tydzien temu? Toz Norweski i Dynia w weekend blakali sie waszymi sladami :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kaczko, planowałam podzielić się już dwa tygodnie temu, ale kiepsko mi idzie pisanie jednym palcem (co wzbudza mój jeszcze większy podziw do Ciebie - kiedy Ty masz czas pisać te swoje regularne posty, szczególnie z Biskwitem ćwiczącym Tai-Chi?!).
      A poza tym może dobrze się złożyło, bo po lekturze Norweski mógłby chcieć omijać Oxford szerokim łukiem, a tak to ma to już zaliczone. Ciekawam Dyniowych reakcji na mury :)

      Usuń
  2. Do Oxfordu Bożeny nie zawiało jak widać szczęśliwie podczas jej brytyjskiego epizodu. Przebieg i skutki byłyby dziwnie zbieżne :D
    Najlepsze zdjęcie to dzieci pochylone nad kratką ściekową :D (nie ujmując artyzmu innym.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, kratka ściekowa też jest w gronie moich ulubionych (myślę nawet, że była głównym bodźcem, żeby ten wpis wydobyć na światło dzienne z zakamarków bloga z kluczykiem), choć zdjęcie synka autorstwa mojego męża też w czołówce :)

      Usuń
    2. Ha, prawda :D Synek uroczy, nad wyraz wyrośnięty :D

      Usuń
  3. Przeczytałam i obejrzałam z wielkim zainteresowaniem i proszę o więcej takich postów :)
    W przyszłym roku wybieramy się w końcu pozwiedzać Brytanię - chętnie skorzystamy z takich wpisów i sugestii.
    Czytałam ostatnio kilka artykułów na temat studiowania w Oxfordzie - to wcale nie jest takie trudne i niemożliwe jak by się mogło wydawać biorąc pod uwagę całą tę legendę owianą wokół tego miejsca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Różo, cieszę się, że Ci się podobało, ale może niekoniecznie planuj zwiedzanie Brytanii w oparciu o moje wpisy, bo obawiam się, że nie będą reprezentatywne (wiesz, zwiedzanie z małymi dziećmi ma swoje uroki). A to naprawdę piękny kraj :)

      Usuń
    2. A dlaczego nie? Nie będę powielała identycznie Twoich tras czy brała na serio wszystkich sugestii ;) Ale wolę czytać przekazy i wrażenia "zwykłych" ludzi (Fidrygauko - Ty zwykła to na pewno nie jesteś), niż korzystać z przewodników, w których często jest dużo nieaktualnych informacji.

      Usuń
    3. Dobrze, więc będę pisać ten swój nieporadnik :), na razie złożony z wpisów zaległych, bo nowe podróże, siłą rzeczy, będą na jakiś czas wstrzymane. Ja niestety nie należę do tych super zorganizowanych (i cierpliwych) matek, co zabierają niemowlęta na wszystkie możliwe krańce świata.
      Mam jednak nadzieję, że uda mi się przekazać mimo wszytko pozytywny przekaz i jeśli zachęcę Cię to wizyty choć w jednym z 'moich' miejsc, to będzie mi bardzo miło :)

      Usuń
  4. Dobre, usmialam sie:) Na kolejne zwiedzanie proponuje IKEE, tylko nie wiem czy przy takiej ilosci przybytku GPS nie beda potrzebne;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. IKEĘ odwiedzaliśmy często w Londynie, bo mieszkaliśmy od niej 'rzut beretem', a poza tym ... można było dzieciaki zostawić w 'bawialni', którą oni uwielbiali (baseny z piłeczkami, małpi gaj i te klimaty). Poza tym unikaliśmy (i nadal unikamy) zakupów z dziećmi i powiem szczerze, że okropnie mi działaja na nerwy rodzinki snujące się z tłumem rozwrzeszczenych dzieci, wciskających się człowiekowi pod wózek, drących ryjki (wymuszając najdprogramowe produkty, najczęściej o dużej zawartości cukru) i ganiających się po alejkach.
      Teraz moje dzieci są już dużo większe niż podczas wizyty w Oxfordzie. Oprócz, rzecz jasna, najmłodszej. I to niejako mnie natchnęło do tego wpisu. Że ... znów jesteśmy niejako w punkcie wyjścia, jeśli chodzi o zwiedzanie :)))

      Usuń
  5. Nie mieliście gdzie usiąść, baliście sie zbrukać piekną trawkę? Nie do wiary. Jedna zpierwszych rzeczy , które zauwazyłem podczas pobytu w Anglii, to kontakt ludzi z trawą. W centrum miast podczas przerwy na luch tłumy ludzi leżą na trawnikach. W okolicy wyższych uczelni leża na trawie przez cały dzień. Gdyby to nie była sobota to byście to zobaczyli i pewnie dołączyli.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pharlapie, wyprawa odbyła się na początku lutego, więc mimo zieloności trawki, na siedzenie na ziemi było jednak zdecydowanie za zimno i za mokro.
      A co do bezczeszczenia angielskich trawników, to rzeczywiście byliśmy wtedy jeszcze, nomen omen, zieloni i sami z siebie nigdy byśmy się takiej 'profanacji' nie dopuścili.
      A Anglicy faktycznie rozsiadają się na trawnikach gdzie popadnie. W garniturach, z dziećmi, rano, wieczorem, prawie przez cały rok.

      Usuń
  6. o a tu gdzie ja pracuje to dzieciaki tez maja najwieksza frajde bawiac sie zwirkiem na sciezkach :)
    Dzieki za dobre slowo, takie tam sobie gledzenie ;) probuje i probuje a tu nie chce zaaprobowac :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żwirek zdecydowanie jest kuszący dla moich dzieci nawet i teraz. Gdy mijamy jakieś frontowe ogródki wysypane kamyczkami, to pokusa zboczenia z chodnika w celu 'poszurania' po cudzej posesji jest nie do odparcia :)
      To o aprobacie, to jak rozumiem dotyczy wpisywania komentarzy?
      Niestety, wygląda na to, że nie jesteś jedyna i nie wiem dlaczego :(

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!