Searching...
czwartek, 7 maja 2015

Narodowy Dzień Rodzynki czyli jak pisać bloga kulinarnego

30-go kwietnia na Wyspach Szczęśliwych obchodzono ... National Raisin Day, czyli Narodowy Dzień Rodzynki.

 Pamiętam, że jako dziecko zawsze zastanawiałam się, gdzie rosną rodzynki i szukałam po encyklopediach jakichś wzmianek o drzewach lub krzewach rodzynkowych :)))

I forma bezosobowa nie jest tu tylko figurą stylistyczną, albowiem kto faktycznie ten dzień obchodził, tego nawet najstarsi górale nie wiedzą.
Dzień taki jednakowoż istnieje, o czym pospieszyła donieść nam gazeta Metro (czasami mam wrażenie, że te wszystkie 'dni' wymyślają dziennikarze, którzy wyszukują sobie tematy do wyrobienia wierszówki), pisząc wręcz, że 30 kwietnia może oznaczać tylko jedno ...
A kto nie wie, ten trąba!
Lub kto nie czytał, ten trąba! :)

Jako że rodzynki, a i owszem, lubię, tytuł przykuł me oko i zawiódł mnie do artykułu w którym przedstawiono 8 'obśliniających' ('mouth-watering'; tłumaczenie 'apetyczny', nie oddaje zbyt dobitnie znaczenia swego angielskiego odpowiednika) przepisów na potrawy z udziałem tegoż przesłodkiego bohatera dnia.

Przepisy, a w każdym razie zdjęcia, w rzeczy samej, powodowały ślinotok.
I pobudzały wyobraźnię, obiecując niesamowite doznania sensoryczne (bo przecież nie tylko smakowe, nie tylko ...).
Do tego stopnia, że zaczęłam je czytać, począwszy od pierwszego z brzegu opiewającego sałatkę z rodzynkami, szpinakiem, makaronem i dressingiem teriyaki.
Ja, dyletant kulinarny, skusiłam się na czytanie przepisu!
To niewąpliwy dowód na to, że zdjęcia wyglądały mega-apetycznie.


Uwiedziona zdjęciem sałatki oraz egzotyczną nazwą sosu czułam, że najwyższa pora, by po tylu latach uwłaczającej ignorancji zacząć celebrować Dzień Rodzynki!

Szczególnie, że przepis podany był po mistrzowsku!!!
Aczkolwiek - jak to zwykle z wyrabianiem wierszówki bywa, dziennikarz (?) wklepał pewnie w wyszukiwarkę słowo 'raisins' i wybrał najbardziej soczyste znaleziska, nie zauważywszy nawet, że w pierwszym z brzegu przepisie w roli głównej występują craisins, czyli slangowa nazwa na suszone owoce żurawiny (cranberries)!
Cóż za faux pas i policzek w pomarszczoną twarz solenizanta!

Nie zmienia to faktu, że przepis godny jest spróbowania lub chociażby przeczytania, gdyż jest on dla mnie świetnym przykładem na to, jak pisać na blogu kulinarnym, aby nie było tam nudno jak w książce kucharskiej.

Kopiuję go więc tu bezczelnie (tłumaczenie gratis, z lekką nutką fantazji translatorskiej), razem z przepisem na sukces bloga kulinarnego: 


Soczyście musi być też w tekście, nie tylko w garnku!


Mandarynkowo-Makaronowo-Szpinakowa sałatka z dressingiem Teriyaki

Miłego Sałatkowego Poniedziałku!!!
Oczekiwałam na tę chwilę, ponieważ ta sałatka jest moją nową obsesją.
To znaczy ... nie żebym ją zrobiła trzy razy w ciągu ostatnich pięciu dni czy coś ...
 

Eeee, chwila moment. Ależ właśnie tak!
Raz dla siebie i męża, potem dla sąsiadki (i siebie), aż w końcu na spotkanie w szerokim rodzinnym gronie (gdzie także byłam obecna).
Za każdym razem sałatka dosłownie znikała w zastraszającym tempie i każdy kto jej spróbował, rozpływał się nad jej smakiem.


zdjęcie z bloga CREME de la CRUMB


I zamierzam być z wami zupełnie szczera - ten dressing jest pozytywnie uzależniający.
To on właściwie nadaje sałatce ton. Musi w nim być coś niesamowitego, bo przecież już samo zestawienie żurawiny, szpinaku, mandarynek, orzeszków piniowych i kolendry brzmi magicznie.
Ale dressing*.
DRESSING.


Normalnie chce mi się płakać.
Błogimi łzami niebiańskiej rozkoszy.

Jeśli mam być szczera, to zwiększyłam proporcje dressingu dwukrotnie, aby zadekować nadmiar w lodówce.
Cały dzień chodziłam w kółko i szukałam, co by tu jeszcze skubnąć i w nim zanurzyć.
Makaron, kurczak, precle, ogórki.
Ach, i owszem, raz czy dwa poszłam na całość i wybrałam opcję wyjadania samego sosu łyżeczką.
Szczypta owego dressingu, a pojmiecie natychmiast o czym mówię.
Błagam was! Zróbcie tę sałatkę.
Bardzo, bardzo, bardzo ładnie was proszę.
Czymś tak niesamowitym po prostu trzeba się dzielić.


Sałatka jest łatwa w wykonaniu, szybko się ją robi (15 minut i z głowy), zdrowa i skąpana w obłędnie uzależniającym dressingu teriyaki-vinegrette.
Przepis dla czworga.
(Przy okazji znalazłam fajny wpis z przelicznikami tych wszystkich dziwacznych anglosaskich uncji i filiżanek - przypis ten i następne 'pochylone' w nawiasach - fidrygauka)


Składniki:
  • 225 g makaronu 'muszkowego' (z kształtu znaczy się :)))
  • 4 filiżanki liści szpinaku (myślę, że można to przełożyć na garście :))
  • 120 g suszonych owoców żurawiny
  • 100 g orzechów piniowych lub orzechów nerkowca
  • 100 g odsączonych mandarynek z puszki (jestem pewna, że świeże byłyby lepsze, ale komu się chce obierać poszczególne cząsteczki ze skórek)
  • 50 g liści kolendry z grubsza pokrojonych
Dressing:
  • 80 ml sosu teriyaki (im gęstszy tym lepszy!) 
  • 80 ml octu ryżowego (może być ocet jabłkowy)
  • ½ łyżeczki czosnku w proszku
  • ½ łyżeczki soli cebulowej (jeśli macie pod ręką)
  • ¼ łyżeczki soli
  • ¼ łyżeczki pieprzu
  • 1 łyżeczka cukru
  • 120 ml oleju lub oliwy
Wykonanie:

Ugotuj makaron zgodnie z instukcją na opakowaniu, odcedź, przepłucz zimną wodą i odstaw.
W trakcie gotowania makaronu przygotuj dressing. Połącz wszestkie składniki w słoiku lub karafce, przykryj, wstrząśnij za wszystkie czasy, odstaw do lodówki w celu 'przeżarcia'. Wyjmij tuż przed serwowaniem.

W sporej misce delikatnie wymieszaj palcami pozostałe składniki: makaron, szpinak, rodzynki (te żurawinki ma się chyba rozumieć, choć w tym miejscu jako żywo 'c' nie widnieje, zostawiając samo 'raisins', co być może zwiodło pana redaktora), mandarynki i kolendrę.



* dressing - bo słowo 'sos' mi tu zupełnie nie pasuje; dressing do sałatek już się chyba przyjął we współczesnej polszczyźnie.

*****

I nie myślcie sobie!
Tak ładnie prosiła, że pierwsze, co zrobiłam po przeczytaniu tego przepisu (no dobrze, taka niedosłowna figura stylistyczna; tego samego wieczora, żeby było precyzyjniej) poleciałam do sklepu po ten mityczny sos teriyaki, kolendrę (której szczerze nie cierpię, a do której się sukcesywnie przekonuję, za sprawą pewnego eksperymentu o którym niedługo napiszę) oraz - a jakże - rodzynki, jako że też się dałam podejść sugestii, a 'c' potraktowałam jak literówkę (o istnieniu craisins dowiedziawszy się przy tworzeniu tego wpisu :)))
Sałatka powstała następnego wieczora, a wpis na bloga dzień po.
To zawrotne, zważywszy na
absorbujący tryb życia Najmłodszej, tempo uważam za odpowiednią rekomendację i sałatki i talentu nie tylko kulinarnego autorki rzeczonego bloga.

I jak wrażenia?
Nie wiem, czy to za sprawą przemożnej siły sugestii pani Tiffany Azure czy potężnej ilości soli i cukru w głównym bohaterze przepisu (i nie były to bynajmniej rodzynki, ani nawet żurawinki :))) sos teriayki zasmakował mi niesamowicie.
Obłędny smak - choć śmiem sprofanować, że sam smakował mi nawet badziej niż z tymi wszystkimi dodatkami, które skądinąnd w sałatce sprawdziły się pewnie dużo lepiej.
Tak, tak, jak się przyssałam do butelki, to zeżarłam na wstępie bodajże ze trzy łyżeczki (!), ale przypomniałam sobie, że mam jeszcze całkiem sprawną wątrobę i ten stan dobrze by było utrzymać (oraz sporo najdprogramowych kilogramów - i tego przydałaby się nie pogarszać).
Szpinak pokroiłam bo jakoś mi, mięsożercy z krwi i kości, takie wielkie liście nie podchodziły, użyłam posiekanego nerkowca (mniam; degustacja orzeszków piniowych wciąż jeszcze przede mną), dałam mniej oliwy i zupełnie zrezygnowałam z dodawania soli do dressingu, bo wydał mi się on już i tak mocno słony. Z kolendrą (drobnionionionioniusieńko pokrojoną, żeby przypadkiem za mocno nie dominowała smakiem) nie szarżowałam.
Ocet ryżowy nabyłam drogą kupna i powiem szczerze, że różnicy między zwykłym a tym nie zauważyłam. Nic a nic. I też dałam go co najmniej o połowę mniej oryginalnie podano.
A co do żurawiny, to myślę, że jej uroczo kwaskowaty smak pasowałby tu jednak - zgodnie z wolą autorki - bardziej.

Podałam z dumą mężowi oczekując peanów jeśli już nie na cześć samej sałatki, to przynajmniej podziwu dla żony, której chciało się zrobić z makaronem coś innego niż umoczenie go w sosie ze słoika. A także doprowadzić cały projekt do końca bez strat materiałowych.
Mąż bezwiednie wziął talerzyk, wchłonął jeszcze bardziej nieświadomie, skupiając się na debacie prezydenckiej (przy której wymiękają nawet najlepsi polscy twórcy kabaretowi), skomentowawszy jedynie, że jak na jego potrzeby podniebienne, to za słodka. A jak znam gada, to po zjedzeniu takiej w restauracji by się zachwycał, że takie fajne połączenia smakowe.

No to kij ci w ucho misiu!
 
Wchłonęłam resztę sama (no dobra, małą porcję zostawiając sobie na dzisiejsze śniadanie). W końcu szkoda marnować jedzenia, a i czymś trzeba skompesować rozczarowanie totalnym brakiem podziwu dla moich inicjatyw kulinarnych.
I weź się tu człowieku odchudzaj, jak tu we własnym domu taki brak zrozumienia.

A teraz powiem wam tak zupełnie szczerze: sałatka jest świetna, ale nie na tyle, żebym robiła ją po trzy razy w tygodniu.
Tym niemniej przepis gorąco polecam.
Jeśli otrzepię piórka po gorzkiej zniewadze, wypuszczę powietrze z nafoszonego balonika urażonej dumy i porwę się na kolejny przepis z listy, dam wam znać.
Przypominam też przepis na inną sałatkę, która (pewnie dzięki bardziej konserwatywnym koalicjom składników) cieszy się u nas w domu niesłabnącym powodzeniem.
No chyba że wolicie strawę dla duszy? :)




Not bad, huh?

A to specjalne zdjęcie dla Żony Oburzonej ;)

czwartek, 7 maja 2015

23 comments:

  1. Kolendre od lat kocham miloscia wierna i zdecydowanie wole suszona zurawine od rodzynek. Rodzynki juz dawno przestalam kupowac, nawet do ciast wykorzystuje suszona zurawine.
    Salatka brzmi smakowicie, na pewno zrobie tylko jeszcze nie wiem kiedy:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolendrę zaczynam lubić, jak słowo daję! Staram się 'przyzwyczajać gębę' do nowych smaków, bo stwierdziłam, że tyle tego jest, że szkoda by się zamykać tylko w sosie pomidorowym i paru typowo polskich smaczkach :)
      Mam nadzieję, że sałatka powstanie w twojej kuchni bardzo szybko!
      Uściski

      Usuń
    2. Ja od zawsze lubilam wszelkie nowosci, wiec jak tu przyjechalam to sie rzucilam na wszystko co inne:))) Po kilku latach to juz moja kuchnia byla zdecydowanie miedzynarodowa a nie polska i tak mi zostalo.
      A co do orzeszkow piniowych to zawsze je podgrzewam na suchej patelni tak na zloto-brazowy kolor, wydzielaja wtedy olejki smakowe. Polecam jesli tego jeszcze nie probowalas, w ten sam sposob traktuje platki migdalowe i chyba wszystkie orzechy, bo jakos nie przychodzi mi do glowy, ktorych jeszcze nie rzucilam na patelnie:)))

      Usuń
    3. Spróbowałam z płatkami migdałowymi - pycha! :)

      Usuń
  2. Uff. Jestem taaaka zmęczona. Ja się chorobliwie męczę w kuchni!
    Co innego, gdyby mi ktoś takie frykasy podawał! Bez szemrania i do dna!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Monia, uwierz, że ta sałatka nie jest naprawdę czaso ani energochłonna. Uwierz matce czworga :)
      No ale namawiać nie będę, zresztą wiem, że bajerujesz i pewnie za chwilę dasz wpis na bloga opiewający jakieś kulinarne cuda-niewidy Twojego autorstwa, jak to było w przypadku rękodzieła :)

      Usuń
    2. Fidrygauko, ale o ile jeszcze rękodzieło mogę polubić, tak garów nigdy. U mnie to jakaś choroba genetyczna od dwóch pokoleń przenoszona po kądzieli...
      Podziwiam babki, które tak różnorodnie gotują Chylę czaszkę!

      Usuń
    3. Monia, nigdy nie mów nigdy!
      Zobacz, co parę dni temu znalazłam (i uśmiałam się nieźle):
      http://www.dwapluscztery.pl/mozna-mozna/

      Usuń
  3. Zrobie!
    W zyciu nie czytalam dluzszego wpisu o salatce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He, he, no faktycznie rozpisałam się trochę :)
      Myślę, że autorka oryginalnego wpisu zbalansowała opis i detale dużo lepiej niż ja, ale cieszę się, że Cię to nie zniechęciło do spóbowania sałatki.
      Smacznego!

      Usuń
  4. Lubię takie kulinarne eksperymenty więc od razu mam ochotę wypróbować, tylko najpierw muszę zlokalizować w sklepach ten specjalny sos, bo jeszcze nie miałam przyjemności zapoznać się z takim produktem. Świeżej kolendry też muszę dopiero poszukać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sos powinien być gdzieś w dziale z przyprawami orientalnymi, bo to jest właściwie sos sojowy, japoński, dodawany często do sushi, a co do świeżej kolendry to nie wiem, w Anglii to ją właśnie można znaleźć na pierwszym planie zamiast takiej na przykład skromnej natki pietruszki :)

      Usuń
  5. No dobra, poszukam tego teriaki, ale mogą być los problemos ze świeżą kolendrą :)))
    No właśnie, co ci Anglicy mają, że bez kolendry w liściach ani rusz, hę??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolendra to jedna z głównych przypraw kuchni hinduskiej, więc podejrzewam, że to oni są 'winni' za silną dominację tego zioła w tym kraju.
      Kolendra ma dominujący smak i myślę, że nadaje ton wielu potrawom w stylu mdłych, zmiksowanych zupek, w przeciwieństwie do wielu polskich specjałów, które są ostre i intensywne same w sobie jak np. kapusta kiszona :)

      Usuń
  6. Fidrygauko, sałatka bardzo ciekawa, na pewno skorzystam z przepisu. Ten makaron mnie zaintrygował, skąd określenie "muszkowy"? Toż to pospolite kokardki... aaa, no tak. Przecież kokarda to inaczej mucha :D Za zdjęcie bardzo dziękuję, chociaż wydaje mi się, że po porównaniu masz jednak niemalże porządek!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaaa, no faktycznie 'kokardki'. Ale jakoś nie mogłam znaleźć odpowiedniej nazwy i stworzyłam taką kalkę z angielskiego 'bowtie pasta' czyli makaron w kształcie muchy :)
      A co do bałaganu, to weź już się tak nie przechwalaj! No! :)

      Usuń
  7. Chciałam tylko powiedzieć 'Dzień dobry' i już obserwuję przez Bloglovin :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, witaj :)
      Jak widzisz, ja też już śledzę małą P. i wyczyny jej Mamy :)

      Usuń
  8. jak znajdę suszoną żurawinę, w której 60% składu nie stanowi cukier to zrobię

    pięknie zaserwowany przepis :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ola, jeśli szukasz żurawiny z mniejszą zawartością cukru, to obawiam się, że możesz nigdy tego przepisu nie zrobić, jak zobaczysz skład ... sosu teriyaki (tam to dopiero jest cukru od groma :))
      W ogóle to nikt nie mówi, że sałatka jest dietetyczna.
      A przepis jest naprawdę świetnie podany - aż się chce od razu przystąpić do akcji i czegoś takiego właśnie szukam w blogach kulinarnych.

      Usuń
  9. Kolendry szczerze nie znosze od pobytu w Boliwi gdzie byla ona dodawana absolutnie do wszystkiego. Blee... Wiec z ciekawoscia przeczytam o probie przekonania sie do niej! :) A salatka brzmi calkiem niezle. Chyba nawet sprobuje :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Justyna, nie wiem czy jest metoda na polubienie kolendry po 'przeżarciu' się kolendrą.
      Ja podchodzę do niej z pozycji antagonisty i widzę, że jako dodatek do innych smaków jest całkiem ciekawa.
      Wszelka przesada jest niezdrowa :)

      Usuń
    2. No w takim razie chyba bede musiala z niej po prostu na stale zrezygnowac :)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!