Z drugiej zaś strony cuda i dziwy warte są rozprzestrzeniania.
A i kronikarski obowiązek robi swoje.
Pamiętacie zapewne Spanjardów, którzy katowali mnie swoimi imprezami i głośnymi rozmowami.
Ja wszystko rozumiałam.
Że dom ma sześć pokoi (bo nawet garaż przerobiony na ciasnawą sypialenkę z mikrusowym lufcikiem).
Że nikt normalny nie chce się w tych pokoiczkach kisić całą dobę (szczególnie jak nie pracuje, a parę hiszpańskich niewiast niezaprzeczenie było 'utrzymankami' swoich dziarskich macho - nie wiem czy z powodu poszukiwań pracy, czy też z przekonania) i potrzebuje miejsca, gdzie nie musi się przeciskać między rozwalającą się szafą i stolikiem bez jednej nogi, a skrzypiącym łóżkiem.
Że salon z wypierdzianą sofą (nie widziałam, ale to standard w wynajmowanych lokalach) połączony z kuchnią wiecznie waniejącą smażoną cebulą (czułam nie raz, bo wywietrznik skierowany jest prosto na nasz ogródek) nie jest wymarzonym miejscem do przyjmowania gości.
Że trawka, grill, piękna angielska pogoda (pierwszy raz od siedmiu lat mieliśmy na Wyspach lato).
Tylko, że...
Nie po to uciekałam z Londynu, żeby znów żyć w niechcianej komunie z nieprzewidywalnymi sąsiadami, żeby uczestniczyć w ich życiu emocjonalno-kulturalno-artystycznym, żeby czuć ich wzrok na moich plecach i w moim dekoldzie (no, nie da się pielić w golfie :)))
Po kolejnej półdobowej imprezie, otumaniona kłębami dymu papierosowego, oczadzona smrodem grilla, ogłuszona donośnymi głosami rozprawiającego tuzina Hiszpanów i świdrującym pianiem miłośniczek karaoke, wdrapałam się na stołeczek, przewiesiłam się przez płoteczek i zapytałam się grzecznie, czy zdają sobie sprawę, jak długo już imprezują.
No i w ogóle to moje pranie, grill, papierosy i jaśmin jakoś się gryzą.
O petach i kapslach przerzucanych przez płot nie wspomniałam, bo kto by się tam czepiał takich detali.
Szybka analiza socjologiczna grupy pozwoliła mi na następujące obserwacje:
Samiec Alfa (ten z nagrania, o głosie godnym lepszej sprawy niż wykłócanie się z jakąś Poleczką) i jego kolega (Samiec Alfa Dochodzący) odstawili focha, że w ogóle ktoś śmie im zwracać uwagę.
Ostentacyjnie nie patrząc w moim kierunku oświadczyli, że (w wolnym tłumaczeniu) 'wolnoć Tomku w swoim domku' i to nie jest mój zakichany interes, co oni sobie robią w SWOIM ogródku.
Pozostały element męski nie przerywał grillowania, z wyjątkiem dwóch rozjemców. Jeden z nich zamieniał ze mną wcześniej parę słów, gdyż jako mieszkający 'na waleta' (jak mniemam) nie miał własnych kluczy i notorycznie wysiadywał pod drzwiami. Nie wypadało mu więc się odzywać.
Drugi zaś deklarował się pokornie, że tak, tak, postarają się trochę ciszej.
Kwestii zapachowych nie skomentowali.
Dziewczątka zaś zamilkły spłoszone.
Impreza skończyła się o północy.
Kolejne bibki zaczęły odbywać się wg następującego schematu: w ciągu dnia dziewczątka trajkotały na patio od rana do nocy, tańczyły, śpiewały, opalały się skąpo odziane. Od czasu do czasu prowadziły porywające rozmowy intelektualne z Grekiem w 'mocno połamanym' (żeby nie powiedzieć: 'pokiereszowanym') angielskim (np: "De łord 'pornografija' iz de sejm in ol langłidżiz" - autentyk!)
Spanjardy pracujące wracały z pracy w okolicach osiemnastej.
Do 21-szej panowała względna cisza.
Następnie zaś na patio wyjeżdżał grill, brzdąkały puszki z piwem, drzwi wejściowe waliły z hukiem w regularnych odstępach czasu, zwiastując gości (eh, gościnny naród, ci Hiszpanie), a głośności rozmów prowadzonych w podgrupach, z przekrzykiwaniem siebie nawzajem i telewizora, nie powstydziłby się niejeden angielski pub, nadający mecze ligowe na żywo.
Dziesiąta, jedenasta, dwunasta, pierwsza, druga w nocy ...
To nieważne, że jakaś Poleczka musi wstać o piątej, żeby się wyrobić z porannym oporządzeniem towarzystwa. Jak jej się nie podoba, to niech wraca to swojego kraju (kolejny autentyk!)
Niestety, mnie nawet pochrapujący mąż wyprowadza z równowagi.
Co dopiero hałas i smród o trzeciej nad ranem wdzień roboczy noc przedroboczą!
Co dopiero hałas i smród o trzeciej nad ranem w
Po paru nieudanych próbach zwrócenia im uwagi, po wylaniu żalów na facebooku (Dzięki, kochani, Wasze współodczuwanie wiele dla mnie znaczyło :))), po konsultacjach w pracy (głównie w celu zrozumienia, dlaczego inni sąsiedzi - Anglicy z Anglików - nie reagują), po wyrwaniu sobie paru włosów z głowy rozpoczęłam poszukiwania pomocy z zewnątrz.
W miarę przeglądania zasobów sieci zaczęłam co raz bardziej uświadamiać sobie swoją bezradność.
Fora internetowe kipiały opowieściami, jak to ludzie skończyli na antydepresantach, sprzedawali swoje posesje po dużo niższej cenie, dostawali nerwicy psychosomatycznej, rozwodzili się i popełniali harakiri z powodu dokuczliwych, acz niereformowalnych sąsiadów.
Po takiej lekturze, powinnam była właściwie zacząć wznosić modły dziękczynne, jako że 'moi' Hiszpanie okazali się łagodnymi barankami wobec 'dresów' chlejących od rana do nocy, wobec narkomanów hodujących i aplikujących, wobec właścicieli psów i kotów, których ulubieńcy srali wprost do ogródka, wobec czworonogów wyjących całymi dniami z żalu za 'pańcią' robiącą w korporacji od świtu do zmierzchu, wobec amatorów perkusji i fanów techno.
Ja jednak z tych, co to się tak łatwo nie zadowalają.
Hiszpanie grillowali i deliberowali, a ja (jako że i tak nie mogłam spać) pisałam blog, na przemian z wyszukiwaniem w internecie moich praw i obowiązków.
Na wstępnie ustaliłam bez cienia wątpliwości, że policja nic z tym fantem nie zamierza zrobić, albowiem nie tyle, że nie leży to w jej gestii, ale nie będzie marnować swoich zasobów (ludzkich, benzynowych czy jakich tam jeszcze) na rozwiązywanie takich przyziemnych spraw jak porąbane stosunki międzysąsiedzkie.
Co prawda mój znajomy emerytowany policjant obiecał mi, że przyjdzie mi z odsieczą, gdy zaistnieje taka potrzeba. Doszliśmy jednak oboje do wniosku, że jeszcze chyba nigdy nikt nikogo nie zaaresztował za rozmowy, chociażby i te prowadzone donośnym głosem.
Jedyną radą było zgłoszenie sprawy do gminy, ale ... najpierw trzeba było spełnić trzy warunki:
- porozmawiać z sąsiadami na spokojnie, w czasie niewystępowania konfliktogennego zachowania (Czyli kiedy, pytam się?),
- napisać do nich oficjalny (bardzo, bardzo grzeczny i delikatny) list wyjaśniający nasze stanowisko (a nuż-widelec sąsiedzi nie są świadomi wyrządzanych nam szkód emocjonalnych),
- prowadzić tzw. 'dzienniczek hałasu' (noise diary) i zapisywać w nim wszystkie szczegóły typu: rodzaj hałasu, czas trwania hałasu, jak to wpływa na nasze życie i co nam uniemożliwia).
Przez sześć miesięcy!!!
Ściągnęłam więc z internetu odpowiedni 'zestaw donosiciela' i napisałam szkic listu (zastanawiając się, jakżeż to ja mam ich zatytułować i jaką ewentualną wartość prawną miałby przedstawiać ten list, gdybym się nie podpisała imieniem i nazwiskiem, czego, rzecz jasna, robić nie zamierzałam).
W czasie moich poszukiwań Hiszpanie toczyli swój grillowo-rozmowny tryb życia i nic sobie nie robili z moich - co raz mniej uprzejmych - próśb.
Co prawda okazjonalne wydarcie ryja o trzeciej w nocy ('Can you just shut up? It's 3 o'clock in the morning!!!) przynosiło skutek natychmiastowy, ale raczej z racji zmęczenia materiału, niż mojego autorytetu.
A ja już obserwowałam już u siebie pierwsze objawy nerwicy psychosomatycznej (migotanie zastawek na jakikolwiek dźwięk w ogrodzie) i depresji paranoidalnej (nawet podany na lotnisku komunikat po hiszpańsku potrafił mi zepsuć radość z wyjazdu na wyczekiwany urlop).
Aż pewnej nocy, vquerviona na maxa (Excusez-moi my French, ale tu inne cenzuralne słowo po prostu nie pasuje) otworzyłam okno sypialni (metr z hakiem nad głowami Hiszpanów - bo jak pamiętacie, ich patio było wyżej od mojego, więc gdy stali niemalże zaglądali mi w okna na piętrze), wycelowałam w rozdyskutowany tłum kamerkę iphone'a i oznajmiłam im najspokojniej jak tylko można:
'Chciałam was poinformować, że nagrywam wasze rozmowy. Od teraz będę je nagrywać za każdym razem, kiedy impreza przeciągnie się dłużej niż do 11-tej w nocy, żeby mieć dowód, który następnie przedstawię właścicielowi mieszkania, a następnie wyślę do gminy jako załącznik. Oprócz nagrywania filmów zamierzam też prowadzić 'dziennik hałasu', gdzie będę zapisywać każdą imprezę z dokładnością co do minuty.'
Uuuuu ... powinniście usłyszeć (mam to nagrane, ale wam oszczędzę :))) rejwach jaki podnieśli.
Że to nielegalne, że nie oni sobie nie życzą, że nie mam prawa!!!
A ja na to, że nie jest to nielegalne, bo nie widać na filmie ich twarzy (co było kłamstwem, jak i prawdopodobnie było to jednak nielegalne, ale - ucho od śledzia, Kwinta, Vabank itd.)
No i czy legalne jest notoryczne zatruwanie komuś życia?
I czy, przez jakieś dziwne zrządzenie losu, ja też mam może jakieś prawa - jak chociażby prawo do spania w nocy - czy jednak nie?
Najgłośniej oczywiście krzyczał Samiec Alfa.
Konsekwentnie nie patrząc w moim kierunku bełkotał coś o JEGO domu.
A ja mu na to, że to nie jego, tylko wynajmowany.
I zaczęło się powoli robić przedszkole (to wtedy właśnie Wizytujący Samiec Alfa chciał mnie wyeksmitować z powrotem do Polski).
Na koniec Przedszkolaczek Alfa rzucił jeszcze, że 'a właśnie, że teraz będą imprezować jeszcze częściej i to do samego rana'.
Co natychmiast wcielił w życie.
Drzwi za ostatnim Hiszpanem zamknęły się o czwartej nad ranem.
Mój mąż niestety w takich sytuacjach wycofuje się wielkim rakiem (czym mnie oczywiście wkurza niemiłosiernie), jako że jemu i tak hałas nie przeszkadza. On się wyłączy, uda się do swojego ulubionego boksu z napisem 'Nic', albo poczuje poduszkę i odleci w ramiona Morfeusza nie zdążywszy porządnie chrapnąć.
Jednakże jego stoicki spokój i specyficzne poczucie humoru były tu nie bez znaczenia dla mojego zdrowia psychicznego.
Wysnuł on bowiem - na bazie starych przysłów pszczół - hipotezę, iż zasada 'na złość babci odmrożę sobie uszy' jeszcze nikomu nie wyszła na dobre.
No i, że 'kto z Mieciem wojuje, ten od Miecia ginie' :)
Ja jednak nie chciałam czekać na na niechybne bankructwo Hiszpanów (mięso na grilla + alkohol codziennie) lub na wylanie ich z pracy z powodu stałego niewyspania.
Następnego dnia, w ramach zwiększenia siły rażenia, udałam się do zaprzyjaźnionego nam sąsiada z naprzeciwka, który opiekuje się posesją okupowaną przez Spanjardów. Kosi tam trawę, ma zapasowe klucze i ... kontaktuje się na bieżąco z właścicielem.
Nakreśliłam mu sprawę nieprzespanych nocy i prześmiardłego prania.
Pan mi przytaknął, potwierdził, że on też ich słyszy (z drugiej strony ulicy!) i obiecał, że sprawę przekaże 'do uszu własnych' landlorda.
Od tej pory (czyli od połowy sierpnia) za płotem zapanowała CISZA ABSOLUTNA.
Nie tylko nie ma imprez, nie tylko nikt nie deliberuje pod oknami naszej sypialni, to jeszcze grill robiony sporadycznie i za dnia, a nie przed północą, jest strategicznie odsuwany od płotu.
A jak pogoda jest tak zabójczo piękna, że żal siedzieć w czterech ścianach, Hiszpanie wylegają ... przez drzwi kuchenne.
10 metrów od mojego okna.
I dyskretnie chichoczą zza węgła.
Te dziesięć metrów niekwadratowych zmieniło moje życie.
Nie wiem dokładnie, jaki czynnik zadziałał najdobitniej.
Myślę, że po pierwsze część z nich nie mieszkała tam legalnie (jedna osoba wynajmuje dom od właściciela i podnajmuje go zbyt dużej liczbie osób).
Po drugie, to nie Londyn, gdzie ludzie kupują mieszkania na wynajem i mało ich obchodzi, co się z nimi dzieje, o ile tylko dostaną swoją kasę).
Tu, w małym miasteczku, wynajmujący to najczęściej byli lokatorzy i wygląda na to, że dbają o to by dobrze żyć z niedawnymi sąsiadami.
Poza tym żaden z nich nie chce, żeby jego posesją zainteresowała się gmina, szczególnie, jeśli (jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności) wynajmuje dom na lewo, nie płacąc od tego podatku :)))
A może też trochę to moje nocne 'ucho od śledzia'?
Wciąż nie dowierzam. Wciąż się nieco obawiam wiosny, ale ... do tego czasu może będziemy mieli już nowych sąsiadów (oby nie gorszych), bo ostatnio tak jakby mniejsze tłumy przetaczały się za ścianą.
Nawet trawa niewydeptana, a grill rdzewieje ...
Oh, well. Jakoś będę się musiała nauczyć z tym żyć.
A magnetyczne zakładki wciąż do wzięcia :)
niedziela, 29 września 2013
Ps. Wygląda na to, że tym najbardziej umęczonym i zdeterminowanym pozostaje tylko telewizja :)))
Nie wiem, czy ja bym się na to odważyła (nie wiem, czy taka interwencja by coś dała, a poza tym mam niemedialny wygląd :)))))
photo: Kalina :)
Gratulacje! Milej I cichej niedzieli zycze.
OdpowiedzUsuńDzięki Moniko. Miłego tygodnia (jako że mam poślizg w odpowiadaniu na komentarze :))
UsuńKażdy stan wojenny kiedyś się kończy. Cieszy mnie to, że Hiszpanie nie zrobili Ci na złość, bo gama narzędzi zemsty mogła być szeroka. Pod warunkiem, że by im się chciało ;)
OdpowiedzUsuńSerdeczności!
Monia, też się tego bałam, ale powiem Ci, że byłam już tak wykończona hałasem i swoją bezradnością, że stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia i jak wojna to wojna!
UsuńAle wolę pokój.
No i zaczynam znowu lubić Hiszpanów :)
No prosze, prosze. Nie wiadomo co, ale cos w koncu zadzialalo. Gratuluje! A powiedz, dowiedzialas sie, czemu Anglicy w takich sytuacjach nie reaguja?
OdpowiedzUsuńKasiu, też jestem bardzo, bardzo ciekawa. Myślę jednak, że landlord maczał w tym palce, szczególnie że teraz naprawdę dużo mniej osób się tam przewija (chyba sie wyprowadzili :)))
UsuńDlaczego Anglicy nie reagują? Bo są zbyt poprawni politycznie, bo nie lubią się mieszać, bo 'keep themselves to themselves', bo nie lubią konfrontacji??? Nie mam pojęcia. Nie myślisz chyba, że moi pracowi Anglicy mi powiedzieli :))))
Oni raczej reagują na piśmie :)
O bogowie, skad ja to znam. Gdy sasiad palil mokre drwa i zaczadzil cala okolice tylko ja sie darlam przez okno, ze mu chyba rozum zezarlo. Sasiedzi podzielali ten poglad na osobnosci. Tego mi nie bedzie brakowac.
UsuńKaczko, ta cecha Anglików jest w czółówce tych irytujących mnie najbardziej, ale ... to nie do przewalczenia. To jest w ich genach (i nie jest to na pewno gen recesywny :))
UsuńPs. A więc jednak ... (zastanawiam się, czy zmienisz nazwę bloga :)))
Pasowaloby na Mein Kampf, ale mam wrazenie, ze ten tytul juz jest zajety :-) Chyba nie zmienie... przywiazalam sie. Dodam moze jakis precel, wurst, albo kufel, zeby ostatecznie skolowac P.T. Czytelnikow. Albo zaczne starania o zamiane republiki na monarchie, zeby mi bylo kompatybilne z szablonem...
UsuńHa, ha, Kaczko, I love you dearly!
UsuńWszytkie pomysły mi się podobają. I kufel i zamiana i nawet Mein Kampf - wiesz, jak by Ci statystyki skoczyły? :)))
Mąmer dziś rano mnie powitał: Fi rozgromiła Hiszpanów! To tak na marginesie :)
OdpowiedzUsuńAle nie do uwierzenia, że to się powiodło i to nie z użyciem maczety o.O Oby tak dalej :) W ciszy i spokoju :)
Czuję się zaszczycona, że Mąmer tak się przejmuje moimi pierepałkami. Właściwie skoro czyta (acz nie ujawnia się w komentarzach), powinnam zwrócić się wprost do niego: podziwiam Pana, Panie Mąmer, za to że daje pan radę czytać moje zdania wielokrotnie złożone i znosić moje gadulstwo. Niewątpliwie jest Pan mężczyzną wyjątkowym.
UsuńA że się powiodło - przyznam, że naprawdę wciąż przecieram oczy ze zdumienia i szczypię się w ramię.
A poza tym ... rozkoszuję się ciszą.
Mąmer mnie tez czyta i co gorsza słucha, więc przyzywczajony ;)) Aczkolwiek nie pozostawia po sobie śladów, więc taki z niego pożytek połowiczny. :)
UsuńZawsze jednak statystyki ponabija, nie? :)))
UsuńBałam się, że tylko sobie zaszkodzisz, ale - na szczęście - udało się!
OdpowiedzUsuńMoi sąsiedzi zza ściany wciąż myślą, że są sami na świecie i imprezują, kiedy tylko mają ochotę, myją samochód pod oknami, wycinają niepasujące im drzewa i krzewy - i to wszystko bezkarnie już dobrych kilkanaście lat. Bezkarnie - bo gdy kiedyś inni próbowali im zwrócić uwagę, obrzucili ich stekiem wyzwisk, nie nadających się do powtórzenia. I od tamtej pory nikt im nie wchodzi w drogę. I wszyscy słyszą imprezy zaczynające się u nich o 1 w nocy, ale każdy udaje głuchego...
Ostatnio gdzieś czytałam, że - wybierając mieszkanie do kupienia czy wynajmu - najpierw trzeba poznać i zaakceptować sąsiadów, a potem dopiero patrzeć na wszystko inne. To chyba słuszne, ale jak to zrobić jeszcze nie mieszkając? Sąsiadów chyba dobrze poznaje się dopiero po zamieszkaniu (tak jak męża/żonę dopiero po ślubie ;))))
Ja też się tego bardzo, bardzo bałam, ale tak jak już napisałam wyżej - nie miałam nic do stracenia, bo logiczne i łagodne argumenty nie działały.
UsuńW sumie mogło być gorzej, ale wtedy to już raczej mogłabym to podciągnąć pod jakieś wykroczenie i liczyć na interwencję policji :)
Co do wyboru mieszkania, to tutaj też tak mówią: żeby się przejść ulicą wieczorem, poobserwować, jak się zachowują ludzie, jakie odgłosy dochodzą itp. Ale kto ma na to czas?
A poza tym wszystkiego nie wypatrzysz, np. szlajających się kotów (które - tak dla Twojej wiadomości) mają teraz nową rozrywkę - sikają na moje pudła na recycling, stojące przed domem, w wyniku czego muszę je co tydzień myć, bo śmierdzi niemiłosiernie!
oczywiście powiedziałaś to wszystko po hiszpansku, żeby wiedzieli, że żadne słowo, które padło podczas ich nocnych imprez nie uszło Twojej uwadze i niniejszym znasz wszystkie ich brudne sekrety?
OdpowiedzUsuń:)
Wiesz, po hiszpańsku to ja znam tylko 'adios amigos', co w sumie nawet by pasowało :)))
UsuńA co do sekretów, to na prezentowanym nagraniu podobno gadli o czymś tak niewinnym jak telewizja. A o tej pornografii to były tylko rozważania lingwistyczne :)))
No masz! A ja też akurat o sąsiadach piszę :-D.
OdpowiedzUsuńMasakra, że tak się wyrażę. Najważniejsze, że przycichło i oby tak pozostało. Ostatnio mam w tym zakresie podobne (choć jednak nieco inne, ale o hałas chodzi) doświadczenia i o ile zarwane noce z powodu dorabiania, choroby dziecka, remontu (ale w nocy malowanie, a nie wiercenie!) jakoś człowiek dźwiga, to z powodu imprez czy remontów (zdecydowanie wiercenie) innych ludzi - zdecydowanie gorzej ehh, aż nie mam siły dokończyć tego swojego tekstu ...
Zdjęcia sytuacyjne cudne :D
Fakt, że cudzy hałas przeszkadza nam zdecydowanie bardziej.
UsuńJa też jestem koszmarnym nocnym markiem (chodzenie spać o 1-2 w nocy to dla mnie nic niezwykłego), Mogłabym więc w sumie przymknąć oko (i ucho) na te imprezy, skoro i tak nie spałam, ale ... ten notoryczny jazgot był jednak trudny do zaakceptowania.
Dobrze, że przycichło. Oby się nie wznowiło na wiosnę. Póki co, jako głównego sprzymierzeńca mam angielską pogodę :))
Dokańczaj tekst! Nie leń się!
Miło mi, że razem z Veni doceniłyście moje grafiki. Szczególnie, że jak rzadko kiedy wysiliłam się i nie wkleiłam zdjęcia z internetu (tzn. elementy składowe tak, ale poddałam je obróbce specjalnie dla Was!)
To prawda, szczególnie, że jak sami hałasujemy to nie śpimy/nie próbujemy zasnąć/nie próbujemy skupić się nad robotą :-).
UsuńOby, oby.
Tekst wyjątkowo długi, niedoczas stale, więc trochę się przeciągnęło, ale przed chwilą tekst zawisł :-).
O, bardzo, cudowne są - po...nie-powiem-co się ze śmiechu :D
Oj, ty też masz tych sąsiadów egzotycznych :)
UsuńNo właśnie zapomniałam - mega super dokumentacja fotograficzna :D Zilustrowane bombowo :D
OdpowiedzUsuńDzięki Veni (vide: komentarz wyżej :))
UsuńWiesz, co następuje w takim momencie, co nie?
Usuń"Chcemy więcej! Chcemy więcej!"
;))
Veni, no bez przesady! Nie jestem Radomską! (choć nie ukrywam, że mnie zainspirowała :)))
UsuńPrzejrzałam Radomską. Tobie idzie lepiej uważam. :) :P
UsuńVeni, wygląda na to, że Radomska działa w Paincie, a ja w Photoshop Elements i stąd większa precyzja. Ale spodobało mi się (choć to czasochłonne cholerstwo), więc może co jakiś czas się skuszę :))
UsuńŚwietnie napisany tekst. Ja mieszkam w Londynie, w mieszkaniu w dość tzw. "posh" dzielnicy, po której nigdy bym się nie spodziewała hałaśliwych sąsiadów. A jednak... może nie ma hiszpańskich imprez, za to są hałaśliwe angielskie remonty co niedzielę! Czyli jedyny dzień w tygodniu, kiedy mogę się wyspać i posiedzieć w domu...
OdpowiedzUsuńDzięki Nat :)
UsuńW sumie to można wysnuć wniosek, że każda dzielnica ma swoją specyfikę. W tych bardziej posh niedziela jest prawdopodobnie jedynym dniem, kiedy mieszkający tam ludzie nie pracują, więc ... biorą się za remonty. Też nie mam pewności, czy to jest legalne (coś mi świta, że można hałasować od 8-13 w soboty i święta, ale to niesprawdzona informacja). Podejrzewam jednak, że tam wszyscy jadą na tym samym wózku i jakby zaczęli walczyć z remontami w niedzielę, to sami też nie mogliby ich przprowadzać.
Pozdrawiam :)
Hahaha a myślałam że się wyprowadzili! A tu tak, proszę bardzo, najzwyczajniej przestraszyli się. I bardzo dobrze!
OdpowiedzUsuńKarolino, może to nie za bardzo dobrze o mnie świadczy :) ,ale jak mawiał mój znajomy: "Stosuję te metody, które działają!"
Usuńa ja dzisiaj byłam z wnukiem u lekarza i zrobiłam zdjęcie jednego ogłoszenia z myślą o tobie
OdpowiedzUsuńtu go nie zamieszczę ale wejdź na stronę
neighbours@flametv.co.uk
zapraszali umęczonych przez sąsiadów
Kalino, nie mogę tego znaleźć. Jak wchodzę na ten link, to mnie przekierunkowuje na www.flametv.co.uk ,a tam żadnej reklamy znaleźć nie mogę. Może mi prześlij na maila, to wkleję w treść posta.
Usuńwysłałam na gazetowy mail
Usuńwkleiłam :)
UsuńDoraźna metoda przerywania imprez sąsiadów to wyłączanie im prądu. Trzeba tylko wiedzieć gdzie.
OdpowiedzUsuńDługofalowa metoda, to rozpoczynanie imprez w momencie gdy sąsiedzi kończą. Albo lepiej w chwilę później, gdy zaczyna ich dręczyć kac. Jak nie masz ochoty na imprezę, to wystarczy wynieść do ogródka kolumny, puścić "Cwał Walkirii" i pójść do pracy. Po najdalej trzecim razie nawet Hiszpan zrozumie aluzję.
Sposoby powyższe sprawdzone podczas wieloletniego pomieszkiwania w domu studenckim.
zaz
Zaz, przyznam, że przyszła mi na myśl podobna metaoda, ale:
Usuń- co do prądu - odpada! Nie wiem gdzie, a poza tym to nielegalne (nie walczę metodami nielegalnymi)
co do metody drugiej:
- jako wielbicielka ciszy nie posiadam kolumn :)
- metoda ta jest bardzo pracochłonna i wymaga wielkiego poświęcenia (polowanie na moment, kiedy sąsiedzi skończą imprezę, itp),
- moi sąsiedzi nie pili, oni 'tylko' głośno rozmawiali i grillowali, więc kaca nie mieli :)
- są to ludzie nad wyraz wytrzymali (część z nich po imprezach w środku tygodnia normalnie chodziła do pracy) - nie mnie konkurować z nimi
- nie mogę karać innych sąsiadów, za grzechy Hiszpanów (a tu w Anglii to wiesz, dom na domku domkiem pogania).
Na szczęście na razie nie muszę stosować żadnym metod.
Wczoraj był za płotem malutki grillunio - 15 minut na upieczenie mięska, cicho, skromnie i bezproblemowo. O 21:30 zapadła błoga cisza.
Naprawdę, co raz bardziej lubię moich sąsiadów :)))
No to super, mam nadzieje że spaniardy nie bedą już utrapieniem.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Imigrantko, i ja mam taką szczerą i gorącą nadzieję :)))
UsuńI pomyśleć, że ja narzekam na sąsiadkę z góry, która raczy nas mszami... i śpiewami... w niedzielę o 7mej rano... :)
OdpowiedzUsuńP.S. Zdecydowanie lepiej skupić się na pozytywach :) zwłaszcza, że Twoje powody do lubienia pracy są powodami poważnymi :)
Widziałam dzisiaj jednogo z hiszpańskich sąsiadów ... noszącego wielkie pudła, a potem wyprowadzającego się z walizką i ... zaczynam się powoli obawiać, czy aby następni sąsiedzie nie będą gorsi :))
UsuńA zatem: skupiam się na pozytywach i na razie cieszę się tym, co mam, czyli ciszą i ... pracą :)
ja na sąsiadów w irlandii nie mogę narzekać. Ale kiedyś w Polsce miałam bardzo nieciekawą rodzinkę mieszkanie pode mną. Oj dali mi popalić :(
OdpowiedzUsuńMikasiu, chyba każdy prędzej czy później trafi na jakiegoś uciążliwca. Ja od Anglików też nie doświadczyłam żadnych nieprzyjemności. Oni generalnie (nie mówię o mieszkaniach komunalnych w niektórych dzielnicach :))) zbyt bardzo cenią sobie swoją prywatność, żeby niszczyć ją innym. Myślę, że Irlandczycy podobnie :)
UsuńZnam to , znam...Wenezuela, pewnie jako dawna kolonia hiszpanska ma ten sam zwyczaj nie przejmowania sie halasem i ewentualnym molestowaniem tym sasiadow. Moglabym pisac i pisac na ten temat. Raz nawet moj maz o malo nie zabil mlodzieniaszka , ktory puszczal muzyke tak glosno, ze nie mozna bylo rozmawiac przez telefon. Na nasza uwage mlokos wyszedl uzbrojony w kij i zaproponowal walka rozwiazac problem sasiedzki..do dzis nie rozumiem jak memu mezowi udalo sie go pokonac...a bylo 20 lat roznicy wiekowej na niekorzysc mego meza ....pomoglo!!!! teraz mamy spokoj z tej strony domu...z innych stron nie tak bardzo, ale wydzwaniam na policje az do znudzenia i opowiadam o zawalach serca mego meza..o tym,ze juz wiecej zawalow miec nie moze bo wiadomo czym to sie moze a nawet na pewno skonczy , i ze oni bede za to odpowiedzialni tzn..ze moge zostac wdowa a nie chce ...zjawiaja sie w koncu...a poza tym wyprowadzilismy sie w wysokie gory i bardzo madrze postawilismy dom z dala od sasiadow.
OdpowiedzUsuńWenezuelczycy zyja w halasie, spia w halasie , jedza w halasie, pracuja w halasie wiec ludzie tacy jak my uwazani sa za skrajnych dziwakow...Zycze wiec by sprawy sie potoczyly jak Ty sobie tego zyczysz...sciskam serdecznie
Grażyno, myślę, że Twoja hipoteza jest trafna - eh, te ludy południowe :)))
UsuńMój mąż do rękoczynów się nie rwie (nie wiem, co by zrobił w obronie własnej), ale mnie już niewiele brakowało :)
Jak oglądam zdjęcia Twojego ogrodu, to aż się wierzyć nie chce, że coś lub ktoś może zaburzać tę sielankę! (chyba, że to ten dom w górach, na odludziu).
Na razie wciąż spokój.
Poznałam dziś kolejną sąsiadkę, która powiadziała mi, że tak bardzo się cieszy, że my się wprowadziliśmy do tego domu, bo wcześniej też mieszkali tam studenci i cała ulica miała ich dość :)
Pozdrawiam