Searching...
środa, 12 października 2011

Polak po angielsku

To nieprawda, że w Polsce nie da się żyć.

Żyje tam parędziesiąt milionów ludzi i dają sobie radę. Lepiej, gorzej, ale dają.

My zaliczaliśmy się do kategorii 'gorzej', a w porywach 'bardzo gorzej'.

Nie będę teraz snuła wywodów i przeprowadzała analiz dlaczego dwie osoby, wykształcone dogłębnie, 'doświadczone' wszechstronnie, inteligentne umiarkowanie, życiowo jakoś tam zaradne (jeśli założnie firmy i jej prowadzenie może być jakimś wyznacznikiem zaradności) nie mogły się utrzymać w mieście stołecznym Warszawa, mając do wyżywienia siebie i jednego zwykłego (czyt. umiarkowanie 'kosztownego') potomka.

Osoby te, tym niemniej, harowały od rana do nocy, spłacały komuś kredyt mieszkaniowy (wynajmowały czyli), dawały pracę opiekunkom, łożyły hojnie na ciepłe posadki pań w ZUSie i Urzędzie Skarbowym i w wolnym czasie zajmowały się ... namierzaniem, ściganiem, grożeniem kontrahentom komornikiem lub błaganiem ich, by uregulowali swoje należności za wystawione przed wiekami faktury.

Może te osoby były wbrew pozorom dupowate, albo zbyt naiwne, niezaradne w świecie biznesu, albo ...
Nieważne.

Faktem jest, że te osoby miały już tak serdecznie dosyć zastanawiania się, co robią nie tak, że czasami brakuje im na zaspokojenie potrzeb z najniższej 'półki' piramidy Maslowa, że postanowiły - z ciężkim sercem, za namową przyjaciół, którzy byli już po drugiej stronie kanału la'Manche (o, przepraszam, English Channel) spróbować szczęścia na Wyspach Szczęśliwych.


I tak to się zaczęło.

Nie będę dorabiać teorii, że wyjechaliśmy z miłości do królowej Elżbiety, angielskich pubów, czy kultury brytyjskiej. Nie, nie dostaliśmy też propozycji pracy od angielskich headhunterów. Nie byliśmy specjalistami, bez jakich wyspiarska gospodarka nie mogłaby się obyć.

W skrócie (i ohydnie) mówiąc - wyjechaliśmy za chlebem.
Jakie były nasze początki, kariery, plany, przeżycia, sukcesy i porażki ... pozwolę sobie przemilczeć, gdyż nie jest to ani tematem tego wywodu, ani nie wpisuje się w linię programową bloga.

Dość powiedzieć, że byliśmy HIPER TYPOWYM przykładem polskiej rodziny emigracyjnej, tak czule bezczeszczonej na wszysktich możliwych forach internetowych (na pewno się z tym zetknęliście: zmywaki, polaczki, nieudacznicy, tani robole, buractwo chore na funtozę i inne tego typu niewybredne kawałki).

***
Do wpisu tego zainspirowała mnie trina27 swoim komentarzem:
A ja z zupełnie innej beczki. Zastanawia mnie na ile te dzieci nowej emigracji będą poczuwać się do swoich korzeni i znać język polski. Ja po socjologii jestem, to mam takie skrzywione zainteresowania ;) Zwłaszcza, że spedziłam 10 lat temu pół roku w USA i miałam wrażenie, że dzieci tamtejszych polskich emigrantów raczej chcą jak najszybciej zapomnieć o swoim pochodzeniu, rodzice także jakoś specjalnie nie dbają o to. Podobnie jest w Niemczech. Z tym, że emigracja brytyjska to chyba jednak trochę inny rodzaj. Raczej lepiej wykształceni i młodzi. No i nie zrywający kontaktu z Polską. 

Popełniony powyżej wstęp pozornie tylko mija się z tematem korzeni, pielęgnowania polskości i znajomości języka. Jest potrzebny, jako tło sytuacyjne.
A teraz już grzecznie, bez zbędnych dygresji, zabieram się za odpowiadanie na pytania.

Etap pierwszy czyli nienawidzę Angoli

Ponieważ nasz wyjazd został niejako wymuszony przez sytuację ekonomiczną, wcale nie traktowałam go jako przygody życia, możliwości poznania innych kultur, okazji do podróżowania, szaleństw, nauki, i czego tam jeszcze.

Zaczynaliśmy od zera i już sam ten fakt był dla mnie wystarczająco frustrujący.

Dlatego też szczerze nienawidziłam wszystkiego, co angielskie (brytyjskie czy cholera wie jakie).
Ulice były za wąskie, samochody jeździły złą stroną drogi, jedzenie było ohydne, szkoły ogłupiające (Excellent! Fantastic! Great! za nabazgrolenie byle kreseczki), sznurki w łazience zamiast pstryczków, dwa kraniki, wykładzina w toalecie, bordowe wanny (!) i jednokomorowe zlewy z miską, w której powinno się zanurzać brudne naczynia i ociekające pianą stawiać na suszarce.

Służba zdrowia opierała się na darwinowskiej koncepcji przetrwania najsilniejszych (woda+paracetamol - jak przeżyjesz, toś godzien rozprzestrzenia swoich genów dalej), a znalezienie się w systemie (potwierdzenie adresu dające ci uprawnienia do czegokolwiek innego) wymagało duuuużo cierpliwości.

Ponadto Anglicy gadali tak, jakby mieli kluchy w gębie, wkładali cię do szufladki 'Eastern Europe' i generalnie mieli głęboko w dupie, czy jesteś z Holland czy z Poland czy z North Pole.

Jak się łatwo domyślić ... na tym etapie wszysto co polskie, jawiło się jak parasol ochronny, jak ukochany, acz mocno sfatygowany miś-przytulanka.

Mieszkania szukało się pod kątem lokalizacji wobec polskiego sklepu (Basieńka, Koziołek Matołek czy inny Łasuszek), polowało się do tydzień na Coolturę i Gońca, zagadywało się do każdego napotkanego Polaka, jak do znanego od lat kumpla, a na obiady jadło się tylko schabowego z bigosem i kiszonymi.
Kiszone - to była esencja polskości! I oczywiście herbata z cytryną :)

Rozdwojenia kulturowego nie było.
Pełna identyfikacja z Polską, głosowanie w ambasadzie, wyszukiwanie polskich książek w lokalnej bibliotece, 12 zł miesięcznie na dostęp do TVP online (Domisie i Domowe Przedszkole) i ciągłe siedzenie na walizkach, bo przecież zaraz wracamy.

O innych narodowościach i kolorach skóry nawet nie wspominam, bo to w ogóle była abstrakcja jakaś, omijana szerokim łukiem.

Etap drugi czyli w objęciach lokalnej społeczności

Objawienie spłynęło na mnie mniej więcej po 2 latach.

Nagle zobaczyłam, że narzekająca, sfrustrowana baba z Polski gdzieś sobie poszła.
Zrozumiałam, że nikt mnie tu na siłę nie ciągnął. Ba, nikt mnie tu nie trzyma, a na bilet powrotny mnie stać.

Stopniowo, powolutku zaczęłam poznawać innych ludzi.
Pomogły mi w tym pojawiające się kolejno dzieci, kursy, szkolenia, wyjazdy integracyjne z pracy męża itp.
Zrozumiałam, że jak zjem na obiad samosy lub baraninę z kminkiem, a nawet czołowe danie kuchni angielskiej czyli ziemniaki w mundurkach z fasolką w sosie pomidorowym, to przeżyję.
 

Uświadomiłam sobie, że jak idę przez moją dzielnicę (pal licho, grozy czy nie grozy :)), to co krok się zatrzymuję, by z kimś pogadać. Bo tę znam z przedszkola, tamtą z kursu, a tamtego z klubu. Tego spotykam codziennie na przystanku, więc co mnie kosztuje uśmiechnąć się?
A jej dzieci bawią się często z moimi w parku, więc może spotkamy ię wreszcie na herbacie.
Z mlekiem, rzecz jasna.

Murzyni, Chińczycy, Pakistańczycy, Brazylijczycy, Australijczycy, Niemcy, Francuzi, muzułmanie, buddyści, hindusi, a nawet Anglicy i chrześcijanie :) byli już wtedy częścią mojego dość szerokiego kręgu znajomych i przyjaciół.

Neofickim chrztem bojowym było ... niepojechanie do Polski na Wigilię.
Po raz pierwszy w życiu!
Było nas już wtedy więcej niż troje, a tzw. tanie linie lotnicze bankrutowały na potęgę, więc te co się ostały na rynku, windowaly ceny biletów tak, że musielibyśmy zapłacić drożej niż jak za dwutygodniowe wczasy w jakimś pięciogwiazdkowym kurorcie.

Wtedy też powoli zaczęła przyświecać nam myśl, że może jednak tu zostaniemy...

Etap trzeci czyli w szponach edukacji

Nadszedł nieubłaganie czas, kiedy cały nasz przychówek został ulokowany w przedszkolach i szkołach.
Etap przełomowy, gdyż ... w naszym domu, mimo naszych usilnych starań zaczął dominować angielski.

I tak już zostało i to se ne vrati.
Mimo, że rjebjata MUSI do nas mówić po polsku, mimo, że czytamy książki po polsku (jak mama nie uśnie na sofie lub jak tato przyjdzie odpowiednio wcześnie z pracy i jak też nie uśnie na sofie), mimo iż wakacje w Polsce, okazjonalnie przedstawienia w POSK-u, częste odwiedziny dziadków, to ... dzieci mówią między sobą po angielsku, z prostej przyczyny: to jest jezyk w którym mówią najwięcej, w którym poznają nowe słowa (np. słownictwo tematyczne, przedmiotowe), to jest język w którym się bawią z kolegami, w którym oglądają telewizję (już nie tvp.pl ale bbc.iplayer), to jest język kraju w którym mieszkają, w którym (z wyjątkiem jednego) się urodziły i w którym z dużym prawdopodobieństwem zostaną.

I mimo tego iż się staram od czasu do czasu coś przemycić (jakiś Bajor, Wójcicki, Młynarski), to wiem, że oni prawdopodobnie nigdy nie zrozumieją w pełni Kabaretu Starszych Panów czy nawet Kabaretu Moralnego Niepokoju. I - nad czym szczerze ubolewam - nie poznają piękna Pana Tadeusza. Ale ja też nie jestem w stanie czytać Szekspira w oryginalne.

Oni już rechoczą jak głupi do sera z angielskiego humoru, którego ja ni w ząb.

Brutalna prawda jest taka, że na bardziej zaawansowane pielęgnowanie języka po prostu nie ma czasu!

Bo są prace domowe, bo są zajęcia pozalekcyjne, bo są koledzy, przyjęcia urodzinowe, basen, muzea, teatr, bo w końcu my też chcemy trochę pożyć, a nie ciągle zajmować się edukacją, krzewieniem, analizą porównawczą.

I między innymi dlatego moje dzieci nie chodzą do polskiej sobotniej szkoły.
Ja bym chyba padła trupem, jakbym jeszcze w sobotę miała do jakichś szkół jeździć i dodatkowe zadania odrabiać.
Mamy wystarczająco tych angielskich.
Pomijam też fakt, że polskie szkoły są bardzo skatolicyzowane i zajęcia dzielą się głównie na polski, religię i geografię z historią. Sorry, ale nie chce mi się wozić dzieci, by kolorowały baranki i świętego Piotra na religii (tak było, jak wiedzeni patriotycznym obowiązkiem zapisaliśmy dzieci do takiej szkoły - na paru sobotach się zakończyło).

Tak więc język polski pielęgnuje się sam, głównie w formie mówionej :)

Co do polskości, korzeni itp. to ja, mimo iż mam poczucie, że ta Polska jakoś o mnie szczególnie nie dbała i traktowała po macoszemu, kocham ją miłością dziecka do matki; miłością bezwarunkową, acz nieco zdystansowaną :)

Bo wiadomo, dzieciństwo, nastoletnie emocje, przyjaźnie (mocno już obluzowane, niestety), smaki, zapachy, swojskość, sielsko-anielskość i przesiane przez sito pamięci wspomnienia.

Ale też wiele naprawdę pozytywnych cech Polaków, zmian zachodzących w kraju, które co roku ze zdumieniem oglądam w czasie wakacji.
Piękne krajobrazy, urokliwe miejsca, zabytków nie tak znowu mało.

I o tym wszystkim się u nas w domu mówi.
Jak jest w szkole zadawany jakiś projekt typu wybierz sobie jakiś kraj i go opisz, to wiadomo, że jest to Polska. Przepis - pierogi. Prezentacja w PowerPoincie - polskie tradycje wigilijne. Strój - krakowski, legendy z różnych części świata - Bazyliszek lub Hejnał Mariacki, sławni ludzie - Kopernik, Chopin, Skłodowska, Wajda.

Ale już głębiej nie, bo NIE MA KIEDY!!!!
I pewnie jest to powierzchowne, ale czy przeciętna, żyjąca w Polsce rodzina poświęca ponadprogramowo dużo czasu na zgłębienie jakiejś innej kultury, nauczenie się języka czy zgłębienie tajemnic historycznych pracując na pełen etat, ucząc się na pełen etat i dbając o to, by relacje rodzinne nie sprowadzały się tylko do wspólnego odrabiania lekcji i sprzątania?

Etap czwarty czyli ... czas pokaże

Mam kuzyna, który urodził się i wychował w rodzinie polskich emigrantów powojennych, którzy przybyli do Anglii z armią Andersa. Ojciec umarł młodo, a matka pielęgnowała polskość (?) na tyle na ile umiała czyli sobotnia szkoła + KK w niedzielę z polskim księdzem i wbijanie do głowy - za żonę - tylko Polkę! 
Sama nauczyła się mówić po angielsku dość późno (po śmierci męża, kiedy musiała się szybko usamodzielnić), ale już jej mama, wciąż ciesząca się dobrym zdrowiem dziewięćdziesięcioparolatka, nigdy nie podjęła nawet wysiłku sklecenia paru zdań w języku Szekspira, w efekcie czego nawet jak szła kupić wnukom ich ulubione wafelki Kit Kat dostawała karmę dla kotów :)

I jak tego za wszelką cenę chcę uniknąć.
Żyjemy w Wielkiej Brytanii.
To jest teraz nasz kraj, nasza 'ojczyzna' z wyboru.
Chcemy być częścią tego społeczeństwa, integrować się w miarę możliowości.
Dzielić się tym, co najlepsze wynieśliśmy z naszego kraju urodzenia, ale jednocześnie otwierać na nowe pomysły.
Dostrzegać dobre rzeczy we wszystkich kulturach, narodowościach, sytuacjach.

To nie jest tak, że o tej polskości chce się jak najszybciej zapomnieć, choć czasami bywa wstyd za rodaków.
Ale w tak wielokulturowym i zróżnicowanym społeczeństwie podreślanie na każdym kroku i za wszelką cenę swoje odrębności jest ... chyba męczące dla odbiorców.

Jesteśmy Polakami. Wszyscy na razie jeszcze mamy polskie paszporty.
Ale najmłodsze już mówi o sobie 'British'. Albo 'Londoner' ;)

Moje dzieci są Polakami, ale w przyszłości staną się Brytyjczykami polskiego pochodzenia. Szczególnie, jak tu zostaną i założą tu rodziny.
Wydaje mi się to zupełnie naturalne.

Normalna kolej rzeczy ...

Ps. Jak ktoś dobrnął do tegu punktu, to zuch!
W trakcie pisania uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie Trinie odpowiadam (nie wiem nawet, czy de facto na jakieś w pełni odpowiedziałam :)), ale to sobie samej porządkuję pewne rzeczy.

I wyszły mi takie epistoły.

Nie wiem - bo skąd mam wiedzieć - czy tak się dzieje w innych rodzinach emigranckich, ale podejrzewam, ze wśród osób, które postanowiły zostać, wygląda to podobnie.



środa, 12 października 2011

2011/10/12 09:27:39
Bardzo dobrze czytało mi się ten tekst, bez problemu dobrnęłam do końca.
Ja jestem cięzko zakochana w Wielkiej Brytanii, patriotka ze mnie żadna, więc nie mam problemu. żyję w Polsce i żyje nam się dobrze.
Zazdroszcze jednak ludziom takim jak Wy, którzy potrafili stworzyć sobie dobre, normalne życie w Wielkiej Brytanii. I zazdroszczę dzieciom. Wspaniałego jezyka, lepszej przyszłości....
Pozdrawiam ciepło!

2011/10/12 10:30:57
Witaj Kari.
Cieszę się, że dobrnęłaś do końca, bo czasami mam wrażenie, że w moim pisaniu zbyt dużo jest dygresji do aluzji i innych wtrętów :)
Ja może nie pałam jakąś niesamowitą miłością do wszystkiego, co brytyjskie, bo uwierz mi być turystą a być mieszkańcem, to dwie SKRAJNIE różne sprawy.
Ten kraj, ta biurokracja, to imperialistyczne czasami zadufanie w sobie Anglików mogą dokopać, ale ... no właśnie, wiele rzeczy jest tu po prostu normalniejszych.
Ja nie pracowałam przez parę lat, bo wychowywałam dzieci. W tym czasie skończyłam studia, zrobiłam parę kursów, urodziłam parę dzieci i ... nigdy nie brakowało nam na chleb. A i na igrzyska też się coś dało wyskrobać.
Nie wszystko jest idealne, nie wszystkie marzenia spełnione :)
Nie ma co podziwiać, bo to była i jest ciężka harówka, pozostawiająca swoje ślady na funkcjonowaniu całej rodziny (chociażby życie bez szerszego kręgu dziadków i krewnych, co jest bardzo ważne, moim zdaniem). Są rzeczy, których żałuję...
Generalnie jednak Anglia DAŁA NAM SZANSĘ na normalne życie, przygarnęła nas czule i bezwarunkowo i za to będę zawsze wdzięczna.

2011/10/12 10:35:10
Śmiem twierdzić, że w niejednym polskim domu w Polsce poświęca się mniej czasu na mówienie o korzeniach i pielęgnowanie polskości niż u Was...

2011/10/12 10:55:16
Tak, ale jednak w Polsce dzieci uczą się wiele w szkole, co ułatwia wielu rodzicom sprawę :)

2011/10/12 12:29:19
napisałam na ten temat kilka tekstów, umieściłam je też na blogu, nie będę tu linkować, ale mam też takie przemyślenia od czasu do czasu i dusi mnie dopóki ich z siebie nie wyrzucę. Pierwszy paragraf o motywach wyemigrowania z kraju mogłabym zaanektować dla siebie, bo poza miejscem zamieszkania (nie Warszawa) wszystko pasuje (no i mąż był head hunted, ale faktem jest, że gdyby nam szło jak należy, minimum bezpieczeństwa wystarczyłoby, to byśmy nie dali się 'złowić' za głowę).
Jeśli idzie o dzieci z grubsza sie zgadzam, poza jedną rzeczą - jeżdzę do szkoły polskiej, bo mam nadzieję, że syn zacznie pisać i czytać po polsku, szkoda by było tego nie mieć,może mu się w pracy przyda, nie z patriotyzmu, a z pragmatyzmu. Poza tym nie upieram się obcować głównie z Polakami, a wręcz przeciwnie, denerwuje mnie nasza narodowa skłonność do hermetycznego zamykania się w kręgach tylko i wyłącznie polskich. Lubię wielokulturowość Irlandii. Szybko nauczyłam się ich rozumiec, tolerować, a nawet przejmować niektóre zwyczaje, kulinarne również (te dobre).
My od razu załozyliśmy, że skoro dzieci tu przywlekliśmy (a miały już 12 i 6) to nie będziemy się przenosić w te i we wte, zostajemy. To nam ułatwiło wiele decyzji (jak na przykład tę o kupnie domu). Widzę, że w poglądzie na emigrację mamy wiele wspólnego

2011/10/12 12:30:50
napisałaś u mnie, że inaczej sobie mnie wyobrażałaś, ciekawa jestem jak?

2011/10/12 12:38:11
Znam jeszcze inny model. Koleżanka z mężem i dwójką dzieci wyjechała na Wyspy pięć lat temu z zamiarem zarobienia na dom z jakąś małą knajpką w Polsce. On dostał dobrą pracę od ręki (kucharz) - ona musiała uczyć się angielskiego. Potem wyjechali do Irlandii (za lepszą pracą). Teraz urodziło im się kolejne dziecko. Powodzi im się bardzo dobrze, ale - mimo,że dzieci zasymilizowały się totalnie (najstarszy, dorosły syn zapowiedział już, że do Polski nie wraca) - nie zamierzają zostać. Nadal ciułają na interes w kraju.
Myślałam kiedyś o tym i doszłam do wniosku, że na ich miejscu już bym została. Ale co ja tam wiem o emigracji...

2011/10/12 14:19:13
Przeczytałam Twój tekst z tak nieopisaną ciekawością, że chyba trudno o większą. :)
I ja wyjechałam do Anglii za chlebem. W Polsce skończyłam studia historyczne i bezskutecznie próbowałam znaleźć sensowną pracę, ale było jak było, wiadomo! Przyjechałam tu do pracy w fabryce, którą znalazłam za pośrednictwem łódzkiego urzędu pracy. Pierwsze parę miesięcy było szokujące i trudne. Tym trudniejsze, że przyjechałam tu sama, z angielskim, który beznadziejnie poległ, kiedy przyszło rozmawiać z tubylcami. O smaku najtańszego chleba z Asdy nawet nie będę wspominała, bo jego zaskakujące właściwości zwiększania swojej objętości w buzi do tej pory budzą moje nieustające zdumienie.
Ale minęło parę lat, poznałam mojego obecnego męża, który jako że jest Wyspiarzem pomógł mi i dalej pomaga w łapaniu tutajszych niuansów. Teraz jestem w ciąży, termin mam na połowę listopada. I muszę przyznać, że oczekiwanie na własnego potomka bardzo nastroiło mnie do rozmyślań nad polskością, jaką Polskę chcę pokazaś mojemu synowi, jak go wychować aby był obyty w obydwu tradycjach... I to wszystko nie są łatwe pytania...
Dzięki za inspirujący tekst.

2011/10/12 14:21:47
@kasia.eire
Kasiu, jeśli chodzi o tę polską szkołę, to jak by ona była jeszcze gdzieś blisko, to może bym się zmobilizowała. Ale ja średnio spędzam na dojazdach 3 godz. dziennie. W sobotę mi się już nie chce. Poza tym musiałabym konsekwentnie posyłać wszystkie dzieci - to mnie fizycznie i czasowo przerasta. Mój najstarszy jak chce, to przeczyta po polsku książkę, bo umiał sobie przełożyć dekodowanie angielskie na polskie. Ale on zaliczył też 2 lata polskiego przedszkola i generalnie mówi po polsku bardzo dobrze, a pozostałe już kaleczą, aczkolwiek moja najmłodsza ma taki pęd do czytania, że i po polsku chce czytać i się cieszy, jak jej się uda coś 'rozszyfrować' :0)
Szkoda mi tego pisania i czytania po polsku, fakt. Przydało by się, z czysto pragmatycznego punktu widzenia, jak piszesz, ale niestety ... ja wysiadam.

Też nie zamykamy się w kręgu Polaków, ale przyznam, że lubię spotykać się oddzielnie z Polakami - gada się po polsku, bez stresu, że się kogoś wyklucza. A poza tym wszyscy wiedzą o co chodzi, aluzji nie trzeba tłumaczyć, podtekstów wyjaśniać, tła sytuacyjnego rysować. Jest fajnie. A z innymi znajomymi - mieszanka międzynarodowa.

Co do wpisów, to możesz je śmiało podlinkować, jak ci się chce, a jak nie to może sobie w wolnym czasie poszperam (zresztą jeden na pewno czytałam).

Co do wyobrażenia twojej osoby, to była taka żartobliwa aluzja to zdjęcia, które dałaś - nie wyobrażam sobie ciebie jako drewnianej kukły :)) Wiem, że nie taka jest wymowa tamtego obrazu, ale jakoś on mi nie pasuje do tak pozytywnego wpisu; bo jako ciepłą i miłą osobę sobie ciebie wyobrażam :)

2011/10/12 14:31:16
@rest5
Powiem tak: nieustającą chęć rozpoczęcia biznesu w Polsce jestem w stanie zrozumieć, bo i mnie to kusi. Kusi mnie w tym sensie, że Polska jest naprawdę jednym z lepszych krajów do inwestowania. Poza tym mogłabym wykorzystać moją znajmość obu kultur i stworzyć coś, co łączyłoby te 2 kraje.
Ale na zrealizowanie moich mrzonek po pierwsze trzebaby duużo peniędzy, po drugie przeraża mnie myśl zaczynania znowu wszystkiego na nowo, a już w szczególności ponownego zakładania firmy w Polsce :)
Myślę, że na pewno fajnie by mi się mieszkało w jakimś przytulnym domku na Mazurach lub w Borach Tucholskich pobierając sobie angielską emeryturę :)
Nie wiem, jednak, czy będę chciała zaserwować sobie jesień życia, jaką zaserwowałam np. moim rodzicom - bez wnuków, z dziećmi widzianymi 5-6 razy do roku itp.
Tak że jak widzisz, dylematy emigranta nigdy się nie kończą :)

2011/10/12 14:54:03
@viki_on_line
Miło mi, że tekst ci się podobał :)
Wykształcenie historyczne! Aaaa, to tłumaczy tak ciekawe wpisy na twoim blogu - widać analityczne oko i kronikarskie zacięcie :))

Jeśli chodzi o męża Wyspiarza, to zawsze mi się wydawało, że takim osobom jest dużo łatwiej, bo - tak jak piszesz - miałaś przewodnika za darmo i niewątpliwie biegłego w swoim fachu ;))
Ale jak przychodzą dzieci, to z kolei zaczynają przybywać dylematy na temat właśnie identyfikacji, przekazywania wartości, języka itp. Znam te opowieści z forów internetowych, na których swojego czasu spędzałam sporo czasu (pod innym nickiem :))
Można jednak generalnie powiedzieć, że życie samo przynosi rozwiązania i powolutku wszystko się układa w spójną układankę. Na pewno są kompromisy, na pewno są rozterki, tym bardziej że u Was angielski na pewno będzie dominował w domu ;)
Czasami po prostu trzeba odpuścić.
Moi rodzice już się 'wkurzają' na niektóre aspekty wychowania naszych dzieci - że nie za bardzo wdrażamy tę polskość. Cóż, rozumiem ich, a jednocześnie wiem, że konfrontacja teorii z praktyką przynosi czasami rozczarowania. Czasami trzeba sobie pozwolić na przewartościwanie. Taki emocjonalno-tożsamościowy remanent.
Ot, życie :)

2011/10/12 23:32:03
Świetny wpis, który czyta się z przyjemnością, więc z tym "dobrnięciem do końca", to chyba trochę kokietujesz ;-)
Mieszkając w naszej ojczyźnie zastanawiam się, czy kiedyś dożyję tzw. normalnych czasów, kiedy zwyczajny, przeciętny i uczciwy człowiek, pracujący na etacie, lub prowadzący jakiś mały "biznes", będzie mógł spokojnie egzystować. Spokojnie, czyli bez stresów, czy starczy mu na opłacenie rachunków, spłatę kredytów i szkolną wyprawkę dla dzieci...
Niestety na razie bardzo nam do tego daleko i to jest chyba podstawowa rzecz, której Wam - Emigrantom zazdroszczę...

p.s. pozwoliłem sobie zareklamować Twój wpis na "fejsbukowej" stronie Bloxa - mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? ;-)

2011/10/13 08:55:54
Witam,
Dzięki serdeczne za wyczerpującą odpowiedź :)
Myślę, że jest dużo racji w tym co piszesz, rzeczywiście bardzo trudno jest pielęgnować polskość na obczyźnie. Wymaga to od rodziców poświęcenia wiele czasu. A i dzieci narażone są na stres i pewnie obciążone dodatkowymi zajęciami.
Oczywiście fajnie jest, jak przyjadą do Polski i potrafią porozumieć się z dziadkami, fajnie jak potrafią coś przeczytać czy napisać. Na pewno ich CV jest bogatsze :) A i dla zdrowia psychicznego ważna jest tożsamość kulturowa, świadomość własnych korzeni.
Najgorsze chyba co może być, to fundowanie dzieciakom niepewności jutra. Tego, że jeszcze tylko trochę i wrócimy do Polski. Nawet jeśli jest to ściśle określony czas, bywa ciężko. Piszę to z doświadczenia moich współpracowników. Z racji naszgo miejsca pracy część z nich wyjeżdża na parę lat z rodzinami zagranicę. Później na jakiś czas wracają do Polski, a następnie znów wyjeżdżają, często do zupełnie innego kraju. No i generalnie dzieciom jest ciężko się tak przestawiać. Bardzo często kończy się różnego rodzaju problemami emocjonalnymi. I zazwyczaj jest tak, że jak te dzieci dorastają, to idą na studia zagranicą i tam już zostają. Nie czują się jakoś mocno z Polską związane.
A co do UK, to ja jestem zafascynowana tym krajem. Mój obecny mąż przebywał w Londynie na półrocznej delegacji jakieś pięć lat temu i często go odwiedzałam. Strasznie mi się podoba to, że widać historię na każdym kroku. Spędziliśmy dwa tyg w Szkocji, która też nas zachwyciła :)

2011/10/14 13:51:53
Hej Jonasz,
Nie kokietuję, tylko czasami mam wrażenie, że się strasznie rozpisuję (a czasam, jak tekst za długi, to się nie chce dobrnąć do końca :)).
Zresztą miałam na początku trochę inną wizję bloga :)

Dzięki za rekomendację. Miło mi, nie będę kokietować, że nie :)
Pozdrawiam


2011/10/14 14:09:15
Trina, my i tak zaserwowaliśmy naszym dzieciom 2 przeprowadzki w ciągu ostatnich 2 lat, zmiany szkół itp. co niestety nie jest najlepsze i szczególnie na jednym się nieco odbiło emocjonalnie; ale tak wyszło.
Wiem, że teraz moje dzieci by sobie zupełnie nie poradziły w polskiej szkole. Nie tylko z ortografią i czytaniem, ale w ogóle z podejściem nauczycieli, z systemem.
W angielskiej szkole podstawowej nie ma klasówek, nauka jest w dużej mierze oparta na projektach, eksperymentowaniu, doświadczeniach. Nie ma pytania przy tablicy i kartkówej znienacka, jest bardzo pozytywna atmosfera (choć mam nadzieję, że polska szkoła jednak też ewoluowała, bo za moich czasów to był dramat - nienawidział chodzić do szkoły!!! A na najbardziej nienawidziłam polskiego i polonistki, która mi mówiła np. że zalicza mnie do szarzyzny umysłowej klasy 3C :))

Jeśli chodzi o związanie z Polską, to są przecież obcokrajowcy, którzy zakochują się w naszym kraju i zostają. Wydaje mi się, że na te decyzje wpływają różne czynniki. Polska jest jednak urzędniczo i mentalnie dość trudnym krajem (szczególnie jak ktoś 'liznął' społeczeństw wielokulturowch), ale inne kraje też mają swoje wady - zresztą wielu Polaków jednak wróciło na łono ojczyzny :) (aczkolwiek ja znam 3 małżeństwa, które wróciły pod skrzydła Elżbiety II).


2011/10/16 01:12:22
Ciekawe swoją drogą, jak różne to jest od doświadczeń ludzi którzy wyjechali do Niemiec "na pochodzenie". Bo tutaj faza pierwsza jest kompletnym przeciwieństwem tego co piszesz. Pewnie dlatego że państwo niemieckie przyjęło nas jak "dzieci utracone", nawet z pewnymi specjalnymi prawami (z których nigdy nie korzystałem, ale wiem że są).

Na pewno nie wszyscy, ale ja i wiele moich krewnych i znajomych było na początku zafascynowanych tym krajem. I staraliśmy się być Niemcami, staraliśmy się jak mogli - ale nie da się być takim Niemcem jakim się było Polakiem. Ten rodzaj patriotyzmu, co w Polsce, tutaj zupełnie nie funkcjonuje, nie jest rozumiany. Owszem, ludzie lubią swój kraj, ale kochać? Jeżeli to region, mają takie słowo "Heimat", ale to odnosi się bardziej do regionu, czy nawet rodzinnego miasta. Polskie słowo "ojczyzna" tłumaczy się w niemieckim na "Vaterland", ale do Vaterland mało który Niemiec ma jakiś emocjonalny stosunek.

A potem.... z czasem zauważało się, że to nie tak, że to inaczej. Poznawało się tutejszych, Niemców, i przesiedleńców z Rosji - do nich jest bliżej pod względem mentalności. Chociaż do Niemców też aż tak daleko nie jest, są pewne podobieństwa, też mają schabowy jako standardowe danie, też jedzą chleb (chleb zresztą mają fantastyczny) i kiszoną kapustę, też lubią narzekać - na polityków, na własny kraj, na cały Świat. I człowiek wyluzowywał coraz bardziej, i zaczynał się znowu interesować ojczyzną, i pojmować że może nadal kochać swoją Polskę a mimo to być dobrym Niemcem...

A dzieci - sam (jeszcze) nie mam, siostra ma. Z mamą tylko po polsku, z dziadkiem i babcią też, tata jest Niemcem ale mrukiem niestety jeszcze większym niż ja, tak że wiele sobie nie pogadają - ale duży w przedszkolu sobie radzi, bardzo szybko język złapał. Jak to będzie z czytaniem, to się okaże, ale siostra chce żeby obaj (ma 2 synów) koniecznie byli dwujęzyczni. A wujek (moja skromna osoba) zarazi ich fińskim (takie hobby) jak tylko to będzie możliwe ;)


2011/10/16 09:39:19
Nudniejszy, to bardzo ciekawe, co piszesz. Rzeczywiście, fakt otrzymywania obywatelstwa (czy nie jest tak, że trzeba się zrzec polskiego?) ma pewnie spory wpływ na myślenie, postawy, podejście do życia, bo wtedy jakby od razu zapada klamka - zostajemy i człowiek się chce dopasować.
Różnice kulturowe też są na innej płaszczyźnie - jak piszesz.
Można chyba jednak zaryzykować tezę, że Polacy urodzeni w Polsce prędzej czy później w jakiś tam sposób tęsknią i dążą do szukania 'połączeń' z Polską i polskością. Pokolenie ich dzieci już chyba jednak tych tradycji kultywować nie będzie (tak gdybam).

Po fińsku znam dwa słowa: Kiitos i kinuskikakku (jedyne ciasto, które umiem robić - nauczyła mnie Finka właśnie :)) - to jakiś kosmos, a nie język :0)
Mają bodajże czternaście przypadków - więc powodzenia w nauczaniu siostrzeńców :)


2011/10/16 20:47:35
Z obywatelstwem w Niemczech jest tak że właśnie mam pewne specjalne prawa jako "przesiedleniec": Państwo nie przyznaje mi obywatelstwa, tylko uznaje je, bo obywatelstwo niemieckie posiadam niejako z natury. Dwóch obywatelstw teoretycznie mieć mi nie wolno, ale przesiedleńcowi niemieckiego obywatelstwa nie odbiorą, tak że mam dwa. Niektórzy się polskiego zrzekają, ale wynika to raczej z jakiegoś snobizmu, bo nie ma żadnego wpływu na cokolwiek. Może gdybym chciał karierę robić, bo ja wiem, w jakimś urzędzie gdzie wymagana jest wyjątkowa lojalność wobec państwa (kontrwywiad?), to miałoby jakieś znaczenie.

Polacy urodzeni w Polsce... mam dwoje kuzynów, ktorzy przyjechali tu w wieku przedszkolnym, i to są już raczej Niemcy, Polską, owszem, zainteresowani, jako krajem przodków, ale ich dom jest raczej tu. Z drugiej strony słyszałem niedawno reportaż w tutejszym polonijnym radiu, z jakiegoś konkursu piosenki - mówili m.in. o 17-letnim chłopcu, urodzonym w Niemczech, który śpiewał Kaczmarskiego, i było wyraźnie słychać że go czuje. Myślę że to bardzo zależy od domu rodzinnego.


2011/10/17 09:46:33
Na pewno wiele zależy od domu.
Pewnie będę żałować pewnych zaniedbań (haniebna przegrana w walce z czasem), bo generalnie znajomość rożnych kultur raczej nie szkodzi. W pewnym sensie podziwiam ludzi angażujących się w krzewienie polskiej kultury (a jest tych imprez i klubów trochę).
Temat rzeka ;)

Gość: Ada, user-46-113-127-210.play-internet.pl
2012/03/11 06:40:18
Przeczytałam całość ;) bardzo dobrze się czyta, to tak na wstępie, żywy, przystępny język, dobry styl i szczerość tak bardzo krzepiąca ;) na bloga trafiłam baaardzo przypadkiem, nie wiem nawet teraz już jakim przypadkiem, gdyż tak mnie wciągnęło czytanie, że przejechałam z zaciekawieniem i zdumieniem od góry do dołu, zastanawiając się nad poruszanymi przez Ciebie tematami :)
A co do polskości, pielęgnowania tradycji i nauki języka, czy historii, to rację miał ktoś, z już wcześniej komentujących, że w wielu polskich domach pewnie nie poświęca się tyle czasu, a na pewno nie myśli się o tym w taki sposób, w jaki martwisz się Ty, będąc daleko i tęskniąc w pewien sposób. Ale nie oszukujmy się, rodziny wiodące normalne, codzienne, zapracowane życie w Polsce, tak samo jak Ty, w wolnych chwilach chcą po prostu nacieszyć się sobą, pożyć trochę własnym życiem, bez umartwiania się i nadmiernej wzniosłości. Ja osobiście jako blisko dwudziestopięciolatka, o historii czy literaturze bardzo rzadko rozmawiałam w rodzinnym domu, chociaż tata bardzo lubował się zawsze w historii i powracał często do sienkiewiczowskich powieści. Dopiero jednak jako dorosła już i świadoma pewnych zależności osoba, zaczęłam zauważać, że historia może być czymś ciekawym, ale chyba teraz ja się zatapiam w jakieś dygresje. Reasumując, bardzo przyjemnie się czytało Twoje przemyślenia, pewnie nie potrzebujesz mojego zdania, ale uważam, że jako matka, właśnie chyba taką postawą jaką przyjmujesz jest najlepsza :) siłowe wprowadzanie jakichkolwiek idei chyba nigdy nie zdawało egzaminu pomimo szczerych chęci, o czym z resztą sami Polacy przekonać się mogli nie raz, na własnej skórze. Na pewno edukacja, kontakty i dorastanie w warunkach jakie dzieciom zapewniasz, wraz z matczyną miłością zaowocuje w przyszłości, a z wiekiem i tak na pewno docenią w sobie polski pierwiastek ;) pozdrawiam serdecznie


2012/03/11 13:41:49
@Ado, na wstępie - bardzo mi miło, ze znalazłaś mojego bloga i że się rozgościłaś :)

Jeśli chodzi o komentarze, to bardzo je sobie cenię, gdyż po pierwsze miło jest mieć odbiorców (taka jest prawda - dlatego piszemy blogi otwarte; moglibyśmy przecież pisać 'do szuflady' :)), po drugie lubię poznawać, co myślą inni i często (no dobrze: czasami :)) zmieniam lub modyfikuję swoje opinie pod wpływem odmiennych światopoglądów.

Po trzecie komentarze często inspirują mnie do nowych wpisów, do innego ujęcia tematu lub zupełnie niezależnego wpisu.

Miło mi, że tekst ci się podbał. Fakt, był dosyć szczery jak na mnie. Z tą publiczną szczerością różnie bywa. Czasami się odbija czkawką :)

Cieszę się, że mój blog cię wciągnął i czytałaś też inne wpisy "z zaciekawieniem i zdumieniem".
Zaciekawienie rozumiem. A co cię zdumiało?
Jak jeszcze wpadniesz, to proszę o wyjaśnienie :)

Pozdrawiam


2012/08/29 14:54:48
szkoły i co dalej to przed nami - dzieci na poziomie żłobka. Ale też coraz częściej myślę, że będą uważały się za Irlandczyków niż Polaków...już teraz mówią więcej po angielsku niż po polsku.. nawet do mnie. też nie zamierzam wozic ich do polskiej szkoły - wystarczy, że w tygodniu mało czasu ma się dla dzieci to weekend spędzimy chociaż razem. My postanowiliśmy tu osiąść jakiś czas temu, ale ostatnio różne myśli przychodzą nam do głowy. Tyle, że start mieliśmy o wiele łatwiejszy niż Wy - przyjechaliśmy jeszcze bez dzieci, na męża czekała dobra praca z powodu, której przyjechaliśmy a ja znalazłam dobrą pracę w dwa tygodnie chyba. Przyjechaliśmy tu w ramach przygody (a mieliśmy jeszcze do wyboru Brno w Czechach) :)


2012/08/30 11:23:44
Kasiu, dylematy ogarniają mnie na każdym kroku, poglądu ewoluują i generalnie życie weryfikuje wiele. Nam się powoli jednak zmienia zdanie co do polskiej szkoły, bo jednak kontakt z językiem pisanym i czytanym jest zerowy.
Ostatnio chciałam dzieci zapisać do polskiej szkoły internetowej, ale NIE BYŁO JUŻ MIEJSC!!! Ewentualnie płatne konsultacje. Zapisałam ich więc na następny rok.
O angielskich szkołach też mam plan napisać, ale generalnie wolę je od nieobo od polskich. Więc w tej dziedzinie jest na plus!
Fakt, że start bez dzieci jest łatwiejszy ... oj, dużo łatwiejszy :)

Faktycznie Czechy a Irlandia to dwa inne światy :)
Pozdrawiam


2013/02/25 16:07:49
Fidrygauko, w Twoich kategoriach jestem między etapem drugim a trzecim (4. rok leci). Przeczytałam z więlkim zainteresowaniem. CO BĘDZIE DALEJ

Myślę, ze ważne jest GDZIE jesteś na tej emigracji. Anglicy to duży naród z wieloma tradycjami, Szwedzi - jak by nie patrzeć - rybacy i pastuchy... sensownej literatury czy muzyki niemal zero, ratuje ich design i architektura, ale muzyka dla mnie ważniejsza :)

Tak, Młynarski, PPA we Wrocławiu, poezja śpiewana - to też moje korzenie... Szwedzi mają tylko jazz, metal (i to taki hard core, że Polak nie siada) oraz ocean pop-sieczki (lepiej zaaranżowane disco polo)


2013/02/26 17:33:33
Aleksandro, właśnie dopiero zauważyłam, że do opisu kolejnych etapów adaptacyjnych (pomijam dwuletnią nienawiść) użyłam za każdym razem mocniejszego określenia: 'w objęciach' i 'w szponach' - było to chyba podświadome, bo na pewno nie zamierzone.
Tak chyba właśnie się dzieje - co raz bardziej wsiąkasz. Co generalnie chyba nie jest takie złe - 'rozkraczenie' nie wpływa na nas dobrze :))

Co do angielskich tradycji, to ... nie zapominaj też o tradycjach imperialistycznych. Ten aspekt angielskiej postawy mnie dobija - a wychodzi z nich na każdym kroku. Niestety. Ostatnio kolega z pracy, zauważywszy jakiś błąd stylistyczny w moim raporcie (uwierz, naprawdę nie aż tak rażący, coś w stylu postawienia kropki po "nr" (numer) i powiedział mi: W TYM KRAJU nie używa się tego w ten sposób.
Myślałam, że padnę!!!
Więc sama nie wiem, co jest lepsze.
Ta ich niczym nieuzasadniona wyższość mnie tak wpienia, jak mało co. Próbuję sobie wyperswadować, że nie wszyscy tacy są, że nie powinnam się uprzedzać i się w tych swoich uprzedzeniach utwierdzać, ale uwierz mi, że czasami trudno.


2013/02/27 16:21:26
Szwedzi - jak by nie patrzeć - rybacy i pastuchy... sensownej literatury czy muzyki niemal zero

Noooo, AleksandroR...

Selma Lagerlöf (Cudowna podróż Nilsa Holgerssona, Nagroda Nobla w dziedzinie literatury)
Georg Stiernhielm (ojciec szwedzkiej sztuki skaldów)
August Strindberg (Historie małżeńskie, Panna Julia)
Per Olov Enquist (Nagroda literacka Rady Nordyckiej)
Astrid Lindgren (trzeba coś mówić??)
Mikael Niemi (Muzyka pop z Vittuli)
Håkan Nesser (seria o komisarzu Van Veeterenie)
Henning Mankell (powieści z Kurtem Wallanderem)

a z muzyki:
Szwedzi mają tylko jazz, metal (i to taki hard core, że Polak nie siada) oraz ocean pop-sieczki (lepiej zaaranżowane disco polo)
czy jest (tu) ktoś, kto nie słyszał o zespołach ABBA, Roxette czy Ace Of Base (nawet jeśli to akurat pop-sieczka)?
poza tym: Avicii, Eskobar, Kent, Swedish House Mafia, Europe, Mando Diao, Eric Prydz, rodzeństwo Neneh Cherry, Eagle Eye Cherry i Titiyo...

Taaak, same pastuchy! Może nie warto wypowiadać się na tematy, o których się nie ma pojęcia.


2013/02/27 19:16:43
Wiesz, mieszkam w Szwecji i mam pojęcie

kryminałów i powieści nie zaliczam do wielkiej literatury, ale to moje prywatne zdanie
co do nagród Nobla to nie będę sie wypowiadać, polecam komentarze dziennikarzy na temat policzności motywów przyznawania nagród... online.wsj.com/article/SB10000872396390444799904578054821709524326.html?mod=ITP_opinion_1

muzyka - włączam telewizje niemal co dzień i wiem, co w niej jest
tak, Abba to POP
Taka Eurowizja sprzed 30 lat, nie więcej, nie mniej

Ludzie z którymi mam do czynienia zawodowo, wykształceni, nie czytają niczego poza gazetą Metro. Oglądają Eurowizję i się nią szczerze przejmują. Po pracy wsiadają na swoje motory/do dżipów i jada na swoje farmy w Skane

Dostrzegam ogromny kontrast miedzy wspolpracownikami i znajomymi z Wroclawia, a tymi z poludniowej Szwecji


2013/02/27 19:36:37
Ale w jednym masz rację - na muzyce pop czy metalu sie nie znam, nie znalazłam tu absolutnie nic, czego dałoby się słuchać

Astrid Lingren czy Selma Lagerlof to JEST wielka literatura, ale jednak specyficzna, bo dla dzieci. Nie masz Mickiewicza, Miłosza czy Herberta który porusza serca całego narodu (lub swego czasu poruszał), o to mi chodziło, może źle sie wyraziłam.
Dramaty to prawda, jest tu spore dziedzictwo, ale dzisiaj teatrów jak na lekarstwo, w TV nie uświadczysz nic, w szkole niczego nie uczą młodych Szwedów. Może są małe grupy które sie tym pasjonują, dla porównania, mam wrazenie że w Polsce każde dziecko w liceum chadzało do teatru czy opery.

Ale może to moje doświadczenie, może mam złą skalę porównawczą.

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!