Searching...
niedziela, 27 listopada 2011

materiał ludzki

Jak już pisałam, na Lady Gaga (Gadze?) znam się bardzo umiarkowanie.
Nie znać jej się nie da, bo wszystko nią epatuje, nie tylko brukowce. Jak by nie patrzeć nawet u Elżbiety na herbatce była.
Właściwie to nie trzeba się wgłębiać w temat - z samych nagłówków można się wiele dowiedzieć.
Na tej zasadzie wiem np. kim jest i ile żon ma Michał Wiśniewski czy ile alimentów płaci ABC niewierny ojciec Henryka Colin Farrell*.

A poza tym - wracając do Gagi - oglądam ją czasem w czasie robienia pazurów, rozmasowując potem przez 2 dni przykurcz mięśni szyi (stoliki ustawione są bokiem do telewizora) i ... zjawiskowości odmówić jej nie mogę.

Ma dziewczyna wyobraźnię! Trochę chorą, jak na mój gust, ale ma.

Rekord pobiła chyba sukienką mięsną.





Mnie by mocno zbrzydziło, mimo że wegetariańskich zapędów nie mam.

I jak zwykle zastanawiam się jak wielkie niektórzy mają parcie na szkło.

Gdzie, w którym zakamarku mózgu powstaje u kogoś potrzeba wyróżniania się za wszelką cenę?
Skąd bierze się chęć bycia podziwianym przez miliony?
Albo może inaczej - czy to zawsze w nas jest, uśpione gdzieś w kąciku?
Czy coś to ukryte pragnienie jest w stanie rozniecić, zainspirować, rozdmuchać?
Czy przeciętna osoba może w pewnym momencie zasmakować sławy i zmienić się o 180 stopni?
I skąd się bierze w nas potrzeba szokowania innych?
I jeszcze jedno - po jakim czasie się z niej wyrasta?

Rozumiem pragnienie wyjścia poza pewien schemat, zaszokowania, zrobienia czegoś wbrew sobie.

I mi się to zdarzało. Było potrzebą chwili, okresem przejściowym potrzebnym, by pewne rzeczy uporządkować, nadać im tor.
Ale sposób na życie?

Miałam taki etap w czasach mojej (młodszej :)) młodości, kiedy miotała mną nieodparta potrzeba szokowania. Oczywiście patrząc z perspektywy czasu mam wrażenie, że to było zaledwie marne zwracanie na siebie uwagi, bo w szok chyba jednak nikogo nie wprawiłam.

Ani odwagi, ani środków po temu nie miałam.
Jednym z moich wyskoków (po farbowaniu trampek farbą akwarelową i stawianiu włosów na żel do golenia - co w obu przypadkach miało opłakane skutki, gdy mnie złapała nagła ulewa) było noszenie samych ramek okularów.
Kochałam wtedy miłością wielką Beatlesów (może samego Johna niekoniecznie) i moi marzeniem było noszenie lenonek.
Niech wszyscy znający się na modzie mi wybaczą, ale to było daaawno temu :)

A że miałam dobry wzrok moje marzenia o chociażby zerówkach zostały zabite w zalążku w gabinecie okulisty, do którego się udałam, symulując problemy z poprawnym widzeniem literek. Wtedy nie można było tak po prost kupić sobie w sklepach, co się chciało (jakieś tam zerówki!).
Ale same oprawki można było, z czego skrzętnie skorzystałam.
Sprawiało mi to niebywałą radochę, jak ludzie w autobusie wychylali się wprzód i w tył, stojąc koło mnie w autobusie, próbując wyłapać jakieś refleksy świetlne na moich 'szkłach' :)
Czasami, niby od niechcenia wkładałam palec 'przez szkło', by ulżyć ich cierpieniom poznawczym i uwolnić się od zbyt nachalnego wgapiania. Szokowanie szokowaniem, ale trochę prywatności w środkach komunikacji miejskiej człowiek mieć musi!

Ale ta faza trwała nie więcej niż rok.

Innym razem, na jednym z obozów letnich zaszalałam tworząc na tzw. Dzień Obozowicza dość osobliwą kreację.

Tamtego pamiętnego lata, ja - osoba będąca zawsze duszą towarzystwa i zajmująca wysokie miejsce w 'podwórkowej' hierarchii , z zupełnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn podpadłam paru głośno krzyczącym i wpływowym panienkom. Zostałam okrzyknięta obozowym wrogiem nr 1.
Fakt, że nie reagowałam na zaczepki chyba tylko jeszcze bardziej je rozsierdzał i z dnia na dzień wzmagały swoje ataki werbalnie na moją skromną osóbkę. Jednym z sposobów na wbicie szpili było nadanie mi przydomku 'drętwa'.
Ha, ha - nie znam się na dzisiejszym slangu (żena, kicha ?), ale w tamtych czasach to było nie lada oskarżenie.
Nie byłam po prostu 'cool'.

Na szczęście miałam grono swoich zaufanych 'zwolenniczek' z namiotu, które miały na mój temat nieco odmienne mniemanie. Dzięki nim dowiedziałam się, że wieść obozowa niosła, iż na pewno będę jedyną, która się nie przebierze na ów Dzień Obozowicza.
Postanowiłam więc, że zrobię wszystko, żeby panienkom szczęki opadły.

Zakupiłam parę bloków papieru (na szczęście były na składzie), pożyczyłam od koleżanki czarne legginsy (nie miałam na składzie) i zabrałam się do dzieła. Pomysł, o ile dobrze pamiętam zaczerpnęłam mniej lub bardziej pośrednio z teatru Witkacego w Zakopanem (nie wiem, czy ze sztuki, czy z malowideł naściennych).

Postanowiłam mianowicie zostać ... szkieletem. Teraz, gdzie akcesoria 'śmiertelne' można nabyć drogą kupna wszędzie i na każde możliwe okazje nie wydaje się to może pomysłem ambitnym.
Ale na tamte czasy i do tego na warunki obozowe pomysł był nowatorski.




Wieczory upływały mi na przyszywaniu przy latarce kolejnych żeber, kręgów, obojczyków, miednic, piszczeli, łokciowych, promieniowych i innych (byłam w biol-chemie, to się trochę znałam :))

W dzień 'występu' moje plany o mały włos nie spaliły na panewce, albowiem szkielecik przy zakładaniu poszedł w szwach. Na szczęście tylko w kilku szwach i przy pomocy moich kochanych dziewczyn, które we trzy przyszywały na mnie odstające 'kości' wszystko poszło jak należy.

Zrobiłam furorę. Szczęki się posypały na podłogę (na trawę w zasadzie :)). Zostałam nagle okrzyknięta super kolesiówą i wszyscy się chcieli ze mną przyjaźnić.

Najbardziej taki jeden wychowawca :))

Niestety (?) długo się nie nacieszyłam moimi nowymi przyjaźniami, jako że w czasie Dnia Obozowicza (jak ktoś nie pamięta - to kadra zajmowała nasze miejsce, a wybrani osobnicy mieli parodiować wyłapane uprzednio śmieszne zachowania wychowawców i się 'mścić' za wycisk, który nam dawali) panienki się z lekka wstawiły i mocno przegięły ze swoim wczuwaniem się w rolę dorosłych (chamstwo i brak inteligencji niestety przyniosły swoje żniwo), za co następnego dnia wyleciały z obozu.

Właściwie więc powinnam tę panią Gagę zrozumieć ...
Szokowanie ma bowiem swój urok i może przynosić pozytywne skutki :))
Ale tak na dłuższą metę by mi się nie chciało.

A do wpisu zainspirowała mnie notatka z przed paru dni pani Thelmie Madine, która zrobiła suknię ślubną z ... ludzkich włosów, z myślą o Lady Gaga, właśnie. Uznała, że Lady Gaga, nosząca wszystko: od najmodniejszych sukienek po groteskę, będzie idealnym targetem dla tej sukni (niekoniecznie w czasie ceremonii ślubnej).

Zrobienie sukienki zajęło projektantce 300 dni, a została ona 'uszyta' z 250 metrów tresek. Suknia waży 95 kg, ma 12 halek i 1500 diamencików, dzięki czemu osiągnęła wartość £50.000 co rodzi jeszcze jedno pytanie: ile można wydać na autopromocję :)

Kto wie, jak bym podszkoliła się trochę w kościotrupach i innych ekstrawagancjach, to może zostałabym projektantką i dziś bym była bogatą osobą :))





Przyznam, że mimo iż generalnie podziwiam ludzi za nietuzinkowe pomysły, idea robienia rzeczy z części ludzkich źle mi się kojarzy ...

A Wy, co myślicie na ten temat?




niedziela, 27 listopada 2011


* Tzn. wiedziałam w dniu powstawania tego wpisu :)

Ps. Jak widać, Lady Gaga inspiruje :)





4 comments:

  1. Odpowiedzi
    1. No dobra, to drugi może będzie bardziej inteligentny.
      Bożena NIE JEST FANKĄ takiej awangardy odzieżowej, jaką tutaj omawiasz, a szczerze mówiąc to jest gdzieś na drugim końcu ogonka z wielbicielami i prawdopodobnie jeszcze dalej się cofa.
      Jest w niej coś takiego, co na widok buta ze steka albo kiecki z fryzury robi szybki skok przez płot i leci wymiotować w ciemnym kącie.
      Bożena też przechodziła ambitnie okres buntu i naporu, swoje mam za uszami. Chociaż oprawki okularowe zrobiły na niej wrażenie, nie ma co :D Ale było kupowanie bardzo brzydkich tenisówek SPECJALNIE. Albo malowanie spodni we wzory, farbowanie włosów bibułą, dziury, batiki i kombinacje z fasonami. Część tych akcji była niewodoodporna, ale to znasz z autopsji zdaje się :D Jak na przykład niebieskie zacieki na policzkach sponsorowane przez ciepły, letni deszcz ... ale to wszystko pozwoliło jej się na tyle wypalić, żeby potem jednak wrócić w jakieś ramki i AŻ TAK się nie wygłupiać. A już na pewno nie w konwencji horroru o psychopacie.

      Usuń
    2. No widzisz, tak to mnie zaniedbują czytelnicy. Dobrze, że jest Bożena i Jej Sekretarka - to zawsze dwie osoby do komentowania :)

      Ot, to to! Ciepły, letni deszcz i nagle niemiłosiernie zmydlone włosy (stawiane 'na punka' i co i raz odruchowo tarmoszone) na mocno zatłoczonym przystanku w centrum Warszawy. Tudzież otaczająca mnie żółta, akwarelowa kałuża.
      Teraz już żem stateczna aż do obrzydzenia :)

      Ps. Za pierwszym razem przeczytałam, że się wbiłaś w ramki od A-Ż i pomyślałam, że to dość rozległe i wiele w sobie mieszczące ramy :))
      Ps2. Musiałam sprawdzić, co to 'batiki'. Nigdy ich nie miałam, choć były moim marzeniem, oj były. Ale nie śmiałam się aż tak narażać rodzicom (nie tyle noszeniem ile ... nieuchronnym, niezamierzonym pofarbowaniem łazienki lub kuchni :)))

      Usuń
    3. W zasadzie to te ramki są jednak dość szerokie, ale kłapią zawiasami na mięsną konfekcję. ;)

      Bożena miała do batikowania specjalną taką pralkę - franię, której się zepsuł termostat i gotowała wszystko jak szalona. Do farbowania była zatem idealna, a Bożeny rodzice długo pracowali ... ;)))

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!