Searching...
wtorek, 30 października 2012

zatoczona kołem

Moja mama.

Nigdy, przenigdy nie wtrącała się do moich lekcji. Nie sprawdzała ich, nie kontrolowała, nie przepytywała.
Kto wie, może chciała sobie oszczędzić nerwów?


Zawsze jednak mogłam przyjść do niej z wypracowaniem.

Mniej więcej w czasie mojej późnej podstawówki mama pisała doktorat.
Nieee, nie z nauk humanistycznych, broń Boże :)))
Miała chyba jednak wtedy wyjątkową wrażliwość na słowo pisane, na logiczne połączenia między zdaniami, na zwartą konstrukcję paragrafów czy spójność tekstu.
Zbyt dużą, jak na moją ówczesną cierpliwość.


Sesje korekcyjne trwały bowiem godzinami.
Było czytanie, szukanie synonimów, uzupełnianie, wstawianie, przetasowywanie, ponowne czytanie - w tym musiałam brać czynny udział.
Były gwiazdki, odnośniki, strzałki, dopiski, podkreślenia, szlaczki, chmurki (moja mama jest osobą super poukładaną - nigdy przy późniejszym przepisywaniu nie pogubiłam się w tym swoistym labiryncie notatek).
Było cyzelowanie, szlifowanie, zagryziony w namyśle kącik ust, skupienie.


Były w końcu moje błagania, że mamo, że to za mądre, że przecież polonistka się domyśli, że to nie ja pisałam (co było nieprawdą; byłam przecież współautorem :)))
Efekt końcowy był jednak zadowalający, choć tylko nieliczne z tych prac były de facto sprawdzane przez moje szanowne nauczycielki.
Ich rolą bowiem nie było nauczyć nas pisać, ale wymagać od nas umiejętności pisania.
Trzeba było rzucić temat i kazać bractwu pisać.
Jak?
A kto by się zajmował takimi detalami?
Prace często były oddawane z paroma skrobnięciami na marginesie typu: ort, int, czy styl.
Była to nowatorska metoda nauczania: przez objawienie.


Na mnie niestety ono nie spływało. Widocznie nie byłam godna.

Na szczęście dane mi było na mej drodze spotkać paru zapalonych nauczycieli, którzy nie tylko potrafili zachęcić mnie do pisania, pokazać mi jak krytycznie patrzeć na tekst własnego autorstwa czy pracować nad stylem, to jeszcze dostrzegli mój zapał.
O ironio losu, byli to moi nauczyciele ... angielskiego.
Języka, w którym nigdy nie byłam i nigdy nie będę w stanie wypowiadać się tak płynnie jak po polsku.



Mimo wkuwania 'useful phases' (patrz: zdjęcie powyżej) ,mimo czytania po angielsku, mimo mieszkania w kraju Szekspira ... nigdy nie opanuję różnicy między rodzajnikiem nieokreślonym 'a', a określonym 'the' (ani nie pojmę sensu ich używania :))))
Nigdy nie wbiję sobie do łba wszystkich phrasal verbs, collocations, synonyms czy idioms.
Zawsze już (chyba), będę pisać 'po polsku' narażając się na takie reakcje czytającego:


Co autor miała na myśli?
 
Tym nie mniej zawsze pozostanę wdzięczna pani W. przemiłej, z lekka nawiedzonej pasjonatce i panu C. rodowitemu Anglikowi za nauczenie mnie tego, czego nie zrobiły moje polonistki.

Na zwracanie mi uwagi na takie rzeczy jak: spójność tekstu, na zgodność podmiotu z orzeczeniem (Idąc mostem spadł jej kapelusz. :)))) , zróżnicowanie stylu i dobieranie odpowiednich środków wyrazu w zależności od odbiorcy i rodzaju tekstu.
Topic sentence, intruductory paragraph, unity, balance, harmony, coherence, cohesion i w końcu final concluding - to była mantra powtarzana przed każdymi zajęciami z 'creative writing'.

Na to, że zdanie nie zawsze musi się zaczynać od podmiotu i nie musi być zawsze w stronie czynnej, a przymiotniki, to nie tylko fajny, duży czy ciekawy, że parafrazowanie nie jest przestępstwem, zaś nieczytanie własnych wypocin jest - i to poważnym :))

Aż wreszcie za wytykanie mi powtórzeń, błędów gramatycznych i stylistycznych, masła maślanego, zbyt długich zdań (well, well, well - na tym froncie polegli całkowicie :)) innych akrobacji językowych.

Bo to wytykanie było: bez obrażania, bez złośliwości, miało jakiś konkretny cel.


Czy ten cel został osiągnięty?
Hmmm .... nie jestem do końca przekonana.
Jedno jest pewne - polubiłam pisanie.





Niewątpliwie wiem też, jak 'męczyć' mojego syna.
Ortografii i związków frazeologocznych nie tykam.
Ale o spójność, logiczne połączenie zdań, parafrazowanie czy zgodność podmiotu z orzeczeniem walczę :)



Tylko moje gwiazdki, odnośniki, strzałki, dopiski, podkreślenia, szlaczki, chmurki już nie są tak bardzo uporządkowane, jak te w wykonaniu mojej mamy :)
Na szczęście mój syn nie narzeka.
I jest najlepszy w klasie z angielskiego ;-P






wtorek, 30 października 2012



2012/10/30 20:39:44
'A' szepty w metrze v. 'The' Whispers In The Subway - tfu! - Tube. Się rzeczywiście pogubiłem sam. You can't have it both ways. Dictionaries are like watches:
the worst is better than none, and the best cannot be expected to go quite true.

2012/10/30 20:50:40
Jazzwitaminek, dla mnie Whispers in the Tube. The Whispers brzmiało by jednak trochę megalomańsko, nie?
Kto wie, może jednak trochę rozumiem te rodzajniki???? :)))
W dalszą polemikę na temat angielskiego się nie wdaję, bo ... nie czuję się kompetentna :)

A cytat o słownikach piękny i prawdziwy.

2012/10/31 08:54:51
Ja podobnie miałam z językiem francuskim. Gdy wyjeżdżałam z kraju byłam pewna, że go dobrze znam. A na miejscu zostałam zaskoczona mnogością skrótów, związków frazeologicznych i okazało się, że przede mną dłuuga droga :) Jestem już od 5 lat w pl, ale ciągle się doszkalam, bo uwielbiam ten język.
I marzy mi się, że jeszcze kiedyś uda mi się porozmawiać z jakimś Paryżaninem :)

2012/10/31 10:56:24
Pisać nauczyłam się na historii. Moi nauczyciele polskiego jakoś nie umieli tego wyjaśnić, za to wymagali. Moje prace zawsze roiły się od błędów stylistycznych i tak pozostało do dzisiaj. Na historii nauczyłam się składnie prezentować swoje zdanie, może nie jest to najpiękniejszy styl, ale sens zachowuje.
A teraz idę do mojego szkraba, który ma ważniejsze lekcje do odrobienia...jak postawić swój pierwszy krok?!
Pozdrawiam :)

2012/10/31 11:54:49
@ Milexica, może Ci się uda porozmawiać z Paryżaninem w Nowym Jorku, albo ... z Amerykaninem w Paryżu :))
Francuski jakoś razi moje ucho swoją gardłowością. Wolę włoski lub szwedzki.
A co do związków frazeologicznych to ... projekt na całe życie :))

@ Viki, faktycznie, to już rok!
Ćwicz malucha, ciśnij, trenuj! Niech osiągnie w tej dziedzinie doskonałość :)))

Co do błędów stylistycznych to nie wiem, gdzie Ci się od nich roi, ale na blogu jakoś nie zauważyłam :))
Może faktycznie jest tak, że miłość do jakiegoś przedmiotu potrafi nas zmotywować.
Nie wiem, jak teraz wygląda sytuacja w polskich szkołach, więc nie mogę się wypowiadać. Mam nadzieję, że coś drgnęło.
Za moich czasów jednak niewiele było właśnie uczenia, jak pisać. Owszem, pamiętam jakieś przenośnie, porównania i inne. Głównie jednak tłukło się gramatykę i lektury.

W angielskiej szkole dzieci uczą się różnych stylów już od podstawówki. Uczą się słownictwa, zastosowania pewnych zwrotów, rozróżniania między stylem formalnym i nieformalnym, notatką a raportem. I to wszystko ... w zabawie.
Wiem, że się powtarzam, ale moje dzieci po prostu uwielbiają szkołę i to mnie napawa nieustannym zdziwieniem.

2012/11/02 10:19:14
Rzeczywiście, jakoś nigdy wcześniej sobie tego nie uświadomiłam, ale na lekcjach polskiego istotnie nie uczono pisania wypracowań. Pamiętam te znaczki na marginesie - w ramach poprawy pracy należało napisać zdanie właściwie, ale czasem człowiek nie miał pojęcia na czym polegał błąd, więc jak się go miało poprawić?
A moja córka swoje wypracowania wolała napisać szybko i po swojemu, niż mnie prosić o pomoc... Zawsze mi zarzucała, że za bardzo się czepiam i krytykuję to, z czego ona akurat najbardziej jest dumna. Bo przyznać należy, że zazwyczaj moja córka doskonale wiedziała, CO chce wyrazić, ale kompletnie nie umiała JAK tego zrobić... Ostatnio pomagałam jej jedynie z pracą maturalną z polskiego... Po tym co ona napisała, wiem, że nauczanie w tym zakresie nadal się nie zmieniło - groch z kapustą! Ale sam pomysł, zebrane materiały, wnioski - bardzo dobre. Cały dzień zajęło mi uporządkowanie tego galimatiasu, wyodrębniłam części, coś tam rozwinęłam, coś skróciłam... I miałam ogromną satysfakcję, gdy na maturze dostała sto procent:)

2012/11/03 10:53:22
Ren-ya, no właśnie ja sobie to dopiero uświadomiłam niedawno, że nikt nas nie uczył, JAK (przynajmniej za moich czasów).
Mamy mają też chyba gen 'czepiania się' i podnoszenia poprzeczki.
Jeśli nie jest to zbyt nachalne i ofensywne, to chyba nie ma w tym nic złego.
Patrząc na moją korektę, można się załamać - więcej czerwonego niż niebieskiego i białego, ale ... musicie uwierzyć mi na słowo, to wspólna praca moja i syna :)))
I mam nadzieję, że coś z tego wyniesie na przyszłość (w przeciwnym razie mogłam stworzyć kolejny wpis na bloga, zamiast marnować swój cenny czas).

A jak widać w przypadku Twoje córki, wysiłki nie poszły na marne :)))
Pozdrawiam

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!