Searching...
wtorek, 28 kwietnia 2015

tajemnice alkowy z angielskim imperializmem językowym w tle czyli kiedy klnę publicznie na potęgę

Angielski imperializm może i przeobraził się w formę przetrwalnikową, ale kultywowane przez stulecia dążenie do dominacji nad światem musiało znaleźć swoje odbicie i w sferze lingwistycznej*.
I tak na przykład marne włosy, zwane po polsku mysimi ogonkami po angielsku awansowały już na szczurze (rats tails), kłamstwo - idąc po całości - nie ma w ogóle nóg (a lie has no legs), a za to w składzie z porcelaną panoszy się byk, a nie, jak u nas, słoń (like a bull in a china shop), bo przecież własnych wad nie należy podkreślać. To zostawiają nam, Polakom.
Niech się rządzą Tomki w swoich domkach - my zaś, jak na mieszkańców królestwa przystało, będziemy zarządzać własnymi pałacami!
Angielskiemu 'An Englishman's home is his castle' bliżej jest bowiem do tego właśnie powiedzonka, niż do domu-twierdzy z polskiego przekładu. W ich prywatnych zamkach są władcami absolutnymi i nikt im w kaszę dmuchać nie będzie.

Co nie znaczy, iż powiedzenie 'Mój dom jest mą twierdzą' jest taką znowu nieudaną kalką językową, albowiem Anglicy na równi z miłością do sobiepaństwa w zaciszu otoczonego drewnianym płotkiem ogródeczka, kochają prywatność.
Ich dom jest ich warownią, do której wpuszczają z rzadka i tylko nielicznych zaufanych.
Dom jest miejscem ucieczki w świat własnych problemów, popijanych
czerwonym winem w bordowej wannie .
Dom to sanktuarium, w którym można odkleić uśmiech i ściągnąć uniform.
Dom, to nie miejsce spotkań. Oooo nie! Od tego są przecież puby, knajpki i restauracje kuchni wszelakich, a od biedy też parki czy licznie rozsiane po kraju zabytki i trasy turystyczne.
A jak już się zaprosi gości na garden party lub wystawny obiad, to lokuje się ich w ekspozyturze dla profanów - na parterze; w salonie, jadalni bądź ogrodzie.
Główne centrum dowodzenia, serce domu, bastylia prywatności pozostają nietknięte. Uświęcone pięterko z sypialniami to miejsce, gdzie nie ma dostępu nikt poza domownikami. Tajemnice alkowy odgradza od wścibskich oczu nieskazitelna miękkość pokrytych wykładziną schodów.




I też żadnemu Anglikowi by nawet nie przyszło do głowy się tam ładować.
Chyba że
za wyraźnym pozwoleniem gospodarzy, po uprzejmym zapytaniu i przekonującym uargumentowaniu 'celu wizyty'.
Ale Polacy?
Polakowi-swojakowi by z kolei nie przyszło do głowy, że sławetna polska gościnność miałaby się ograniczyć tylko do parteru.
Jak się kogoś zaprasza, to z fantazją. Na całego! Od garażu po strych!

Są dwie opcje: albo się starzeję i tetryczeję na potęgę, albo faktycznie przejęłam już trochę angielskich manieryzmów, ale niestety pewne zachowania mnie tak koszmarnie drażnią, że jestem za nie w stanie wygryźć tętnicę i ukrócić cugle długotrwałej przyjaźni.
A o co chodzi?
O podeptany odcisk...


*****

Zawsze lubiłam się gościć.
Pokiwać się w rytm muzyczki przy grillu, pogadać na luzie, zjeść coś dobrego, pośmiać się serdecznie i posiedzieć w ogrodzie bez napinania żyłki nad crossantem z marmoladą pomarańczową i herbatą z mlekiem pitą z rodowej porcelany.
Nie dalej jak w ostatnią sobotę byłam na hiper snobistycznym angielskim 'ladies' breakfast', takim z dzwoneczkiem przywołującym kelnera, z pięćdziesięcioma ośmioma talerzykami, z Danish raisin whirls (z Waitrose'a - co kilkakrotnie podkreśliła gospodyni, jakby bojąc się, że tesco-odpowiednik tych zupełnie zwykłych, bądź do bądź, bułek wydać mógł się gościom zbyt mało wykwintnym substytutem) i ze srebrem stołowym, gdzie się czułam, jakbym połknęła kij od szczotki. Po wyjściu długo rozmasowywałam mięśnie żuchwy stężałe od przyklejonego uśmiechu.
Było, owszem, wytwornie, ale zdecydowanie nie nazwałabym tego ulubioną formą spędzania sobotniego poranka.
Preferuję niedzielne popołudnia w polskim gronie:)





Choć nie ukrywam (i tu teoria o zramoleniu zdaje się wieść prym), że z wiekiem oraz z każdym kolejnym dzieckiem moje zamiłowanie do odwiedzania znajomym maleje. To samo, niestety, tyczy się przyjmowania gości.

Być może jestem ofiarą swojego sposobu myślenia, który nakazuje mi wyżywić przybyłych do kreski obiadem dwudaniowym z deserem, zamiast  serwować angielskie dips & nibbles?


Czy też rosnąca - również u znajomych -  liczba dzieci, przeradzających się stopniowo w nabuzowane hormonami wzrostu nastolatki i ich możliwości przerobowe zaczynają powoli przerastać nie tylko moją wyobraźnię, ale też pojemność moich garnków, wydajność czterech skromnych palników, piekarnika i ... portfela :)


- "Nie narzekaj!" - strofuje mnie Walenty. "To znaczy, że ludzie się u nas dobrze czują. I że potrafisz stworzyć miłą atmosferę. Poczytuj to sobie za komplement" - drapie mnie (przysłowiowo) po pleckach. 

A ja drętwieję (tym razem niczym - jak mniemam - rasowy Anglik), gdy widzę przez okno salonu nadchodzącą chyżo, całkowicie niezapowiedzianą psiapsiółkę, bo wiem, że nie zdążę już uciec i udać, że mnie nie ma w domu. I będę siedzieć sztywnym półdupkiem na sofie i serwować kawkę, kwiląc wewnętrznie, że właśnie mi ukradziono dwie cenne godziny mojego życia. Dwie bezcenne godziny, kiedy Najmłodsza usnęła, obdarzając mnie jedyną w ciągu dnia tak długą chwilą samotności.

Przestępuję nerwowo z nóżki na nóżkę zabawiając Jill, skądinąd bardzo serdeczną sąsiadkę z naprzeciwka, która akurat szła na spacer i pod wpływem nagłego impulsu wpadła na pogaduszki. Stoimy w kuchni, bo wejście do salonu uniemożliwia nam stos papierów, który właśnie segregowałam, zanim zrobiłam sobie przerwę na upichcenie obiadu. W kuchni, która przypomina przejście tajfunu, gdyż - ku rozpaczy mojego statecznego małżonka - zasada 'clean as you go' jest mi zupełnie obca.
A co tam! Stos papierów poukłada się sam w wolnym czasie.

Kroję przygotowane uprzednio pięć piersi z kurczaka na drobne paski. Łatwiej będzie podzielić na osiem.
Bo wpadła Iwonka.
Miała tylko odebrać pracę domową dla syna ("Wiesz, mam awarię drukarki."), ale jak widać dobrze się u mnie czuje.
Ona, jej syn i jej córka.
I ona trafiła na porę obiadową (z bałaganem, a jakże, w bonusie). Między jedną a drugą
herbatką zastanawiam się czy planowany posiłek odłożyć na później, bo nie przewidziałam aż tylu porcji, czy może po prostu zaserwować swoim dzieciom, patrząc jak jej się oblizują.
Wyprosić?
Decyduję się na doobieranie ziemniaków i artystyczny podział kotletów na bardziej dietetyczne porcje. W końcu czy ja jakaś małostkowa krowa jestem?
To tylko kawałek mięsa! Niewart zaburzania poprawnych stosunków polonijnych.
Iwonka na jednym wdechu się wzbrania i wchłania ("No dobrze, jak już tak nalegasz, to zjemy. Pysznie gotujesz, wiesz? Prześlij mi proszę przepis na tę sałatkę"). A synek przychodzi po dokładkę, bo on fasolkę szparagową szczególnie lubi, a widzi, że jeszcze trochę zostało w durszlaku.
Narażając się na foch ośmiolatka(!) niczym lwica bronię resztek porcji obiadowej męża, który jeszcze nie zdołał dotrzeć z pracy.
Znad kolejnej filiżanki herbaty zauważę później kątem oka, jak ośmiolatek zakradać się będzie do kuchni w celu podżerania owych nieszczęsnych resztek strączków.
Objechać - nie objechać. Objechać - nie objechać. Objechać ...
Zagryzam język, oddycham głęboko licząc, że Iwonka zareaguje, ale ona zajęta jest dawaniem kolejnych rad.
 

Być może staropolskie 'gość w dom, Bóg w dom', czy biblijne 'bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać, aniżeli brać' są gdzieś tam wpisane w mój genotyp?
Ale czy tylko ja widzę różnicę między dawaniem (z własnej nieprzymuszonej woli i ochotnego serca), a
samowolną eksploatacją zasobów cudzych?


W sumie, to ja mogę nawet i dać się wyeksploatować, ale są pewne granice.
Rzucone na wstępie: "Hmmmm, ładnie pachnie. No gotuj, gotuj szybciej, nie gadaj, bo jestem już taki głodny", nieznacznie je przekracza.
Przesuwam więc słupek graniczny, tłumacząc sobie żartobliwy ton poufałością wynikającą z długoletniej znajomości.


Nie walczę, gdy po trzykrotnej odmowie ona uparcie łapie za nasączony olejem wacik, by nabłyszczyć mi kwiatka ("Widziałam w telewizji. Zobaczysz będzie ślicznie wyglądać. Oj ... przepraszam, złamałam listek").

Latając między kuchenką, laptopem (na którym sprawdzam przepis, chcąc ugościć ich czymś nowym), a lodówką staram się nie zauważać, że zniknęło mi pół pojemnika oliwek i dwie laseczki kabanosów. Trudno, sos będzie rzadszy.
W końcu to moja wina, że mam opóźnienie i gości ssie w dołku.
Ich dzieci wiernie odwzorowują styl rodziców czyszcząc mi miskę ZE WSZYSTKICH owoców. Tygodniową dawkę bananów i jabłek.
No w końcu czym chata bogata...
Nieeeee, nic się nie stało. W poniedziałek wezmę Najmłodszą pod pachę i oddam się mojemu uuuukooooochaneeeemu hobby - zakupom spożywczym. I tak 'siedzę w domu', więc co mi to za różnica.

Obiad jest prawie gotowy.
Biorę małą na górę by podjąć próbę uśpienia.
A nuż-widelec da matce zjeść ciepły obiad bez pośpiechu.
Ćwiczony ostatnio trick - karmienie na leżąco zakończone uśnięciem - działa. Alleluja!
Turlam się delikatnie na brzeg łóżka, wymykam cicho i na paluszkach schodzę na dół.

Wracamy do przerwanej konwersacji.
- "Gdzie normalnie śpi mała?" - pyta ona.
- "W kołysce" - odpowiadam odsączając makaron. "Ale już niedługo będzie musiała awansować na łóżeczko."
- "Aaaa, to łóżeczko też macie?! To chyba macie tam trochę ciasno. Mogę zobaczyć?!"
- "NIEEEE!!!" - drzemy się z Walentym jak na komendę.
Trochę dlatego, że wchodzenie do pokoju, gdzie łypiąc jednym okiem podsypia (popołudniowym-chwilowym) snem niemowlę wydaje nam się pomysłem kuriozalnym, a po drugie dlatego, że nasza alkowa kryje tajemnicę, której nie lubimy obwieszczać światu.
Nie, nic z tych rzeczy, które prawdopodobnie przyszły Wam na myśl :)
Nie ma 'świerszczyków', strojów sado-maso, ani innych gadżetów z sekshopów.


Nasza alkowa to miejsce, gdzie skrzętnie skrywamy dowody naszej indolencji, amatorszczyzny, gnuśności i niezgulstwa.
TONY niezłożonego prania oraz góry wszystkiego, czego nie udało nam się sprzątnąć na czas przed przyjściem gości powodują, że nasza sypialnia już dawno straciła powab i (przy sporej częstotliwości wizyt) od dłuższego czasu zmaga się z efektem jojo.
 

Przyjaciółka próbuje jeszcze wynegocjować zgodę, ale proszę ją, by tam nie szła i już!

Pieczone ziemniaki lądują na stole, szaszłyki się dopiekają, a sos w swej prostocie zwala z nóg obłędnym zapachem bazyli, czosku i świeżo zmielonego pieprzu.
Uwijam się jak w ukropie, rzucam komendy niczym rasowy Master Chef i ocierając pot z czoła wydaję upragnione przez wszystkich polecenie: "Do żłobu! Tfu! Do stołu zasiąść marsz!"

- "Fajne to łóżeczko. Nowe czy używane?" - wyłapuję jej pytanie z mieszanki podekscytowanych głosów.
- "Uży... . BY-ŁAŚ W NA-SZEJ SY-PIAL-NI?!" - mówię wielkimi literami nie mogąc uwierzyć, że można mieć aż taki tupet.
- "No poszłam na chwilę." - odpowiada ona, całkowicie ignorując moje święte oburzenie.
- "Ale przecież prosiłam cię jasno i wyraźnie, żebyś tego nie robiła!" - czuję jak zalewa mnie krew. "Wkurza mnie takie zachowanie. Autentycznie mnie wkurrrrrwia!" - nie mogę podarować sobie tego uwalniającego energię 'r', stawiając do kąta mój cały urok osobisty i dobre wychowanie.
- "Ale co ty się tak przejmujesz?" - dziwi się ona, z beztroskim uśmiechem od ucha do ucha.
 

Z góry dobiega kwilenie małej.

No właśnie! Nie ma się co przejmować.
Bałagan? Intymność?
Toż to problemy ludzi 'pierwszego świata'!
Toteż zaraz przepraszam za wybuch i robię wszystko, by wizyta do końca przebiegała w miłej atmosferze.


Ale czuję, jak czar popołudnia tryska, bo mi tę moją twierdzę koniem trojańskim (albo raczej czystym chamstwem) zdobyto.
Bo mnie ten mini incydent, ta rysa na mentalności, to nieszanowanie cudzych granic cholernie mierzi.

I myślę sobie, że i tym razem angielskie 'to be as thick as thieves' lepiej oddaje rzeczywistość niż polskie "łyse konie".
Bo okazuje się, że długoletniej znajomości wymagają od obu stron zaufania, jakim obdarzają się złodzieje znający wszystkie swoje tricki: absolutnego, ale podszytego strachem, że zawsze jest taka szansa, że ta druga strona cię zdradzi.
A może nawet - jakby się pobawić nieco słowem - w przyjaźni po prostu trzeba mieć grubą skórę (to be thick-skinned).





* Tu krótka, humorystycznie przedstawiona historia kształtowania się języka angielskiego






wtorek, 28 kwietnia 2015

38 comments:

  1. No to Bożena albo stara krowa już jest, albo brytyjska z zamiłowania,b o jak JEJ KTO WŁAZI DO SYPIALNI DO JASNEJ CHOLERY to ją zalewa.
    Może mieć tam trupa pod łóżkiem, ale jest JEJ TRUP i koniec! Sio, fora-ze-dwora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brytyjkaś, jak nic! :)
      O to, to, z tym trupem. Też nie lubię, jak ktoś mi w moje osobiste trupy wsadza nos.

      Usuń
  2. Nigdy takiego nie miałam i dlatego czasem marzę o takim 'otwartym' domu. Ale to chyba nie te czasy już, spoznilam się pewnie o jakieś 30 lat ;)
    A do kogoś? Lubię swobodę, jak nikt przesadnie wokół mnie nie skacze, ale oczywiście wszystko z umiarem.
    Ja może jestem zbyt bezpośrednia czasem, ale koleżance, która by mi myszkowala po domu wbrew mojemu sprzeciwowi, powiedziałabym dwa słowa do słuchu. Wywalone mam na takich 'znajomych'.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też nie miałam otwartego domu i zawsze zazdrościłam koleżankom, których mamy witały mnie uśmiechem i kanapkami (moja mama nie znosiła, jak zapraszałam koleżanki i powiem szczerze, że ... po latach ją rozumiem; mam nawet w głowie wpis na ten temat :)))
      Zazdrościłam też koleżankom licznego kuzynostwa, spotkań w wielkim gronie rodzinnym, ale wtedy nie widziałam aspektu organizacyjnego tych przyjemności.

      Poza tym kiedyś życie toczyło się innym torem. Czy to dobrze, czy źle - nie da się jednoznacznie ocenić, ale faktem jest, że kiedyś nasiadówki ze znajomymi były jedną z nielicznych rozrywek. Teraz człowiek ma wiele innych rzeczy na głowie. Może za dużo, Kto wie?

      Usuń
    2. u Bożeny akurat dziecięta spraszają kolegów na pomidorową albo placki, co Bozenie akurat nie zawadza - i tak trzeba tony tego mieć gotowe, jak Agatka siada do obiadu.
      Ale sypialnia, ba! nawet by rzecz można Sypialnia, to nie nie. Zakaz wjazdu.

      Usuń
    3. Aaaa, to jest kolejny problem, o którym zamierzam napisać - goszczenie dzieci!. Na razie popełniłam tylko 'wstęp', który jak zwykle podryfował mi w zgoła innym kierunku, aż awansował do rangi osobnego wpisu i grzecznie czeka na kontynuację (jak pierdylion moich obiecanych, a niepopełnionych tekstów)
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2015/03/na-podworku-fajnie-jest-mozna-sobie.html

      Problem, że z drugiej strony to dzieci znajomych najczęściej nie jedzą tego, co przygotowałam i potem kończy się na wyrzucaniu ton jedzenia, co mnie wkurza jeszcze bardziej. Jabłka i banany to co innego.
      No i w porywach fasolka :))
      A pomidorówki (wylaniem do sedesu) sprofanować nie dam! ;)

      Usuń
    4. O nieeeee, wylania pomidorówki też by Bożenia nie zdzierżyła.

      Usuń
  3. Do mnie nikt nie wpada niezapowiedziany. Zapowiedziany w zasadzie też nie. I dobrze. Gdyby mi ktoś łaził po piętrach mimo zakazu, nie umiałbym udawać, że wybaczam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Zapowiedziany w zasadzie też nie."
      Ove-Pustelnik? :)
      Nie lubię się gniewać. Ale czasami miarka się przeleje.

      Usuń
  4. Brawo, koleżanko!!! I po Iwonce, co? Gratuluję! Z powodu braku miejsce w naszym niemieckim mieszkaniu, na imprezach, nasze łóżko było salą kinową (laptop ekranem). Fajnie się spało z popcornem w tyłku! Nie tęsknię wcale...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, widzisz, to nie jest takie proste.
      Z jednej strony nie zrywam tak łatwo znajmości, bo żyjemy w jakiejśtam emigranckiej symbiozie i choć już ten temat był przewałkowany dokładnie pod tym wpisem: http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2014/02/polski-syndrom.html to ja nadal twierdzę, że nie da się pewnych ludzi unikać, chociażby ze względu na to, że nasze dzieci się przyjaźnią, a poza tym ... oni nie składają się z samych wad :)
      Mają też zalety.
      Nie chcę dlatego przekreślać tych znajomości, choć taki jest mój pierwotny zamysł w chwili 'zbrodni'.

      A z drugiej strony muszę gdzieś dać ujście emocjom i w sumie blog się ładnie sprawdza w roli psychoterapeuty :)

      A spanie z popkornem w tyłku faktycznie do najprzyjemniejszych nie należy :)

      Usuń
  5. Swietnie ujete. Jak to czytalam to czulam, ze sie we mnie buzuje! Kiedys mialam chyba podobna sytuacje i nie cierpie kiedy ludzie nie szanuja mojej przestrzeni. W ogole to jestes Aniolem. Ja moze bym nic nie powiedziala, ale na pewno by mi mina zrzedla w takiej sytuacji i nie staralabym sie o mila atmosfere. Jestem zla gospodynia? ;) No nie wiem... A jak nazwac kogos kto przychodzi sie najesc ze swoja rodzina do mnie, kiedy jeszcze samemu ma sie na glowie swoja? Zlym gosciem? Sama mieszkam w Anglii i chyba tez troche 'angielskiej goscinnosci' na mnie przeszlo ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, aniołem to ja na pewno nie jestem (no chyba że zagłady :)) - co na pewno potwierdzi mój mąż.
      Ja właśnie często nic nie mówię, bo z asertywnością jestem trochę na bakier.
      Aż w końcu, jak już się nazbiera, jak mi rozpalona lawa podejdzie pod gardziołko, to następuje wybuch.
      Co do angielskiej gościnności, to możnaby eseje napisać (i też mam w planie parę), ale niewątpliwie pewne zasady, którymi się kierują, są zdrowe, jak np. taka: jak ktoś ma urodziny, to wszyscy się umawiają w pubie, składają się na prezent dla jubilata i ... płacą sami za swoje drinki. No dobrze, czasami świętujący sponsoruje jedną kolejkę.
      A w Polsce? Nie dość, że masz urodziny i powienieneś ŚWIĘTOWAĆ, to jeszcze musisz wydać kupę forsy, i spędzić mnóstwo czasu, żeby W SWOJE ŚWIĘTO, ugościć sproszonych gości.
      I potem po nich posprzątać :)
      No po prostu wymarzone party urodzinowe!

      Usuń
    2. I oczywiscie, po tym, jak sie narobisz i wykosztujesz, i tak ci goscie dupe obrobia ;)

      Usuń
    3. Lucy, tak mówią, tak mówią ... choć ja już dawno nie w temacie :)

      Usuń
  6. Ale to jest fikcja literacka? Powiedz proszę, że to FIKCJA, proszę Cię!
    Nie mieści mi się w głowie takie zachowanie! Włażenie w życie i w każdy kąt domu z buciorami zakończyłoby się natychmiastowym zerwaniem jakichkolwiek kontaktów z intruzem. Podobno ja zawsze byłam lekko aspołeczna ale przynajmniej miałam święty spokój.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewa, to NIE JEST FIKCJA LITERACKA. I uwierz mi, miałam zamiar dokładnie takie zdanie dodać w tekście, tuż obok zdania o kolesiu wyjadającym potajemnie strączki, bo po latach mnie samej wydało się to nieco surrealistyczne (rzecz miała miejsce trzy lata temu, ale tu, na potrzeby tekstu skompilowałam parę różnych przypadków; wszystko jest jak najbardziej z życia wzięte i zbieżność z postaciami prawdziwymi jest nieprzypadkowa :))

      A co do natychmiastowego zerwania kontaktów, to widzisz ... ani nie jest to łatwe (po naprawdę wielu, wielu, wielu latach znajomości i wspólnie przeżytych wzlotów i upadków), ani warte - bo w sumie to się lubimy i możemy sobie na luzie podagać.
      Tym bardziej mnie szokuje takie nieuszanowanie mojej prośby.

      Ale kto wie, gdyby ona pisała bloga, to może napisałaby podobny wpis, święcie oburzona, że strzeliłam focha z tak błahego powodu i że nie rozumie, jak można po tylu latach znajomości mieć przed sobą jeszcze jakieś tajemnice :)))

      Usuń
    2. Fidrygałko, wyjadanie jedzenia z lodówki/spiżarki/miski po upewnieniu się, że to nie dla gościa potraktowałabym jako wyraz lekceważenia mojej osoby. Tak samo wolę unikać kontaktów z ludzmi którzy nie panują i nie zamierzają panować nad swoimi zwierzętami lub dziećmi. Nie łączyłaby mnie z takimi osobami wieloletnia przyjaźń, bo kontakty zerwałabym dość wcześnie ;) No ale jak wspominałam ja jestem "aspołeczna" czyli nie udaje, że pada deszcz gdy mi w twarz plują.

      Usuń
    3. Acha! Jeszcze jedno: u nas w domu rodzinnym była zawsze tzw. dyżurna paczka ciastek "dla gości". I tyle. Wygodne i praktyczne rozwiązanie problemu z głodnymi, niezapowiedzianymi gośćmi, bo coś im tam podasz a z torbami nie pójdziesz.
      To nie byly wesołe czasy i gdy odwiedzaliśmy się bez zapowiedzi to jakoś tak nikt nie miał do nikogo pretensji gdy poczęstunek byl skromny. Ryzyko "głodu" wliczone było w przypadku przychodzenia do cioci/babci/koleżanki "po drodze". Imieninki czy urodziny to była zupełnie inna historia :)

      Usuń
    4. Hmmmm, z dyżurnymi ciastkami jest problem, bo u nas wszystkie ciastka tudzież inne zapasy znikają w tempie zastraszającym (I w sposób niekonktrolowany - i wychodzi na to, że kto tu ma problem z kontrolą nad dziećmi, no kto? :))
      Choć przyznaję się, że wreszcie, po paromiesięcznym nagabywaniu męża mam, to co chciałam: ZAMYKANĄ szafkę na zapasy, więc ta metoda na nieoczekiwanych gości działa - i ich też tak właśnie przyjmuję (nie wystawnym obiadem).

      A co do zrywania przyjaźni, to ... znamy się już ponad dwadzieścia lat, jeszcze z Polski, jeszcze zanim wszyscy byliśmy w związkach :)
      Oni nie zawsze mieli dzieci, te dzieci nie zawsze wyjadają nam wszystkie zapasy (aczkolwiek przyznaję, że było już kilka innych numerów z ich udziałem).
      Widujemy się parę razy do roku, bo nas powywiewało na obrzeża Londynu w różnych kierunkach i poza paroma incydentami (które jednakowoż mnie mierżą okropnie) fajnie nam się spędza czas - więc jest to kwestia położenia pewnych rzeczy na szalę.
      Ale nie ukrywam, że te różne rysy i ryski sprawiają, iż te spotkania są rzadsze.

      Ty się przyznajesz do bycia 'aspołeczną', a ja do bycia mało asertywną :)

      Usuń
    5. Zamykana szafka w domu gdzie są dzieci to podstawa! Coś wiem na ten temat z własnej młodości. Nie ma takiej siły na ziemi i w całym wszechświecie która powstrzymałaby dziecko przed zjedzeniem nie zabarykadowanego słodycza. Nawet ta bura po jest wkalkulowana w koszta ;)

      Usuń
  7. O ile jeszcze ładowanie się do sypialni ewentualnie mogłabym wybaczyć (co wynika ze specyfiki naszej sypialni - trzy dziecięce łóżeczka rozstawione wokół naszego łoża wyraźnie zmniejszają atmosferę intymności), o tyle zeżarcie obiadu dla męża potraktowałabym jak zbrodnię absolutną. A w ogóle uważam, że do matek niemowląt powinno się przychodzić z własnym obiadem - dla swojej i jej rodziny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że Anglicy tak właśnie robią! To znaczy nie wiem, czy przychodzą do matki niemowlaka z własnym obiadem, ale znajomi po prostu gotują obiady i przynoszą je rodzinom, którym urodziło się dziecko. Nam się to też zdarzyło - przyszła do nas znajoma, naprawdę dość daleka i przyniosła nam obiad - pyszny sos, który starczył nam na dwa dni.
      Było to równie miło, co ... krępujące. Przynajmniej dla mnie.

      A Wy to chyba w pałacu ;) mieszkacie, skoro się Wam w sypialni mieści małżeńskie łoże i trzy łóżeczka!

      Usuń
    2. Ha! W dawnych, bezdzietnych czasach, mieliśmy w sypialni nasze łoże, szafę, podwójną komodę, toaletkę i dwie szafki nocne. Gdy narodziła się Wiktoria, szafę zastąpiliśmy dziecięcym łóżeczkiem. Rok później wynieśliśmy z sypialni komodę, a na jej miejsce wstawiliśmy łóżeczko dla Eli. Teraz pozbyliśmy się toaletki i nocnej szafki, żeby upchnąć łóżeczko Ani. Koniec końców sypialnia wygląda więc tak: po przestąpieniu progu pokoju wpada się na łóżeczko niemowlęce, które stoi w drzwiach. Same drzwi otwierają się tylko do połowy, bo za nimi upchnęłam tapczanik 140x70 cm. Na wprost od wejścia stoi tapczanik 160x80 cm, a resztę pokoju zajmuje nasze legowisko. Wszystko wpasowane na styk. (Gdy dokupiliśmy tapczanik dla najstarszej córki, przeżyłam chwilę grozy, gdy okazało się, że troszeczkę się on nam nie mieści... Ale ustawiliśmy go "na zakładkę" z Eli łóżeczkiem, a nasze wgnietliśmy nieco w ścianę i w kaloryfer... i jakoś weszło...) Tak to własnie wygląda w naszym pałacu :)))

      A angielski zwyczaj przynoszenia obiadów uważam za cudowny! W ogóle lubię wymieniać się jedzeniem, to takie... to takie ujmujące, że inni ludzie poświęcili swój czas, by zrobić dla nas coś dobrego. :)

      Usuń
    3. Do trzech łóżeczek w sypialni nie doszłam, ale dwa, a i owszem, miałam i z sypialni korzystałam podobnie (drzwi otwierane do połowy, jedno łóżeczko trzeba było odsuwać, żeby się dostać do szafy, a pod naszym łóżkiem pojemniki na pościel i zabawki).

      Dobrze, że jak wgniataliście łóżeczko w ścianę, nie przebiliści się do sąsiadów :)
      Rozumiem, że przy realizacji marzenia o dalszym powiększaniu rodziny (bazuję na tym, co przeczytałam u Ciebie o planowanej piątce :))) kolejne łóżeczka będzecie wieszać pod sufitem? ;)

      Usuń
    4. Jeszcze jedno zmieści się na środku pokoju :) Sprawdziłam to ostatnio, gdy gościliśmy szwagierkę z synkiem. Turystyczne łóżeczko 120x60 wchodzi nam idealnie w tę jedyną wolną w pomieszczeniu przestrzeń :)))

      Pojemniki pod łóżkami też mamy, i owszem. W sumie pięć sztuk...

      Usuń
    5. No to ja jednak podtrzymuję wersję o pałacu :)
      A przynajmniej o królewskim rozmiarze sypialni, bo u nas (a uwierz, jak na przeciętny angielski dom mamy w miarę dużą sypialnię), mieści się tylko nasze łóżko, łóżeczko, kołyska, garderoba, regał na książki, biurko z którego nie można korzystać, bo pod nim stoi komoda :) dwa krzesła, 'osuszacz' powietrza (tak, tak, w Polsce się ma nawilżacze, a tu 'osuszacze') i ... trzeba latać, żeby sie dostać do legowiska :)

      Usuń
  8. Od takich przyjaciol zachowaj mnie Panie:)
    Nikt nie ma prawa przyjsc do mnie "pod wplywem naglego impulsu", absolutnie NIKT. Nawet moj syn, ktory nawiasem mowiac ma klucze od mieszkania (tak na wszelki wypadek) musi uprzedzic, ze chce sie wybrac z wizyta.
    Raz jeden zaprosilam kolezanke z jej znajoma i znajoma pani, ktora ja w zyciu widzialam na oczy pierwszy raz zapragnela zobaczyc moje mieszkanie. Odpowiedzialam krotko, ze to nie muzeum ale prywatny apartament. Pani sie wcale nie stropila i pomaszerowala dziarsko w kierunku sypialni mojego syna. Juz.. juz... miala prawie dlon na klamce kiedy ja wyroslam spod ziemi a raczej podlogi i stanelam tuz przed jej nosem. "to sypialnia mojego syna!! nawet ja tam nie wchodze bez pukania i pozwolenia!!" a pani na to "ale ja chcialam tylko zerknac" na co ja "a skad wiesz, ze on tam nie lezy nago i nie uprawia masturbacji??"
    I to byl koniec wizyty, do dzis jestem z tego dumna, chociaz serio, nie mam pojecia skad mi taka riposta przyszla do glowy. Pani zajomej mojej kolezanki w zyciu wiecej nie widzialam na oczy i chyba nie tesknie, wazne, ze z kolezanka do dzis mamy idealne stosunki.
    Podsumowujac: moi goscie MUSZA byc zaproszeni przeze mnie, wizyta uzgodniona na konkretny dzien i godzine, cala reszta nawet jak jestem w domu moze stac pod drzwiami do usmiechnietej smierci, bo ja nie otwieram.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Star, ja wiem, że Ty masz ostry jęzorek :)
      Ja się chyba nadmiernie kryguję, żeby odparować aż w ten sposób, ale przyznam, że te niezapowiedziane wizyty to bym z chęcią wykorzeniła na stałe z mojego życia, tym bardziej, że ja takowych NIKOMU nie składam, więc skąd to przekonanie w innych, że sobie ich życzę?
      No i trochę łatwiej jest wygarnąć znajomej koleżanki, której się już nigdy nie zobaczy na oczy niż paroletniej przyjaciółce czy sąsiadce, które są naprawdę fajnymi babkami i widać mnie lubią :)
      Choć nie ukrywam, że mam już na koncie uniknięcie jednej nieoczekiwanej wizyty sąsiadki - przeczekany na wdechu dzwonek do drzwi.
      Tylko, że mnie później jakiś dziwny kac męczy :)

      Usuń
  9. Taką tendecję zauważam, że z jednej strony ubolewa się, że współczesne życie towarzyskie jest takie sformalizowane, że nawet wizytę na kawkę trzeba umawiać z wyprzedzeniem, że dawniej, choć czasy takie były ciężkie, to ludzie częściej się ze sobą spotykali i lepiej bawili.... Z drugiej strony cenimy sobie domową, prywatną, atmosferę, do której coraz rzadziej mamy ochotę dopuszczać osoby z zewnątrz...
    Sama na niespodziewanych gości reaguję podobnie do Ciebie. Zawsze mam tyle fajnych lub przynajmniej koniecznych, rzeczy do zrobienia, że siedzenie z gośćmi napawa mnie poczuciem zmarnowanego czasu. Dodatkowo nie dbam jakoś specjalnie o ład i porządek na co dzień więc niespodziewani goście mnie zawstydzają. Obiad jest zawsze wyliczony na naszą dwójkę i nie mam nawet dyżurnych ciastek. Na dodatek nudzą mnie wszelkie tematy do tradycyjnych pogaduszek... Jestem do bani gospodynią i znajomi chyba o tym wiedzą, bo się do nas raczej nie garną;-). Ale z dzieciństwa pamiętam, że było inaczej. Często ktoś do nas przychodził. Przyszywane i prawdziwe ciocie z wujkami, babcie, znajomi rodziców... I nie było telefonów, żeby się umawiać więc każda taka wizyta była zaskoczeniem, a dzwonek do drzwi zwiastował miłą niespodziankę - jako dzieci, ja i brat, ścigaliśmy się do drzwi, żeby otworzyć:-) Pamiętam też ciocię, która chyba regularnie raz w tygodniu przychodziła do nas z dziećmi, które niemal od progu wołały "chleba z masłem chcęęęęę". W trakcie rozmowy moja mama często żaliła się, że brakuje nam kasy na różne potrzeby, na co ciocia z dumą odpowiadała, że im starcza na wszystko. Po ich wyjściu mama zawsze się wściekała, że nic dziwnego, że im starcza, skoro głodne dzeci dopiero w gościach mają okazję się najeść. Zastanawiała się, czy aby z tym swoim okrzykiem w progu nie są specjalnie szkolone;-)
    Do tej pory wspominamy ze śmiechem tę historię:-)
    Za 20 lat Wasza historia też pewnie trafi do zbioru rodzinnych anegdotek, choć wierzę, że w tym momencie potrafiła wywołać bardzo na serio soczyste "rrrrrrr";-) Nie wiem, czy mnie starczyło by siły woli, by mimo wszystko dbać o dalszą dobrą atmosferę spotkania;-)
    A pomijając już wszystko inne cała historia jest genialnie opisana!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Renya, tak jak pisałam wyżej odpowiadając 'gnomowi' :) - to fakt, że kiedyś życie towarzyskie było bardziej spontaniczne, bo takie być musiało - bez telefonów czy internetu nie dało się wszystkiego zaplanować z góry i uzgodnić. Jak ktoś był w pobliżu, to wpadał, czy to do znajomych, czy do rodziny. I owszem, z perspektywy dziecka pewnie było to fajne.
      A teraz jest tyle innych rozrywek, przyjemności i hobby (obowiązki czule przemilczę), że nie ma czasu na to całe życie towarzyskie.
      I można na to utyskiwać, ale tak już po prostu jest. To, co się kiedyś omawiało w gronie znajomych, teraz się opisuje na forach i blogach z przypadkowymi, wirtualnymi znajomymi :)
      Ale np. taki komentarz na blogu można sobie napisać w wolnej chwili, w nocy, jak już się zrobiło to, co konieczne, a taki niespodziewanygość przyjdzie ci w najbardziej nieodpowiednim momencie dnia, kiedy uwijasz się jak w ukropie, albo wręcz odwrotnie, kiedy chcesz usiąść w ciszy, z herbatką, na sofce i choć przez chwilę nie odbierać żadnych bodźców.

      Ale powiem Ci, że zdarzyło mi się w czasie wizyty gości np. wieszać pranie, bo mi szkoda było takiego ładnego słoneczka :)

      A co do podtrzymywania atmosfery, to ... spotkanie właściwie dopier się zaczynało, więc jak bym się uparła i nabzdyczyła na dobre, to może i goście wy wyszli dużo szybciej, ale ja bym się naprawdę bardzo źle z tym czuła.
      No i w końcu, po moim soczystym 'rrrrr' padło słowo 'przepraszam', więc nie miałam wyboru, jak tylko przebaczyć (choć mój mąż często powtarza z powiedzeniem 'przepraszam', jest tak jak z wbiciem siekiery w drzewo - niby ją wyjmiesz, niby zasklepi się żywicą, ale ślad pozostaje, na wiele lat :))

      Usuń
  10. To ja jestem brytyjska, choć mieszkam w Polsce. Nawet nie mam powodu by naprawiać zepsuty domofon, bo jak dzwoni, to wiem, kto to. A jak nie wiem - jego problem :) Mój dom, to moja gawra :)
    Z trwogą wspominam dawne czasy, gdy każdy mógł sobie do każdego wpaść o każdej porze. Oni musieli wtedy żyć z agrafką w tyłku, by dom zawsze lśnił na powitanie. Ale też nie było internetu :D
    Jestem znana z marnego talentu kulinarnego, więc furę pysznego żarcia robię tylko dla siebie :)
    bezcielesna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha! Domofony mogą być jeszcze bardziej zwodnicze, bo nie zobaczysz, kto idzie (A jak listonosz z paczką lub poczta kwiatowa z przesyłką od cichego wielbiciela? ;))
      Oddzielnym zagadnieniem jest to ciągłe życie przekonaniu, że w domu mam być idealny porządek (choć nie ukrywam, że porządek - nie musi być idealny - jest moim marzeniem :)))
      Tak wiem, w uporządkownym, lśniącym domu po prostu łatwiej się żyje, ale niekoniecznie chce się witać gości w trakcie doprowadzania go do takiego stanu (i forma niedokonana jest tu kliczowa :)))
      A co do talentu kulinarnego, to ja jestem w trakcie dość ciekawego projektu, który postaram się niedługo opisać.
      Pozdrawiam

      Usuń
  11. Życie codzienne w Egipcie... w Asyżu... Londynie... takie książki stały u mojej mamy obok licznych innych, gdyż za perelu książki były tanie, a życie towarzyskie toczyło się samo, za to bujnie. I zawsze się wydawało, że gdzieś daleko, albo dawno temu, było naprawdę fajnie.
    A teraz jak by mi kto przyszedł bez zapowiedzi, to bym chyba udawała, że właśnie umarłam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktem jest, że w mojej rodzinie bujnego życia towarzyskiego nie było nigdy. Mój dziadek stronił od ludzi, a moja mama niejako przejęła jego nawyki ("A po co to się spotykać i gadać o niczym?" :)))
      Pod tym względem ja jestem ich skrajnym przeciwieństwem i moje życie towarzyskie, to niemalże bohema przy wyniesionej z domu ascezie (że tak nawiążę do Asyżu :)))

      Pewne rzeczy są fajne, ale na wszystko jest czas i miejsce.
      No i trzeba grać wg ustalonych reguł, a nie uznawać, że skoro mi coś nie przeszkadza, to pewnie innym też nie.
      Ja na razie nie za bardzo mogę udawać umarlaka, bo krzyk młodej może mnie w każej chwili zdradzić :)

      Usuń
  12. Ja tylko na marginesie - świetna historia języka angielskiego, dziekuję. Jako drobny rewanż przesyłam link do informacji o języku australijskim==> http://waltanie.blox.pl/2014/04/Jezyk-australijski.html
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja już ten wpis czytałam wcześniej, a co! Jestem z Altaną w miarę na bieżąco :)
      Choć z komentowaniem kuleję (ale - jak widać - kulęję też i na własnym blogu, więc czuję się nieco rozgrzeszona :))
      Fajny wpis i niezłe linki :)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!