Searching...
wtorek, 25 października 2011

kupy, sacrum i dulszczyzna

Temat defekacji rozwinął się równolegle do kwestii publicznego rodzenia dziecka X przez panią Kotak, więc - żeby mój komentarz nie przebił długością samej notatki - postanowiłam odpowiedzieć (sobie?) na pewne kwestie w oddzielnym wpisie.

Jak już pisałam parokrotnie (i co chyba przebija jakoś z moich wywodów, bo - wykorzystując zacisze i anonimowość bloga - piszę, to co myślę, nie kreuję się na kogoś kim nie jestem; albo szczerze - albo wcale) jestem osobą o dość jasno określonych poglądach.

Bardziej mi do czerni z bielą niż do palety szarości.

Oczywiście te moje poglądy jakoś tam ewoluują w wyniku milionów zadawanych sobie dziennie pytań, przeprowadzanych analiz, debat wewnętrznych a'la Skrzypek na Dachu (nie tylko 'z drugiej strony' lecz też z trzeciej, czwartej, dziesiątej).

O ile jednak na przestrzeni lat nauczyłam się dawać innym prawo do mieszania czerni z bielą, o ile przestałam krytykować kogoś za łączenie pomarańczu z różem, tylko dlatego że AKURAT MI się to zestawienie nie podoba, i pojęłam, że ZAWSZE muszę przynajmniej przeczytać parę stron, zajrzeć pod okładkę (go beyond the cover :)) zanim wyrobię sobie o kimś zdanie, to ja sama pozostałam raczej niewzruszona w kwestii patrzenia się na pewne zagadnienia - te moralne włączając chyba na pierwszym miejscu.

Ja po prostu mam bardzo silną potrzebę podziału na sacrum i profanum.

I wolę patrzeć na koło niż na nieregularną plamę.


Mieć odpowiedzi na pytania niż ich ciągle szukać.


I wiem, tacy jak ja świata nie zmieniają.
Wsród sufrażystek byście mnie nie spotkali.
Bliżej mi do pozytywistów niż romantyków, Dulskiej niż Przybyszewskiego ...
No, może z tą Dulską trochę przesadziłam. Bo jedak obłuda i zamiatanie śmieci pod dywan to nie mój styl.
Trupy z szafy też staram się regularnie wyrzucać na śmietnik.


Ale jednak lubię, jak rzeczy są na swoim miejscu (i nie jest tu mowa o moim domu, gdyż - jak już tak dychotomizujemy - dużo bliżej mi do bałaganiary niż pedantki :)).
Lubię mieć wyznaczone granice.

Dlatego też może nie lubię wyjazdów integracyjnych, chodzenia z szefostwem do pubu w piątki czy przyłączania kolegów z pracy do grona facebookowych przyjaciół.
Bo później nie jestem w stanie przeprowadzać rzeczowej rozmowy z szefową na tematy zawodowe bez migającego mi przed oczami obrazu ululanej w trupa starszej pani, nie mogącej trafić do czekającej na nią taksówki.

Bo przy omawianiu planu szkoleń na nadchodzący rok, zamiast koncentrować się na meritum sprawy, widzę koleżankę wystawiającą goły tyłek na plaży w Malibu.

Bo zamiast podziwiać kolegę za profesjonalne przygotowanie prezetacji, po głowie chodzą mi jego erotyczne marzenia o seksie z jednonogą partnerką, z których zwierzał się bez oporów nad piątym kuflem piwa, w czasie ostatniego wypadu do pubu.*

I uwierzcie mi, jest to poza moją kontrolą, to się odbywa na poziomie emocjonalnym lub nawet podświadomym.
Nie umiem sobie powiedzieć: Nie myśl o tym kobieto! Przefiltruj!


Dlatego wolę nie dostarczać sobie takich bodźców.
Wolę nie wiedzieć, wyznaczyć granice, intymność pozostawić w ukryciu.
Oddzielać 'sacrum' od 'profanum'.
I to odnosi się też do fizjologii.
Są po prostu takie kwestie, których nie mam potrzeby otwarcie analizować.
Jedną z nich jest właśnie szeroko pojęta fizjologia.

Owszem, ja też robię kupę, też zdarzyło mi się ostro porzygać, też mam okres i puszczam bąki, ale - no kurcze dziwna jestem jakaś - nie mam potrzeby o tym rozmawiać, ani nawet opisywać to na blogu ;)
I nie mam potrzeby o tym słuchać!
Nawet pod groźbą freudowskiego sklasyfikowania mnie jako osoby z ostro zaburzoną fazą analną.
Naprawdę nie oczekuję, że moja teściowa będzie się ze mną dzielić radosną nowiną, że właśnie po trzech dniach pobytu u mnie się wypróżniła, bo - jak to na nowym miejscu - miała początkowo problemy (ona jednak od lat niezmiennie uważa, że to dla mnie istotna informacja).

Nie muszę też wiedzieć, że moja najlepsza przyjaciółka akurat ma 'ciotę' i się z niej leje.
No nie muszę.
A nawet - pójdę dalej - gdyby dzieliła się ze mną tak otwarcie co miesiąc, podwaliny naszej przyjaźni byłyby jednak mocno zachwiane.

A jak moje dziecko się zrzyga, to ja niestety rzygam razem z nim.
Z obrzydzenia.
Tak wiec sprzątam zawsze po nim i po sobie.
No i zbieranie tych psich kup ... bleee.

Dlatego też książka o kupach i tych ludzkich i tych zwierzęcych ani mnie nie śmieszy, ani zachwyca (choć też nie oburza), a już tym bardziej nie wzbudza we mnie chęci nabycia jej.
Moje dzieci rozwijają się emocjonalnie i intelektualnie całkiem dobrze bez tej lektury.
Amen.
______________________________________________
* autentyczne przypadki zaczerpnięte z życia (mojego :))




 wtorek, 25 października 2011






2011/10/25 11:21:44
Ja też amen ;)
P.S. Moja teściowa ma klona w postaci Twojej teściowej? Czy wszystkie teściowe rozmawiają z synowymi o kupie?

2011/10/25 12:33:23
Veni, Twoja teściowa NA PEWNO nie jest klonem mojej. Moja jest jedyna w swoim rodzaju! ;)
I jest ze wsi ( nie mam nic przeciwko ludziom ze wsi, tylko stwierdzam fakt), a tam panują swojskie klimaty i nic co ludzkie (i zwierzęce) nie jest nam obce. Babka w biustonoszu na żniwach, łażenie w wyciągniętych gaciach po domu (synowa to przecież rodzina ;)), humor w stylu Biesiady w Kopydłowie, przaśne dowcipy. Zero subtelności. I trochę inny rodzaj wrażliwości ;)

2011/10/25 15:18:59
A nie, to rzeczywiście. Moja jest miastowa do bólu.
Czyli wynika z tego, że to nadmiar jakiejś substancji powoduje niepohamowaną ochotę na komentowanie regularności wypróżnień członków rodziny w trakcie konsumowania posiłku. Czy to może taka starcza odmiana zespołu turreta?

2011/10/25 15:20:38
ja jeden problem mam z glowy, nigdy nie spotkalam mojej tesciowej, ale te psie kupy to powod do stresu; u nas prawie nikt nie zbiera szczegolnie jak pies wybierze trawnik przed czyims (moim) domem, w trawie mniej widac niz na chodniku :)

2011/10/25 15:37:38
ja nie na temat, ale nie chcę pisać u siebie, wyślij mi na kasia.eire@gazeta.pl adres, poślę płytkę z nagranym teatrem

2011/10/25 15:40:17
spektaklem, nie teatrem, taki skrót myślowy :-0

2011/10/25 23:33:37
@artdeco1
Teściowe to nie są złe kobiety. Ale nagle na twojej drodze zostaje ci postawiona OBCA osoba, z którą na trzy-cztery musisz się zaprzyjaźnić, a najlepiej jeszcze pokochać (no i mówić mamusiu :)) - to trudne.
Poza tym da się przeżyć :) (te jej wyznania na szczęście są co raz rzadsze, bo 'mamusia' często nas nie odwiedza (przyjaźń się, rozumiesz, nie rozwinęła :))

@Kasiu, dzięki - odpisałam ci.

2011/10/27 18:46:41
A ja nie mówię mamusiu :-P ale moja teściowa skrzywdziła mnie gorzej niż opowieścią o kupie (chociaz o ciotkach zdarza jej sie)
Moja teściowa opowiedziala mi w szczegółach swoje trzy porody.
Nie raz. I nie dwa.
Wierzcie mi. Ponowne rozmnozenie to z mojej strony heroizm. Uprawiam głęboką medytację, żeby o niej nie myśleć.
No i szczytem wszystkiego było nazywanie mojej nowo narodzonej córki "cipeczką".

2011/10/27 19:35:12
Ojej, to musiała bardzo obrazowo opowiadać, że aż taką traumę masz ;)
A 'komplementy' faktycznie ma wyszukane. Aż strach pomyśleć co powie, jak urodzisz chłopca ;(

2011/10/28 00:45:07
Ja wiem co powie - śliczny "siusiulek" :-)
Wiesz opowieści z krypty dotyczące porodu to generalnie norma - baby jak widzą ciążówkę i to na dodatek irracjonalnie z siebie zadowoloną to woreczek z dobrym słowem im się sam otwiera.
Ale tesciowa jest bezkonkurencyjna. Nawet jak to piszę, to mam przed oczami realistyczny obraz jej peknietej szyjki macicy.

2011/10/28 16:37:43
@Mother, i tak po głowie chodziło mi coś bardziej 'wyszukanego' :)
W takich sytuacjach cenię sobie angielski dystans i 'pozytywne wyznawanie'. Może i fizjologicznie wyżywają się w kabaretach, ale w realu to raczej byś takich obrazowych opowieści nie usłyszała, a raczej zachętę i nastawienie, że 'everything's gonna be alright'.
A może się mylę????

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!