Już na wstępie wlepili mi cztery punkty karne.
Z dwunastu możliwych.
Cztery czynniki ryzyka: za stara, za gruba, za dużo dzieci i już raz pociachana.
Oczywiście ujęli to bardziej elegancko, ale sprowadzało się to tylko do jednego: chuchać, dmuchać i modlić się.
Z dwunastu możliwych.
Cztery czynniki ryzyka: za stara, za gruba, za dużo dzieci i już raz pociachana.
Oczywiście ujęli to bardziej elegancko, ale sprowadzało się to tylko do jednego: chuchać, dmuchać i modlić się.
A tu, na pohybel prognozom, wszystko szło jak z płatka.
W całej ciąży przytyłam tylko cztery kilogramy. Mój organizm, jak nigdy wcześniej (i obawiam się, że już nigdy więcej) wykorzystywał nagromadzone zapasy tkanki tłuszczowej nad wyraz efektywnie.
Ciśnienie nie skakało ani na jotę, co miesiąc wyginając brwi położnej w sklepienia gotyckie.
Cukrzyca ciążowa nie była mną w ogóle zainteresowana, zgaga omijała szerokim łukiem, a nogi za żadne skarby świata nie chciały puchnąć.
Nie bolał mnie kręgosłup, nie irytowały mnie żadne zapachy, nie goniłam męża po ogórki kiszone w środku nocy.
Ba, nawet sobie porządnie nie porzygałam, zaliczając tylko jedną 'wpadkę' tuż po zrobieniu tysięcznego testu ciążowego. Bardziej ze stresu niż z powodu wzburzonych hormonów.
W ostatnim miesiącu, w nienaganne dotychczas wyniki, wkradł się niewielki niedobór żelaza.
Walczyłam tylko z dwoma 'problemami': wszechogarniającą, nieznoszącą sprzeciwu sennością oraz ... spłukiwaniem włosów, które były tak gęste, że doprowadzały mnie do szału ilością wody (i czasu) potrzebną do ich umycia.
No prawdziwy dramat.
Cała byłam piękna, lśniąca, wygładzona, odmłodniała, promieniejąca, seksowna i szczęśliwa. Lubiłam swoją (pierwszą w życiu, zaoferowaną mi tuż przed dokonaniem ciążowego odkrycia) pełnoetatową pracę i nie zamierzałam się z nią żegnać zbyt wcześnie (tzn. na dwa tygodni przed terminem).
Plan, wspomagany zestawem witamin i żelazem, zrealizowałam.
W trzecim trymestrze doszedł mi jeszcze jeden 'dopalacz'.
Panowie konsultanci, trzęsąc się nade mną, jak galarety, zadecydowali, że ze względu na te czynniki ryzyka (no sama pani rozumie) wspomogą mnie przeciwzakrzepową heparyną.
W zastrzykach.
Malutkich takich.
Dwa razy dziennie.
No sama pani rozumie.
Pielęgniarka panią wszystkiego nauczy.
Niektórzy odliczają dni do porodu odcinając centymetry.
Ja liczyłam liczbą pozostałych strzykawek.
Dwieście, sto pięćdziesiąt, sto jedenaście, dziewięćdziesiąt osiem ...
Boże, może urodzę miesiąc przed terminem?
Znienawidzone szpileczki, sadystycznie wbijane w brzuch i uda.
Okrutne narzędzie zbrodni sączące podskórnie jad heparynowy.
Niepozorne przyrządy tortur, zostawiające bolesne gule i rozległe siniaki.
Kątem oka widziałam, jak pani robiąca mi usg, sprawdziła w komputerze skutki uboczne heparyny, gotowa łapać za telefon i raportować Social Services, że ma pacjentkę, którą mąż bez opamiętania regularnie kopie po brzuchu.
Miałam ochotę wbić garść strzykawek w tyłek konsultanta, który mi je zaordynował.
Ale robiłam to dla tego małego ciałka rosnącego we mnie, o które drżałam bardziej, niż w poprzednich ciążach, dotknięta przekleństwem wujka Google, wieszczącego i straszącego na potęgę.
Syczałam z bólu, przekonana o zbędności tej terapii - dla tego człowieczka, który zupełnie bezproblemowo rozwijał się wewnątrz.
Podejrzanie bezproblemowo - myślałam czasami.
Więc doszukiwałam się problemów.
Brak wymiotów? Źle! Za mało hormonów ciążowych.
Tylko pół kilograma w sześć tygodni? Może dziecko nie rozwija się prawidłowo?
Brzuch coś za mały. Nie ma skurczów przepowiadających.
Boże! Ona nie kopała już od ponad 10 godzin!
Mimo kategorycznych zakazów męża przeczytałam chyba wszystkie dostępne dyskusje na temat poronień, wad genetycznych, urazów okołourodzeniowych, martwych urodzeń, śmierci łóżeczkowych i oczywiście tego nieszczęsnego czucia ruchów dziecka.
Nerwowo szukałam pamięci ostatniego zarejestrowanego sygnału z wewnątrz.
Dotykałam brzuch zimną ręką, kładłam się na wznak głęboko oddychając, brałam (w miarę możliwości) gorące kąpiele, pukałam, stukałam, potrząsałam, prosiłam, zaklinałam, rozkazywałam: Dziecko! Nie wygłupiaj się! Daj znerwicowanej matce znak!
Bez odzewu.
Dopiero gdy poziom adrenaliny podkręcony chorą wyobraźnią stawiał w gotowość bojową każdy narząd ciała, gdy przez mózg przelatywała myśl o niezwłocznym udaniu się na pogotowie, Młoda dawała mi jednego porządnego kopa, jakby chcąc powiedzieć: Matka, wyluzuj!
I dalej szła spać, ululana piosenkami rosyjskimi.
Bo piosenki rosyjskie były moją jedyną ciążową słabostką.
Wyłam na cały regulator repertuar zapamiętany z licealnych lekcji. 'Podmoskowynyje wieczjera"* poprzedzały Katiuszę. Pugaczowa ustępowała Swiaszczjennej Wajnie (Wiem,wiem ... Do tej pory mi wstyd). A na okrasę były piosenki dziecięce.
Ale robiłam to dla tego małego ciałka rosnącego we mnie, o które drżałam bardziej, niż w poprzednich ciążach, dotknięta przekleństwem wujka Google, wieszczącego i straszącego na potęgę.
Syczałam z bólu, przekonana o zbędności tej terapii - dla tego człowieczka, który zupełnie bezproblemowo rozwijał się wewnątrz.
Podejrzanie bezproblemowo - myślałam czasami.
Więc doszukiwałam się problemów.
Brak wymiotów? Źle! Za mało hormonów ciążowych.
Tylko pół kilograma w sześć tygodni? Może dziecko nie rozwija się prawidłowo?
Brzuch coś za mały. Nie ma skurczów przepowiadających.
Boże! Ona nie kopała już od ponad 10 godzin!
Mimo kategorycznych zakazów męża przeczytałam chyba wszystkie dostępne dyskusje na temat poronień, wad genetycznych, urazów okołourodzeniowych, martwych urodzeń, śmierci łóżeczkowych i oczywiście tego nieszczęsnego czucia ruchów dziecka.
Nerwowo szukałam pamięci ostatniego zarejestrowanego sygnału z wewnątrz.
Dotykałam brzuch zimną ręką, kładłam się na wznak głęboko oddychając, brałam (w miarę możliwości) gorące kąpiele, pukałam, stukałam, potrząsałam, prosiłam, zaklinałam, rozkazywałam: Dziecko! Nie wygłupiaj się! Daj znerwicowanej matce znak!
Bez odzewu.
Dopiero gdy poziom adrenaliny podkręcony chorą wyobraźnią stawiał w gotowość bojową każdy narząd ciała, gdy przez mózg przelatywała myśl o niezwłocznym udaniu się na pogotowie, Młoda dawała mi jednego porządnego kopa, jakby chcąc powiedzieć: Matka, wyluzuj!
I dalej szła spać, ululana piosenkami rosyjskimi.
Bo piosenki rosyjskie były moją jedyną ciążową słabostką.
Wyłam na cały regulator repertuar zapamiętany z licealnych lekcji. 'Podmoskowynyje wieczjera"* poprzedzały Katiuszę. Pugaczowa ustępowała Swiaszczjennej Wajnie (Wiem,wiem ... Do tej pory mi wstyd). A na okrasę były piosenki dziecięce.
Szto za 'li', szto za 'mon',
W ljudziach nietu smysła, nikakowa smysła,
No kak skażem 'limon',
Srazu stajet kisła, kisła, kisła
*****
I wykrakałam.
Dwa tygodnie prze terminem stało się 'kisła'. Nawet bardzo 'kisła'.
'Classic, you sayin'?' - wertowała z niedowierzaniem moje 'Pregnancy Notes' lekarka - 'Tu nigdzie nie jest napisane, że poprzednia cesarska była klasyczna! To proszę tu chwilę poczekać'.
Po czterdziestu minutach (dobrze, że miałam ze sobą jakiś kryminał) doktor Akinsola, oficjalnie mój lekarz prowadzący, faktycznie zaś postać mityczna, będąca jedynie nazwiskiem na wysyłanych przez szpital zawiadomieniach o wizytach kontrolnych, zmaterializował się.
Nie wróżyło to nic dobrego, jako że naczelny konsultant-ginekolog parał się jedynie przypadkami trudnymi.
'Don't worri, we will wachya like a hog' - zapewnił mnie pan Akinsola ciężkim ghanijskim akcentem.
Nidgy nie zetknęłam się z tym powiedzeniem.
Miałam tylko nadzieję, że to idiom*, a nie nawiązanie do mojej wagi :)
Potem sprawy potoczyły się już mniej humorystycznie.
Zaczęło się od wątpliwości, czy aby na pewno dam radę urodzić siłami natury.
Bo wiek (no, kurczę przyczepili się jak rzep do psiego ogona), po poprzednia cesarka (rok po której urodziłam bezproblemowo siłami natury), bo ... świeżo zrobione usg wskazywało na wielowodzie i dziecko o wadze ... 5200!
Jak może dziecko ważyć ponad pięć kilo, skoro ja przytyłam tylko cztery?
No i do tego jeszcze wielowodzie!? Jakie znowu wielowodzie?
Ciocia Wikipedia już usłużnie słała informacje: przyczyną mogą być wady wrodzone ośrodkowego układu nerwowego (bezmózgowie), niedrożność przełyku lub dwunastnicy, wrodzona toksoplazmoza (Czyźby kocia zemsta?), obrzęk płodu i wiele innych, których nie chciało mi się już czytać. Te cztery wystarczyły, by moja wyobraźnia zaczęła galopować w zakazane rewiry.
Doktor Akinsola nie zastanawiając się długo zaordynował cesarkę.
** w rzeczy samej, choć nie o wieprza, a o jastrzębia tu chodziło :)
*** szczegóły techniczne do wiadomości redakcji :)
**** 'nie' - rozdzielnie czy łącznie - jeśli się gdzieś sypnęłam, to poprawcie, proszę, braci blogerska!
I wykrakałam.
Dwa tygodnie prze terminem stało się 'kisła'. Nawet bardzo 'kisła'.
'Classic, you sayin'?' - wertowała z niedowierzaniem moje 'Pregnancy Notes' lekarka - 'Tu nigdzie nie jest napisane, że poprzednia cesarska była klasyczna! To proszę tu chwilę poczekać'.
Po czterdziestu minutach (dobrze, że miałam ze sobą jakiś kryminał) doktor Akinsola, oficjalnie mój lekarz prowadzący, faktycznie zaś postać mityczna, będąca jedynie nazwiskiem na wysyłanych przez szpital zawiadomieniach o wizytach kontrolnych, zmaterializował się.
Nie wróżyło to nic dobrego, jako że naczelny konsultant-ginekolog parał się jedynie przypadkami trudnymi.
'Don't worri, we will wachya like a hog' - zapewnił mnie pan Akinsola ciężkim ghanijskim akcentem.
Nidgy nie zetknęłam się z tym powiedzeniem.
Miałam tylko nadzieję, że to idiom*, a nie nawiązanie do mojej wagi :)
Potem sprawy potoczyły się już mniej humorystycznie.
Zaczęło się od wątpliwości, czy aby na pewno dam radę urodzić siłami natury.
Bo wiek (no, kurczę przyczepili się jak rzep do psiego ogona), po poprzednia cesarka (rok po której urodziłam bezproblemowo siłami natury), bo ... świeżo zrobione usg wskazywało na wielowodzie i dziecko o wadze ... 5200!
Jak może dziecko ważyć ponad pięć kilo, skoro ja przytyłam tylko cztery?
No i do tego jeszcze wielowodzie!? Jakie znowu wielowodzie?
Ciocia Wikipedia już usłużnie słała informacje: przyczyną mogą być wady wrodzone ośrodkowego układu nerwowego (bezmózgowie), niedrożność przełyku lub dwunastnicy, wrodzona toksoplazmoza (Czyźby kocia zemsta?), obrzęk płodu i wiele innych, których nie chciało mi się już czytać. Te cztery wystarczyły, by moja wyobraźnia zaczęła galopować w zakazane rewiry.
Doktor Akinsola nie zastanawiając się długo zaordynował cesarkę.
Moje zapewnienia, że czuję się tak, jakbym miała urodzić siłą jednego parcia na nic się tu zdały.
Miałam spakować torbę, umówić się z położną na omówienie szpitalnych procedur i za cztery dni zameldować na porodówce w specjalistycznym szpitalu.
Z pogadanki zapamiętałam tylko jedno zdanie: "Jeśli z dzieckiem będzie coś nie tak, to nie będzie go mogła pani wziąć na ręce. Tylko je pani pokażemy i weźmiemy je na oddział intensywnej terapii."
Niestety, mój mózg, nakręcany dodatkowym strachem przed paraliżującą igłą znieczulenia zewnątrzoponowego, wszedł w tryb skrajnie pesymistycznego postrzegania świata.
W środę rano machina ruszyła.
Najpierw lekarz i anestezjolog przedstawili mi się uprzejmie, dopytując się, czy mam jakieś wątpliwości, które mogliby rozwiać.
Położne toczyły swój proceduralny dialog, anestezjolog instruował swojego stażystę, ginekolog żartował z pediatrą, pielęgniarki podawały narzędzia, a instrumentariusz liczył chusty chirurgiczne.
Tym liczeniem nas rozśmieszały tak, że obawiałam się, że ogarnie mnie głupawka.
Nie mogliśmy z mężem wyjść z podziwu na surrealizmem sytuacji, w której moja góra śmiała się i gadała, a dół odgrodzony niebieskim kawałkiem płótna, pocięty i zbroczony krwią nieczule znosił potężne szarpanie.
Nie przypuszczałam, że cesarka, to jedno wielkie wyszarpywanie ciała z ciała.
Kiedy już poczułam, że dziecko musi być na zewnątrz, położna podała godzinę: 10:45 i zaległa cisza.
Grobowa, przedłużająca się w nieskończoność cisza, przerwana jedynie kwileniem.
Ufff!
Potem jednak znów zapadła martwa cisza.
Nie padły żadne gratulacje, nie było słychać fanfar, nikt nie obwieszczał światu, że oto na świecie pojawiła się nasza córka.
Z namolnie świdrującym mi mózg zdaniem 'Jeśli z dzieckiem będzie coś nie tak ..." zaczęłam się domagać jakichkolwiek informacji.
Usłyszałam tylko, że za chwilę pediatra mi wszystko wyjaśni.
Mąż został wezwany za kotarę, zza której po chwili wyprowadzono go ledwie żywego.
Mnie nadal nikt o niczym nie informował.
Nagle jedna z położnych, jakby obudzona z jakiegoś transu, powiedziała dziwnie sztucznym głosem: Ma pani córkę. Śliczną!
I zaczęła rozmawiać ze mną ... o mojej pracy.
Wszystko szło niezgodnie ze scenariuszem.
Nie mogłam dotknąć, ani nawet zobaczyć dziecka.
Wiedziałam, że wydarzyło się coś złego, skoro cały personel na sali porodowej zaniemówił.
Kątem oka widziałam jak w pośpiechu wywozili mały kokonik o cudnej, kształtnej główce i alabastrowej skórce.
A jednak ... wspominam ten moment jak jeden z najwspanialszych w moim życiu.
Albowiem wszyscy ci ludzie (otrząsnąwszy się z pierwotnego szoku :)) otoczyli mnie kokonem spokoju.
Stworzyli atmosferę, w której czułam, że nawet jeśli nie wszystko działa, jak bym chciała**, to ja i moje dziecko będziemy bezpieczne.
Byli gotowi odpowiedzieć na każde moje pytanie (nawet jeśli większość odpowiedzi sprowadzała się do stwierdzenia 'Nie możemy na razie nic powiedzieć, dopóki nie przeprowadzimy kolejnych badań" :))
Wykazywali się niesamowitą delikatnością, wrażliwością i dobrocią.
O profesjonalizmie nie wspomniawszy.
Dawali mi znać, że nic nie jest dla nich problemem.
Nawet zawiezienie potężnego łoża pooperacyjnego, na ... oddział intensywnej terapii, po to tylko, bym (po karkołomnych manewrach między inkubatorami) mogła przytulić moje dziecko, zanim zawiozą je do specjalistycznego szpitala.
I ten dotyk - to była dawka miłości, energii, adrenaliny i nadziei, która pomogła mi przetrwać kolejne dwa dłuuuuugie, pełne niepewności tygodnie.
czwartek, 18 lutego 2016
Miałam spakować torbę, umówić się z położną na omówienie szpitalnych procedur i za cztery dni zameldować na porodówce w specjalistycznym szpitalu.
Z pogadanki zapamiętałam tylko jedno zdanie: "Jeśli z dzieckiem będzie coś nie tak, to nie będzie go mogła pani wziąć na ręce. Tylko je pani pokażemy i weźmiemy je na oddział intensywnej terapii."
Niestety, mój mózg, nakręcany dodatkowym strachem przed paraliżującą igłą znieczulenia zewnątrzoponowego, wszedł w tryb skrajnie pesymistycznego postrzegania świata.
W środę rano machina ruszyła.
Najpierw lekarz i anestezjolog przedstawili mi się uprzejmie, dopytując się, czy mam jakieś wątpliwości, które mogliby rozwiać.
Położne toczyły swój proceduralny dialog, anestezjolog instruował swojego stażystę, ginekolog żartował z pediatrą, pielęgniarki podawały narzędzia, a instrumentariusz liczył chusty chirurgiczne.
Tym liczeniem nas rozśmieszały tak, że obawiałam się, że ogarnie mnie głupawka.
Nie mogliśmy z mężem wyjść z podziwu na surrealizmem sytuacji, w której moja góra śmiała się i gadała, a dół odgrodzony niebieskim kawałkiem płótna, pocięty i zbroczony krwią nieczule znosił potężne szarpanie.
Nie przypuszczałam, że cesarka, to jedno wielkie wyszarpywanie ciała z ciała.
Kiedy już poczułam, że dziecko musi być na zewnątrz, położna podała godzinę: 10:45 i zaległa cisza.
Grobowa, przedłużająca się w nieskończoność cisza, przerwana jedynie kwileniem.
Ufff!
Potem jednak znów zapadła martwa cisza.
Nie padły żadne gratulacje, nie było słychać fanfar, nikt nie obwieszczał światu, że oto na świecie pojawiła się nasza córka.
Z namolnie świdrującym mi mózg zdaniem 'Jeśli z dzieckiem będzie coś nie tak ..." zaczęłam się domagać jakichkolwiek informacji.
Usłyszałam tylko, że za chwilę pediatra mi wszystko wyjaśni.
Mąż został wezwany za kotarę, zza której po chwili wyprowadzono go ledwie żywego.
Mnie nadal nikt o niczym nie informował.
Nagle jedna z położnych, jakby obudzona z jakiegoś transu, powiedziała dziwnie sztucznym głosem: Ma pani córkę. Śliczną!
I zaczęła rozmawiać ze mną ... o mojej pracy.
Wszystko szło niezgodnie ze scenariuszem.
Nie mogłam dotknąć, ani nawet zobaczyć dziecka.
Wiedziałam, że wydarzyło się coś złego, skoro cały personel na sali porodowej zaniemówił.
Kątem oka widziałam jak w pośpiechu wywozili mały kokonik o cudnej, kształtnej główce i alabastrowej skórce.
A jednak ... wspominam ten moment jak jeden z najwspanialszych w moim życiu.
Albowiem wszyscy ci ludzie (otrząsnąwszy się z pierwotnego szoku :)) otoczyli mnie kokonem spokoju.
Stworzyli atmosferę, w której czułam, że nawet jeśli nie wszystko działa, jak bym chciała**, to ja i moje dziecko będziemy bezpieczne.
Byli gotowi odpowiedzieć na każde moje pytanie (nawet jeśli większość odpowiedzi sprowadzała się do stwierdzenia 'Nie możemy na razie nic powiedzieć, dopóki nie przeprowadzimy kolejnych badań" :))
Wykazywali się niesamowitą delikatnością, wrażliwością i dobrocią.
O profesjonalizmie nie wspomniawszy.
Dawali mi znać, że nic nie jest dla nich problemem.
Nawet zawiezienie potężnego łoża pooperacyjnego, na ... oddział intensywnej terapii, po to tylko, bym (po karkołomnych manewrach między inkubatorami) mogła przytulić moje dziecko, zanim zawiozą je do specjalistycznego szpitala.
I ten dotyk - to była dawka miłości, energii, adrenaliny i nadziei, która pomogła mi przetrwać kolejne dwa dłuuuuugie, pełne niepewności tygodnie.
*****
Tak było rok temu.
Moja córka jest najpiękniejszym dzieckiem świata (ex aequo z moją pierwszą córką, rzecz jasna).
Jest okazem zdrowia, a zeszłoroczne zawirowania są już tylko wspomnieniem.
Długo się zastanawiałam, czy opublikować ten wpis.
Dojrzewał w zakładce 'Szkic' przez dwa tygodnie.
Przepisywałam go trzy razy.
Skróciłam o połowę.
W końcu zdecydowałam się na publikację - z wdzięczności dla angielskich lekarzy.
I z obietnicą, że nigdy już nie będę narzekać na tutejszą służbę zdrowia.
Bo mimo, że zdarza się czekać z chorym na zapalenie oskrzeli dzieckiem trzy godziny na Ostrym Dyżurze, bo leczą przeziębienia wodą i paracetamolem, bo bronią specjalistów szpalerem lekarzy pierwszego kontaktu, którzy lubią bagatelizować.
Jednak, gdy dzieje się coś naprawdę poważnego - to sztab profesjonalistów jest na każde twoje skinienie.
Sztab osób, na które nie trzeba polować przed drzwiami gabinetu i błagać o udzielenie jakichkolwiek informacji.
Uprzejmych, kulturalnych, przystępnych, uśmiechniętych i cierpliwych.
Niewyniosłych, nienabzdyczonych, niechamskich, niezmanierowanych, nie żądnych łapówek, dostępnych nie po znajomości, nie fukających, nie przewracających oczami, nieprzemęczonych milionem fuch na boku***.
Sztab profesjonalistów, obserwujących cię czujniejak wieprza niczym jastrząb!
Moja córka jest najpiękniejszym dzieckiem świata (ex aequo z moją pierwszą córką, rzecz jasna).
Jest okazem zdrowia, a zeszłoroczne zawirowania są już tylko wspomnieniem.
Długo się zastanawiałam, czy opublikować ten wpis.
Dojrzewał w zakładce 'Szkic' przez dwa tygodnie.
Przepisywałam go trzy razy.
Skróciłam o połowę.
W końcu zdecydowałam się na publikację - z wdzięczności dla angielskich lekarzy.
I z obietnicą, że nigdy już nie będę narzekać na tutejszą służbę zdrowia.
Bo mimo, że zdarza się czekać z chorym na zapalenie oskrzeli dzieckiem trzy godziny na Ostrym Dyżurze, bo leczą przeziębienia wodą i paracetamolem, bo bronią specjalistów szpalerem lekarzy pierwszego kontaktu, którzy lubią bagatelizować.
Jednak, gdy dzieje się coś naprawdę poważnego - to sztab profesjonalistów jest na każde twoje skinienie.
Sztab osób, na które nie trzeba polować przed drzwiami gabinetu i błagać o udzielenie jakichkolwiek informacji.
Uprzejmych, kulturalnych, przystępnych, uśmiechniętych i cierpliwych.
Niewyniosłych, nienabzdyczonych, niechamskich, niezmanierowanych, nie żądnych łapówek, dostępnych nie po znajomości, nie fukających, nie przewracających oczami, nieprzemęczonych milionem fuch na boku***.
Sztab profesjonalistów, obserwujących cię czujnie
czwartek, 18 lutego 2016
_______________________________________
* No ale powiedzcie sami... Co za głos!
** w rzeczy samej, choć nie o wieprza, a o jastrzębia tu chodziło :)
*** szczegóły techniczne do wiadomości redakcji :)
**** 'nie' - rozdzielnie czy łącznie - jeśli się gdzieś sypnęłam, to poprawcie, proszę, braci blogerska!
O to, to! Konsultant zawsze zrywal sie z krzeselka na moj widok i nigdy nie dano mi odczuc, ze przeszkadzam, albo przychodze nie w pore, albo ze moje pytania sa glupie.
OdpowiedzUsuńNo, ale najwazniejsze, niech nam zyje sto lat!
Dzięki! Niech żyje!
UsuńTo prawda: Nie ma głupich pytań - słyszałam to na każdym kroku.
Jako osoba z branży medycznej przeczytałam wpis z ogromnym zainteresowaniem, a jako matka dzieciom rozumiem niepokoje ciężarnej, i to, jak ważne są te wszystkie rzeczy, o których piszesz odnośnie służby zdrowia. Cieszę się, że zdecydowałaś się tym podzielić a jeszcze bardziej, że masz udaną, zdrową córeczkę. Życzę wszystkiego najlepszego Całej Rodzinie!
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńNiepokoje ciężarnej w dobie internetu są po prostu nie do zniesienia. Teoretycznie mogłam się powstrzymać, ale ... nie potrafiłam. I niestety wyszukiwałam najgorsze z możliwych wersji.
Nie muszę chyba dodawać, że nic z prognoz o wielowodziu się nie sprawdziło :)
Na szczęście.
Z drugiej strony to w sumie dobrze, że te informacje są dostępne, bo to pomaga trzymać rękę na pulsie (tak było z moim pierwszym dzieckiem, kiedy to sama odkryłam, że może mieć drgawki - lekarze to przeoczyli).
Na razie nie mogę nic napisać bo mnie popłakałaś. Się otrząsę to napiszę
OdpowiedzUsuńToterama
Ale wszystko zakończyło się happy-endem :)
UsuńPrzez Twoją wdzieczność, tym mocniej odczuwam beznadzieję w naszej służbie zdrowia... (i nie tylko, bo w ostatnich czasach beznadzieja rozlała się też na inne aspekty życia w Ojczyźnie).
OdpowiedzUsuńTak czy inaczej życzę jednak jak najmniej kontaktu z medycznym personelem:-).
Renya, nie wchodźmy na trudne tematy :)
UsuńAspekty życia w Ojczyźnie znane są mi tylko fragmentarycznie - coś tam dociera do mych uszu, gdy mi nie działa blue-tooth w słuchawkach bezprzewodowych, które zakładam kiedy mój mąż ogląda w internecie wiadomości (zupełnie nie wiem po co).
Oraz z niektórych nagłówków na portalach internetowych.
I to wystarczy, by mi się głos jeżył na głowie (choć wiele mi już tego włosia nie pozostało, niestety. Dobrodziejstwo gęstości skończyło się jakieś 7 miesięcy temu :)))
A życzenia przyjmuję. Niech oni sobie będą mili ... na odległość :)
Niech żyje hot dog wcielony w jastrzębia!
OdpowiedzUsuńA czyżby na zdjęciu, czyżby.... strzeżony wizerunek?! :D
Te dłuuuugie dwa mogę sobie tylko wyobrażać, omdlewając na samą myśl.
Ha, ha, Bebe, Ty to masz fantazję!
UsuńNie, raczej nie zaprezentowałabym się na blogu po raz pierwszy ... na stole operacyjnym, w takim gustownym kaszkieciku :)))
Natomiast ręka jak najbardziej moja własna :))
Tygodnie były długie i nerwowe i coś czuję, że jeszcze pociągnę temat (nawet kosztem utraty części czytelników znużonych szpitalną sagą - bo muszę się z tym rozliczyć. I zgodnie z daną wcześniej obietnicą obsmarować polskie oddziały noworodkowe i OIOM. To może mi się trauma trochę zniweluje, jak ją przeanalizuję i zostawię w wirtualnej przestrzeni?)
Uściski (bo Ty też miałaś pod górkę, co?)
Fantazję ułańską posiadam, aczkolwiek byłby to naprawdę przedni portret.
UsuńPisz! A bo nie wiesz, komu (oprócz Ciebie) to trawienie na dobre wyjdzie ;) Pisz śmiało! Wiosna idzie, czas na porządki, też w głowie.
My swoje przesiedzieliśmy. Zwłaszcza na tej parkowej ławce. przez najdłuższe 3h mojego życia, gdy Grudkę tam cieli i zszywali.... a my tylko mogliśmy rysować uczłowieczone pomidory (ja) i rozwiązywać kostkę Rubika (Wiewiór). I gdy się widzi swoje mikro-dziecko na intensywnej terapii....
Pisz. Ja nie potrafię.
Chyba, jeszcze, a może nigdy.
Przypomnialo mi sie... gdy zwiedzalismy porodowke, polozna powiedziala, zeby przyniesc ze soba swoja ulubiona muzyke na DVD. Na wypadek, gdyby cesarka.Zeby moc sobie na sali operacyjnej posluchac czegos 'swojskiego, dobrego' No i sam fakt, ze partner lub ktokolwiek wybrany moze byc obecny przy cesarce...
OdpowiedzUsuńO, albo, ze wpuszczano mnie do gabinetu konsultanta, zebym poczekala na doktora, a ten zawsze pukal, zanim wszedl.
OdpowiedzUsuńNo tak, nam chyba też coś o tej muzyce wspominali, ale ja jakoś sobie nie wyobrażam słuchania Vivaldiego w takiej chwili.
UsuńA co by było, gdybym była fanką AC/DC? :)
W Polsce już chyba też mąż może być przy cesarce.
Ja sobie to bardzo ceniłam, szczególnie, że mój tuż przed cesarką przeczytał na komórce mój wpis
http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2015/02/spotkanie-z-byym-kochankiem.html
i ... mieliśmy o czym rozmawiać (bawił się w doszukiwanie osobistych podtekstów i nie powiem, miejscami się nieco oburzał :)))
A z tym pukaniem to faktycznie! Pamiętam, że mnie to wpędzało w pewne zakłopotanie, że każdy ciągle pukał.
Nie nawykłam :)
O rety! Co za historia! Zupełnie jak moja, tylko całkiem na odwrót ☺ Bo ciąża była fatalna, a proroctwa dotyczące Anuli jeszcze gorsze, zaś po porodzie (w szpitalu do najcięższych przypadków, żeby nie trzeba było transportować noworodka), wszyscy wpadli w Aniozachwyt.
OdpowiedzUsuńStolatności! Najlepszości! Zdrowaśności!
Ty do dopiero miałaś nerwy - nie wiem, czy ja bym zdzierżyła tyle miesięcy. Z moją wyobraźnią ...
UsuńJa tylko dwa tygodnie przed i dwa po porodzie :)))
Dzięki za życzenia.
I dla Królowych przesyłam moc serdeczności!
to dobrze że dobrze się skończyło :) Najlepszego
OdpowiedzUsuńJa też popłakana i, co gorsza, z ochotą na kolejną ciążę (ach te ciążowe włosy...;) Gratuluję, sto lat i radości ze śliczności! U mnie bez suspensu i mało dramatycznie, ale powoli dwa lata mijają, a nie zdobyłam się na opis przypadków, choć pamiętam minuta po minucie całe szesnaście godzin.
OdpowiedzUsuńPS Ja jestem fanką pozostałych Twoich dzieci (od czasów wywiadów) może wkrótce znowu wystąpią w roli głównej?:)
Hobbit dwuletni?! Faktycznie, czas pędzi.
UsuńA na piękne włosy Cię namawiam :)))
Dzięki, fanko moich dzieci :) Postaram się ich zagonić do wypowiedzi na temat, jak to jest, gdy nagle w domu 'dorosłych' pojawia się mały ludzik.
A to ciekawy temat, interesuje mnie. Także i to - jak z... hm, tymi pięknymi włosami ganiać za dwulatkiem? Lub nosić go na nieznoszące sprzeciwu hasło "lalączki!"?
UsuńA w ogóle jakoś tak za niedługo Hobbit będzie nawiedzał Twoją okolicę ;)
Długie włosy są zdecydowanie elementem utrudniającym macierzyństwo, ale ... mi wszystkie niemalże wypadły po trzech miesiącach i teraz mam wszędzie sterczące kłaczki, ledwie pokrywające łysinę. To tak w ramach zachęcenia-zniechęcenia :)))
UsuńOooo?! Czyżby Hobbit wybierał się podbój Londynu? Bo chyba nie do Legolandu w Windsor? ;-P
Co ja tutaj mam do napisania? Po pierwsze mężczyzna, po drugie - nigdy nie rodziłem, po trzecie - nie doświadczyłem cesarskiego cięcia (nawer jako widz).
OdpowiedzUsuńWspomnę o dwóch sprawach.
Po pierwsze o mojej synowej, to z przekory gdyż kobiety tej historii nie lubią. Moja synowa - Australijka o anglo-irlandzkich korzeniach to bionic mother. Rodzi bez znieczulenia i nigdy nie w szpitalu tylko w birth centre a ostatnio we własnym domu. Według niej lekarz, a szczególnie mężczyzna, nie ma nic do gadania podczas ciąży ani porodu. To są przecież naturalne procesy więc dlaczego lekarz?
Według niej lekarz z natury nastawiony jest na szukanie jakiegoś stanu wymagającego interwencji gdyż dopiero wtedy poczuje sie potrzebny. Przy obecnym stanie medycyny łatwo coś znajdzie. A jak nawet nie znajdzie to zaproponuje cesarskie cięcie - żeby być potrzebny. Według mojej synowej w Australii prawie połowa cesarskich cięć jest wykonywana bez uzasadnienia, na skutek presji lekarza.
Po drugie - poziom opieki w szpitalu. Mamy tu dwa rodzaje szpitali - państwowe i prywatne. Próbowałem obu kategorii, to nie były porody. Według mnie w przypadku poważnej operacji nie ma różnicy. W przypadku mniej poważnym, w szpitalu prywatnym wykazują więcej troski i dyscypliny. W szpitalu państwowym mozna trafić na pielegniarke stażystkę, która poleci z kolegami na lunch zostawiając pacjenta ze źle założoną kroplówką.
O słuzbie zdrowia w Anglii słyszałem dotąd tylko jedną opinię i nie była pochlebna. Na oddziale kardiologicznym w Australii spotkałem pacjenta, Anglika, któremu przeszczepiono serce. Twierdził, że w Anglii lekarze używali wszelkich wykrętów żeby tę operacje jakoś odwlec. W związku z tym wyemigrował do Australii i tu już po pierwszej wizycie u kardiologa skierowali go na przeszczep.
Dziwię się, że nie sprawdzono jego stanu zdrowia przed przyznaniem mu prawa stałego pobytu. Okrutny jestem.
Pharlapie, zupełnie nie wiem, dlaczego Twój komentarz wskoczył mi do spamu :-P
UsuńNa szczęście, dzięki powiadomieniom mailowym, odratowałam go z czeluści Bloggera!
Co do rodzenia naturalnego, to ... niby tak, ale ja bym się jednak bała. Tak samo jak bym się bała rodzić w domu, choć przecież do niedawna to była jedyna metoda. Cóż, percepcja się zmienia pod wpływem siły perswazji. Oglądałam kiedyś dokument o tym jak bardzo 'zmedykalizowana' jest Ameryka i to mi trochę otworzyło oczy na to, jak wiele procedur jest zupełnie zbędnych.
Ja generalnie unikam wszelkich interwencji lekarskich oraz lekarstw (doprowadza mnie do szału ilość reklam 'leków' w polskiej telewizji i ... w apteczkach osób z mojej rodziny) - biorę coś tylko w ostateczności.
Moda na cesarki mnie przeraża, aczkolwiek w moim przypadku, dobrze, że się tak stało, bo myślę, że to uratowało jeśli nie życie, to przynajmniej uchroniło moją córkę od sporych komplikacji. Myślę, że tu lekarze wcale się nie rwą tak do tych cesarek, bo - pomijając wszystkie inne aspekty - to jednak dość poważna operacja. A przez to kosztowna :)
Ja też mam pomniejsze zmagania z systemem za sobą (począwszy od tego, że nie chcieli mnie tu przez parę miesięcy zarejestrować, mimo że miałam do tego legalne prawo), ale generalnie widzę potężne zalety tego systemu, szczególnie w porównaniu z polską masakrą łapówkowo-olewacką.
Z życzeniami zdrowia,
F.
nie wiedziałam, że miałaś aż takie przeżycia
OdpowiedzUsuńcieszę się, że się dobrze skończyło - no i wraca wiara w służbę zdrowia w tych wstrętnych zachodnich krajach, gdzie wszystko leczą paracetamolem i z powodu siniaka nasyłają SS na rodziców
pozdrawiam serdecznie!
Dzięki.
UsuńNie rozpisywałam się o tym na blogu :)
Ciemna strona NHS pewnie się znajdzie.
A siniaki (nabyte w wyniku raczkowania, żeby nie było :)) na czole mojego dziecka wpędzają mnie w potężny stres w każdy wtorek, kiedy mamy iść do przedszkola. W końcu podpisałam papiery, że jestem świadoma, iż każdy pracownik może mnie zadenuncjować do SS.
Na szczęście moje dziecko nie wykazuje reakcji lękowych na mój widok :))
Ale przy moim B. - 'ruskim czołgu' z natury (stan w chwili pisania tego komentarza - zwichnięty obojczyk) miałam już małe przepytywanko na ostrym dyżurze (oddzielnie ja, oddzielnie mąż, co by wersje sprawdzić), bo swojego czasu bywaliśmy tam często: rozcięta warga (runął wprost na róg-połączenie listew przypodłogowych), przycięty palec (aaa, włożył sobie między rurki przy samodzielnym składaniu spacerówki), przebita błona bębnkowa (eee, głupia zabawa masztem od flagi z klocków Lego) - nie muszę chyba dodawać, że działo się to w ułamkach sekundy, w naszej obecności i na naszych oczach ;/
Pozdrawiam równie serdecznie!
o maaaatkoooooo
Usuńnie spałabym z nerwów po nocach!
mój maluch ma dostęp do wszystkich "legowców" starszego, ciągle coś gdzieś wkłada... łeb potrafi odgryźć w ułamkuy sekundy, jak tylko się rzucam na widok tego, co zamierza zrobić
Wyspecjalizował się w skalpowaniu ludzików
taka dygresja... w temacie LEGO jestem bezradna
starsze dziecko ma kilkanaście (dziesiąt?) różnych zestawów
zawsze pełen amok jak układamy po raz pierwszy
pierwszego poważnego robota udawało (mi) się regularnie doprowadzać do stanu "z instrukcji", w końcu na pamięć ją znałam
ale po kilku miesiącach się poddałam
kolejnych wytworów "instrukcyjnych" nie poprawiam
Kilka z nich Kami sobie sam przerabia i jest git
ale znakomita większość leży "gdzie popadnie"... od pewnego czasu mamy je niby posortowane na kolory, coby je kiedyś znowu ułożyć
ale nie wiem czy to kiedykolwiek nastąpi, odnoszę wrażenie, że to są jednorazowe puzzle
i zastanawiam się co z tym fantem zrobić
bo na kolejne urodziny czy Boże Narodzenie na pewno będzie jakieś lego na liście.. i co wtedy?
szukam inspiracji
a może to trzeba kombinować w tę stronę?
Usuńhttp://stylowi.pl/18845933
U nas jest dokładnie to samo - klocki jednorazowe!
UsuńJak Młody był jeszcze młodszy (i jedyny :)), to bawił się trochę dłużej konstrukcjami, bo to były zawsze jakieś łodzie Wikingów czy zamki, ale później to się mu przejadło. Tzn. uwielbiał budować, ale to była zabawka na jeden wieczór - nigdy nie budował ponownie i przestał się bawić. Ostatni zakup (oprócz tych namiętnie kupowanych przez dziadków) był za uzbierane pieniądze - za paranoiczną moim zdaniem i niewartą wydawania sumę 130 funtów* (sic!) - statek kosmiczny, który po paru godzinach stanął na szafce i tam pozostał z rok, do czasu obrośnięcia kurzem i upchania go gdzeiś na dno szafki.
Do dziś mam pudło z klockami Lego od Sasa do lasa i nikt się nimi nie chce bawić (oprócz - oczywiście - Najmłodszej; cóż się bowiem lepiej ładuje do buzi niż malutkie klocuszki?).
Próbowałam kiedyś budować 'swoje' konstrukcje, jakieś zamki w przekroju, żeby mogli się bawić ludzikami - i to działało na krótką metę, choć było straszną zawalidrogą.
Podsumowując - zgadzam się z Tobą, a pomysłu na lego-trupki nie mam. Pomysł z lampą jest śmieszny, ale estetycznie to mi za bardzo nie pasuje. A stona fajna :)
*Próbowałam mu wyperswadować, ale się nie dało. Uznałam, że to część nauki oszczędzania/wydawania pieniędzy, choć ... moim zdaniem zbyt wiele to on się wtedy nie nauczył :/