Searching...
sobota, 27 października 2012

Polonisty

Pierwsza była Czesia D. zwana przez wszystkich Czesią-Mandoliniarą, brzdąkającą upojnie na tym rzewnym instrumencie.
Była mistrzem akademii na cześć i jej pierwszomajowe występy były zawsze głośno a długo oklaskiwane.
Do dziś pamiętam te wierszyki sławiące nieomylność systemu komunistycznego, to powiewanie flagami - jedną w barwach narodowych, drugą w barwach okupanta (czerwoną, acz bez sierpa i młota), ten socrealistyczny patos.


Piękne święto Pierwszy Maja!
Wszystkie dzieci cię kochają
Wszystkie razem zaśpiewają
W ten majowy dzieeeeeń (tu łopot flag)
Idą ulicami tłumy niezliczone,
A nad nimi powiewają chorągwie czerwone ... itd. w ten deseń :))



Czesia była poczciwa i człowiekowi przychylna, aczkolwiek podpadła mi dwa razy.
Za pierwszym razem, gdy nie pozwoliła mi śpiewać w chórze na zakończeniu roku za to, że nie miałam białej koszuli, a zwykły T-shirt, który moja rozsądna mama dała mi celowo w zamian, sądząc, że skoro idą wakacje i upał jest niemiłosierny, to chyba świat się nie zawali.

Tymczasem Czesia dostała apopleksji i wyszarpawszy mnie za (krótki) rękaw koszulki z drugiego rzędu (gdzie przecież nie rzucałam się tak bardzo w oczy dyrektorstwu), wywaliła za drzwi sali gimnastycznej, nie zważawszy na me ośmioletnie histeryczne szlochy i łzy rzęsiste wylewane z powodu jawnej niesprawiedliwości.

Drugi raz podpadła mi, gdy pod koniec drugiej klasy zjechała mnie przy wszystkich za brzydki charakter pisma (a nie byłam dyslektykiem, tylko ... dzieckiem posłanym o rok wcześniej do szkoły), przyczyniając się jednocześnie do skopsania mi nadchodzących wakacji.

Wczasy w Sanoku - pamiętam, do dziś żywo to pamiętam - stały się koszmarem, gdyż zamiast gotować zupy z liści mlecza i sosnowych igieł, zamiast organizować wyścigi ślimaków i bawić się w chowanego w zakamarkach ośrodka wypoczynkowego, musiałam przepisywać całe kolumny 'Życia Warszawy'.
Mój (mający wobec mnie zbyt wygórowane, moim zdaniem, ambicje) tato nie odpuścił mi ani jednego dnia!

Za to na początku klasy trzeciej Czesia - i tu należy oddać jej sprawiedliwość - z dumą, jakby to był jej sukces dydaktyczny, pokazała mój zeszyt całej klasie, jako przykład :))


Wpływu Czesi na inne sfery mojego rozwoju intelektualno-emocjonalnego nie pamiętam.
No, może jeszcze tylko taki szczegół, który wbijała nam do upadłego, że każde wypracowanie musi mieć początek, rozwinięcie i zakończenie.


Wzięłam to sobie tak bardzo do serca, że któregoś dnia pisząc wiekopomne dzieło o swoich marzeniach zagiłam zgrabnie o pragnieniu posiadania starszego brata. Następnie myśl rozwinęłam (nie pamiętam jak, ale na pewno jakoś sensownie, gdyż do dziś uważam, że posiadanie starszego brata to błogosławieństwo i szczerze zazdroszczę mojej córce tego przywileju :)).
A na koniec zgrabnie zakończyłam: Mam nadzieję, że moje marzenie się wkrótce spełni. :)))


W klasie czwartej nastała pani P.
Była to osoba, która (w dzisiejszej ocenie - wtedy nie miałam, rzecz jasna takiej świadomości) przypominała mi bardzo Ninę Andrycz w wersji Barbie (platynowy blond, solarium, róże i turkusy). Mówiła podobnie, była elegancka, jaśniepańska i nieco zmanierowana.


Jednym z jej manieryzmów było malowanie ust na lekcji amarantową szminą.
Jak już się umalowała, to włączała wodę na herbatę, słuchając jednocześnie naszych, czytanych trzęsącymi się głosami,
wypracowań.
Potrafiła, wyciągając obie dłonie w dramatycznym geście, zatrzymać osobnika w pół zdania słowami: Proszę przerwać, proszę przerwać! Woda mi się gotuje!
Herbata na biurku natychmiast znajdowała towarzysza w postaci kanapki, ktorą to pani P. jadła - przy nas, a jakże - RWĄC na małe kawałeczki, które następnie wkładała w dramatycznie rozdziawione usta tak, by ... nie zmazać sobie uprzednio zaaplikowanej szminki.



Nie sądzę, żeby manieryzmy pani P. wpływały znacząco na moją niechęć do języka polskiego, ale faktem jest, że nie znosiłam tych lekcji szczerze.
Pani P. raczyła nas bowiem często mało zachęcającymi uwagami.

Jednym z tekstów, który na wieki zapisał się w naszej rodzinnej księdze aforyzmów i anegdot był komentarz do wypracowania mojej koleżanki-prymuski, która miała widocznie chwilowy spadek formy i nie wyprodukowała czegoś na oczekiwanym od niej poziomie.
Pani P. skrzywiwszy się znacząco rzekła: Agnieszko, zeszłaś na psy - nie obrażając psów, które bardzo lubię.


Tego typu teksty zabiły resztki szacunku, który miałam dla niej. Moją pogardę wyrażałam nie tylko gadaniem na lekcji, ale też między innymi listem do kolegi z rzędu obok, który głosił, że P. to jędza i nadaje się na żonę dla naszego księdza (jak widać, ksiądz też mi podpadł, ale nie o tym dziś chciałam :))

Niestety liścik ten został przechwycony przez podmiot liryczny tej uroczej rymowanki.
Podmiot liryczny, miast roztkliwić się nad rodzącym się talentem poetyckim wkurzył się tak, że zawezwał na dywanik moich rodziców, dla których było to najgorszym upokorzeniem świata. W efekcie końcowym otrzymałam karę - anulowanie wyjścia do cyrku, które miało być moim prezentem imieninowym.
Od tego czasu nie cierpię poezji, cyrku i obchodzenia imienin :))


W liceum było dużo gorzej.
Trafiła mi się bowiem jeszcze bardziej zmanierowana i zadufana w sobie pani S., doktor literatury.
Nie będę się bestialsko rozpisywać nad jej licznymi wadami, gdyż wtedy na pewno nikt nie dotarłby do końca wpisu. Dość powiedzieć, że pani S. miała swoich ulubieńców, którzy musieli dzielnie trzymać poziom i być przygotowani na każdą lekcję. Wszyscy inni (a właściwie inne - bo chłopaków pani kokietowała ostro) to był motłoch, którym pani S. dedykowała wyłącznie swoje fuknięcia, uszczypliwe uwagi i chętnie wstawiane do dziennika dwóje (ja z czasów, kiedy jedynek jeszcze nie było).


Ja byłam oczywiście motłochem. Moje pozaszkolne zainteresowania chociażby teatrem jakoś dziwnie nie odzwierciedlały się w moich wynikach z języka polskiego, a najwyższą oceną z klasówki jakiej mogłam się spodziewać była poczciwa trójczyna.

Gdy więc dnia pewnego (nigdy nie rozumiałam, dlaczego zaczynanie zdania od 'gdy' jest takim strasznym przestępstwem) pani S. weszła z plikiem wypracowań do klasy i zmierzyła mnie przenikliwym wzrokiem od stóp do głów - zamarłam. Wiedziałam bowiem, że kroi się jakiś dramat. Wypracowanie co prawda było na temat 'Pana Tadeusza', utworu, który mnie szczerze zachwycił, to jednak oscylowało wokół Romantyzmu, epoki której nienawidziłam i zupełnie nie rozumiałam.

Pani S. zgodnie ze swoim zwyczajem zaczęła od ocen najlepszych. Na pierwszy rzut poszła para klasowych prymusów z ... zaledwie czwórczynami. Potem parę trój z plusem. Dalej tróje pospolite, z minusem, aż wreszcie 'łabędzie'.
Mojego nazwiska nie było.
W wyobraźni widziałam już miazgę, którą publicznie robi ze mnie pani S.
Dwója z komentarzem!
To było wyjątkowo bolesne i upokarzające doświadczenie.
Byłam spocona jak szczur.
Patrząc na szczuplejący stos zeszytów przygotowywałam się na najgosze.
Pani S. raz po raz ciskała mi mroczne spojrzenia.





Wreszcie w ręku został jej już tylko jeden zeszyt, wyczytła moje nazwisko.
Podeszłam do biurka, zbity pieseczek, o krok od zawału.
Nie patrząc się mi w oczy, brzęcząc toną bransoletek, pani S. wręczyła mi pracę, sycząc:


Fidrygaukowska, MUSIAŁAM postawić ci tę piątkę, bo na tle całej klasy praca wypadła nieźle, ale przyznam, że jestem zdziwiona, gdyż do tej pory zaliczałam cię do SZARZYZNY UMYSŁOWEJ tej klasy.

Pani doktor polonistyki zaryła się w naszej pamięci jeszcze paroma innym - równie zgrabnie sformułowanymi tekstami, jak choćby ten, rzucony na wieczornym obchodzie w czasie szkolnej wycieczki: "Proszę już o ciszę, bo my też się chcemy z panem profesorem przespać" :)))
Cymesiku dodawał fakt, że pan (ekhm, buhaha) 'profesor' wykładający zetpety (zajęcia praktyczno-techniczne) był orientacji odmiennej.


Jej opinia na temat moich wybitnych zdolności intelektualnych nie przetrwała jednak próby czasu i doprawdy nie wiem, czemu - po trzech latach jechania na trójczynach - zawdzięczałam czwórkę z polskiego, zarówno na maturze pisemnej, jak i ustnej.



*****

Można powiedzieć, że do polonistek szczęścia nie miałam.
Ja w ogóle nie znosiłam się uczyć, bo szkoła była miejscem, gdzie czułam się zarówno znudzona, jak i poniżona.
A była to mieszanka trująca.


Na szczęście był jeszcze ktoś, kto czuwał nad tym, by moje umiejętności przekazywania myśli na piśmie rozwinęły się na tyle, bym mogła przynajmniej zdać maturę.

I która - choć niezamierzenie - spowodowała, że postawionym na mej drodze Polonistom (które wspominam dziś humorystycznie raczej, niż pielęgnując w sobie zadrę nienawiści), nie udało się zdusić we mnie zamiłowania do pisania :)))

Ale o tym będzie następnym razem.



sobota, 27 października 2013

2012/10/28 01:32:00
W drugiej szkole średniej (zmieniłam w połowie z powodu przeprowadzki) dostał mi się bardzo dystyngowany, starszy profesor od polskiego. Dla mnie totalna nowość, bo nigdy jeszcze przedtem nie miałam profesora polonisty rodzaju męskiego i nigdy aż tak "starego". Na dodatek inni uczniowie już go jakoś tam poznali od początku szkoły, znali jego wymagania, słabostki itd., a ja nie wiedziałam o nim nic. A przecież język polski był jednym z bardzo wielu przedmiotów w technikum!
Na szczęście byłam bardzo oczytana - pożerałam wszystko, łącznie z lekturami. Byłam wygadana i miałam swoje zdanie. I znałam zasady pisania wypracowań. I nigdy nie robiłam błędów. Miałam tylko jedną wadę: nie umiałam lać wody (teraz już umiem bardzo ;))) Tak więc moje wypracowania to były koncentraty. I wyobraź sobie, że profesor to cenił. Trafiłam w jego gust, bo moje wypracowania były kwintesencją wypowiedzi. Podobno były mądre i na temat. Zawsze miałam piątki.
Niestety to się zemściło na maturze. Obniżono mi ocenę za zbyt krótkie wypracowanie - faktycznie przesadziłam. Razem z tematami zajęło mi dwie i pół strony - byłam rekordzistką szkoły w zwięzłości wypowiedzi na pracy maturalnej.
Dzisiaj dolałabym morze wody i wszyscy byli by zadowoleni!
Ależ to było dawno temu! W 1975 roku!

2012/10/28 08:01:44
oho, widzę, że nie miałaś lekko ;)) Ja miałam wyjątkowe szczęście do polonistek, a moją panią profesor z liceum kocham miłością szczerą, wielką i wdzięczną ;))
Uśmiałam się i jednocześnie poczułam dumę, że wśród rzeczy, których ja nie lubię naprawdę mocno znalazłyby się: poezja, cyrk i imieniny. Dołożę jeszcze śledzia i prasowanie ;) Ale poświecić chwilę fidrygaukowym blaskiem - dobra rzecz ;)))))

Gość: czarnypieprz, customer43923.103.kt.cust.t-mobile.co.uk
2012/10/28 10:53:08
Polonista, mowisz? Mnie sie nie trafil dobry nauczyciel z zadnego przedmiotu, wiekszosc byla sfrustrowanymi szarakami odwalajacymi swoj etat w szkole. Z tym, ze zrozumialam to duzo, duzo pozniej. Z polskiego mialam 5, podobnie na maturze co zawdzieczam wlasnej pracy i pamieci do opracowan, cytatow itp. Cyrku szczerze nienawidze, a najbardziej klaunow....brrrrrrr. Poezji w wiekszosci nie rozumiem, imieniny natomiast uwielbiam, zwlaszcza swoje!

2012/10/28 11:45:19
Pamiętam jak moja doskonała inaczej polonistka, również przypadkiem nieszczęśliwym wychowawczyni, zadała krótkie wypracowanie na temat wymarzonego zawodu i pobudek, dla których chcemy takowy uprawiać.
Poniważ młodzież idealistycznie napisała w większości, że chce się spełniać zawodowo, mieć satysfakcję z pracy i ogólnie dobrze przejść przez życie, zostaliśmy następnie zgromieni hurtowo, intenstywnie i z piorunami. Uznani zostaliśmy za hedonistów, samolubów i nieodpowiedzialnych gówniarzy... bo w pracy trzeba się poświęcać i umartwiać, a nie dobrze bawić.
Ogólnie z polskim problemów nie miałam aż do matury, ale z panią liczne za to ;)

2012/10/28 13:33:29
@ Rest, myślę że Twój profersor nie tyle cenił długość (krótkość :)) ile rzeczowość, a lanie wody i udawanie Greka bywa często żałosne, więc czasami warto się streszczać.
Ja niestety nie mam tej zdolności, co można zaobserwować po porównaniu moich pierwszych wpisów na blogu z tymi ostatnimi :)))
Maturę jakoś udało mi się zdać na czwórkę, ale to dlatego, że był jakiś temat dający możliwość swobodnego wyboru lektur i - o słodka zemsto - wcisnęłam tam wszystkie logicznie łączące się wątki z ostatnio obejrzanych sztuk teatralnych i lektur pozaszkolnych.
Było to trochę później, niż Twoja matura, ale ... tematu już nie pamiętam :)))

@ Berberysku - pokrewieństwo dusz widzę (nie po raz pierwszy :))), choć ja śledzie i owszem (ale co mają śledzie do duszy? :)))
A w kwestii prasowania, którego szczerze nie cierpię, to po pierwsze suszę na wieszakach (od biedy większość rzeczy da się założyć bez odrdzewiana żelazka), a od wczoraj ... moje życie ulega rewolucjonalizacji, po nabyciu drogą kupna suszarki. Program 'anti-crease' jest po prostu genialny!!!

@ Pieprzu, o innych nauczycielach też może kiedyś wspomnę. Generalnie niewielu było takich, którzy mnie aktywnie zachęcali do nauki. Dlatego teraz z takim zachwytem patrzę na angielską szkołę i na to, jak moje dzieci ją lubią (z całym dobrodziejstwem inwentrza, a więc i z kadrą nauczycielską :)))

@ Veni, dobrze, że ktoś nie napisał, że chciałby mieć taką pracę, w której mógłby pisać blog :)))
Ja miałam wieczne zatargi z nauczycielami. Byłam niepokornym cielakiem, albo raczej osłem, bo nie uczyłam się, więc nie miałam za bardzo argumentów przetargowych w dyskusjach.
No i zachowanie od piątej klasy podstawówki poprawne :)

2012/10/28 14:44:20
Miałam łącznie czterech polonistów, każdy był jedyny w swoim rodzaju, co niekoniecznie oznacza, że byli fajni. Ale każda z tych osób była pasjonatem i wiedziała, o czym mówi. Jedną polonistkę spotykam mniej więcej raz na dwa lata. Za każdym razem pyta, co robię, czym się zajmuję. I za każdym razem smutno się uśmiecha, mówi, że się marnuję i powinnam robić coś bardziej rozwijającego intelekt. Czy pisałam już, że zawsze była lekko oderwana od rzeczywistości? :)

2012/10/28 20:20:06
O moich polonistach mam bardzo cieple wspomnienia, konkretnie byly to polonistki. Jako dziecie oczytane (Nedznicy w wieku 11 lat np) rozumialam gre dlugiej tresci i zawartego w niej przekazu, do tego bylam ortograficznie nie do pobicia. To oczywiscie dawalo mi swietne oko u nauczycieli.
Dzisiaj wiele tych umiejetnosci poszlo mi sie hustac, takie zycie.

Gość: olaola, 31.36.181.4*
2012/10/28 23:02:38
Kokieteria z ta awersja do poezji! Zdradza Cie uwielbienie do tej spiewanej :)

2012/10/29 10:27:50
A ja miałam zawsze cudne polonistki:)
Przynajmniej ja je uwielbiałam, reszta klasy mniej.
Pamiętam godziny przegadane z polonistką w liceum, kiedy reszta klasy spała a ja wraz z kolegą z ławki starałam się ją przekonać, że dla młodych to co czarne jest różowe :)

2012/10/29 13:10:19
@ Żono, humaniści tak mają :))
Jak ja bym chciała być mniej oderwana od rzeczywistości przy wyborze studiów ... może bym teraz była w zupełnie innym miejscu.
Ale nie! Rozwijania intelektu, zbawiania świata mi się zachciało ...
No, to teraz schodzenie na ziemię mi długo zajmuje.
I jakie jest kosztowne!
A swoich polonistek raczej nie spotykam :)))
I dobrze.

@ Spirit, faktycznie zaawansowane lektury miałaś w wieku jedenastu lat. Ja klasycznie: Musierowicz i Szklarski :)))
Z gramatyką i ortografią też nigdy nie miałam większych problemów, interpunkcja natomiast to moja pięta achillesowa od wieków. No i te nieszczęsne zdania wielokrotnie złożone z nawiasami i myślnikami.
Tylko że ja zawsze miałam sto rzeczy ważniejszych niż nauka ...
No i zachowanie mi nie pomagało, a wiesz jak w polskiej szkole było. Oceny się dostawało za wszystko: za zachowanie, za zeszyty, za prace domowe. W efekcie koncowym, czyli statystycznie rzecz biorąc, moja wiedza wypadała marnie, na tle całej reszty :)))

@ Olaola, poezja śpiewana się nie liczy ;-P
Poezja śpiewana ma muzykę (która wpada w ucho) i jest już przez kogoś zinterpretowana - to pomaga w odbiorze.
Ale np. taki Białoszewski ze swoim: muzo natchniuzo tak ci końcówkuję z niepisaniowości natreść mi ości i uzo już do mnie raczej nie dociera :)))

@ Milexica, tyś młodsza ode mnie o dobrych parę lat. Może miałaś jakieś zreformowane nauczycielki.
Ja pochodzę z ery, gdy panował ruski dryl i wszyscy drżeli na samą myśl o lekcjach z niekórymi 'psorami' i gdzie nie było mowy o jakiejkolwiek dyskusji.
W szkole za czasów komunistycznych panował zamordyzm i chlubne wyjątki potwierdzały tylko regułę.
Nie znaczy to, że wszyscy 'ostrzy' belfrowie byli świniami. Wielu było sprawiedliwych i sporo mnie nauczyli. Niektórych wspminam z wielką sympatią.
Ale niestety żadną z polonistek.

2012/10/30 09:12:03
"Agnieszko, zeszłaś na psy - nie obrażając psów, które bardzo lubię." ???? - to samo pamiętam ze szkoły! Może nauczyciele mają jakieś specjalne zajęcia z tego rodzaju "dowcipnych" powiedzonek do uczniów;)
Ja wszystkie swoje polonistki wspominam z sympatią, nawet taką jedną zołzę, która nigdy nie szczędziła nam złośliwych uwag, choć w kwestiach przedmiotowych była jednocześnie bardzo konkretna (miłośniczka gramatyki:)) i sprawiedliwa. Zapamiętałam jedno zdarzenie - po seansie Wesela mieliśmy opisać w wypracowaniu wrażenia z filmu. Mnie oczywiście kompletnie nie spasowała wizja reżysera i w wypracowaniu szczegółowo uzasadniłam dlaczego. Na to pani polonistka "zjechała" moją opinię na czym świat stoi, z wyjątkową, moim zdaniem, złośliwością, po czym kazała mi usiąść rzucając na zakończenie:"piątka". Nigdy w życiu nie czułam się bardziej doceniona:)
Dodatkową lekcją, jaką wówczas wyniosłam było to, że nawet jeśli się z kimś nie zgadzam, to nic nie stoi na przeszkodzie, by docenić jego pracę, jeśli jest naprawdę dobrze wykonana.
Ta sama nauczycielka, gdy tuż przed maturą olśniło mnie wreszcie, co chcę studiować (że dziennikarstwo) i pełna entuzjazmu poprosiłam ją o pomoc w przygotowaniach do egzaminów, wyrzuciła mnie za drzwi krzycząc, że teraz to ja się mogę w nos ugryźć ze swoimi planami, że z takim pomysłem, to trzeba było przyjść do niej rok wcześniej...
Wredna była, ale cóż... rację miała...
Nie studiowałam dziennikarstwa. Może to i dobrze. Może dzięki temu właśnie wciąż lubię pisać:)

2012/10/30 20:40:36
Ren-ya, może chodziłyśmy do tej samej podstawówki? ;-P
A może faktycznie to taka specyficzna fantazja i poezja polonistek.
Ja miałam taką rusycystkę, która nas gnębiła, stawiała dwóje z dwoma minusami lub z wykrzynikiem (w odróżnieniu od mocnej dwójki; przypominam, jedynek wtedy nie było :))), która się za głowę łapała na widok naszych 'bukf', ale była SPRAWIEDLIWA i nie złośliwa, a poza tym zawsze doceniała wysiłek i chęci.
Także - jak piszesz - można być wymagającym i 'wrednym', ale jak się jest przy tym sprawiedliwym, to zmienia postać rzeczy.

A tak w ogóle, to bycie nauczycielem nie jest łatwe :)

Ps. Może i nie studiowałaś dziennikarstwa, ale jesteś teraz dziennikarzem nowej generacji.
Niezależnym i samowystarczalnym :)))




0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!