Searching...
czwartek, 1 sierpnia 2013

Zemocjonowany łabądek

Nie wiem, ile godzin spędziłam w teatrze.
Jako nastolatka. jako studentka, jako egzaltowany, żyjący chwilą motylek.
Bo później to tylko potwierdzałam teorię Krystyny Jandy, w myśl której młodzi ludzi są najbardziej aktywną grupą odbiorców, bo mają na to czas, nieposkromione zasoby energii, bo są kreatywni, szukający odpowiedzi na swoje pytania, niegodzący się z otaczającą rzeczywistością.
Po 25-tym roku życia z kulturą ma się już 'tylko kontakt', uczestnicząc w niej sporadycznie :))
Brzmi to strasznie smutno, ale niestety w większości przypadków trudno jest zaprzeczyć tej brutalnej analizie.



Ot, chociażby z tak banalnego powodu jakim są ceny biletów.

Siedemnastoletnia Fidrygauka wolała nie jeść szkolnych obiadków, a zaoszczędzone pieniądze wydać na pięć wejściówek i karnet do Iluzjonu.
Fidrygauka-Matka Dzieciom ... no sami wiecie.

Pomijając ceny biletów dla rodziny wielodzietnej :)) logistyka takiej wyprawy jest nie lada wyzwaniem.
Bo pociąg, bo autobus, bo siku, bo maaamooo-kup-mi-cziiiiiipsy, bo DAJ-MI-TERAZ-POGRAĆ-MAAAAMOOO-JA-TEŻ-CHCĘ-TWÓJ-TELEFON, bo przenoszenie 'poległych' z metra do samochodu, z samochodu do łóżek, bo szminka wtarta w blond czuprynkę, bo wysoki obcas w roli dawno zapomnianego rekwizytu ...



Videogaduła z Krystyną Jandą - część pierwsza (pozostałe do obejrzenia na Youtube)

W Londynie udało nam się pójść na parę przedstawień w POSK-u.
Teraz, na prowincji, mimo że mamy lokalny teatr, trudno jest zobaczyć coś ciekawego, bo repertuar oscyluje wokół musicali (popłuczyn po londyńskich scenach) z transwestytami w głównych rolach (sorry, ale raczej nie moja estetyka).
Pierwszy raz jak się wybraliśmy przeżyłam lekki szok. Teatr zawsze mi się kojarzył z pewną elegancją, z oderwaniem się od codzienności, ze SZTUKĄ. Fakt, powinnam się była nauczyć, że elegancja w Anglii bywa domeną high society i upper middle class, ale naprawdę nie spodziewałam się 'japonek' i koszulek na ramionkach, a sprzedawane w antrakcie (he, he, używajmy prawidłowej terminologii :)) lody, czipsy i wata cukrowa, spożywane jeszcze długo po gongu oznajmiającym drugi akt, ostatecznie odarły przedstawienie z całej magii. Mój biedny mąż siedział w tym swoim krawacie (bo nawet nie w garniturze, nie w garniturze!) niczym rzadki okaz w zoo.






Szekspir to nie był, ot zwykły musical 'Joseph and his amazing technicolor coat', ale (może jestem prowincjonalna) uważam, że zasługiwał przynajmniej na koszule. Zresztą ... Szekspira też się tu ogląda nie w garniturach, a w kurtkach przeciwdeszczowych :)


Kiedy więc przeczytałam na facebooku (dzięki Pieczykowi za namiary; możecie sobie gadać ile wlezie na facebook, ale ja go lubię właśnie za to, że się idealnie sprawdza chociażby w roli tablicy z ogłoszeniami :))), że w Londynie zagości Teatr Bolshoi, stwierdziłam, że takiej okazji przegapić nie wolno.
Nie łudziłam się, że bilety będą tanie, ale ku mojemu zaskoczeniu udało mi się kupić miejsca tuż pod samym niebem, za całkiem rozsądną cenę £18 funtów od osoby.
Cóż, nie była to loża honorowa i były takie momenty, że ... 3-4 razy oglądaliśmy pustą scenę, jako że balerina wirowała akurat w niewidocznym zaułku, ale ... warto było! Zresztą bilety rozchodziły się jak świeże bułeczki, byłam więc szczęśliwa, że w ogóle udało mi się coś kupić.
Samo kupowanie biletów godne jest wzmianki. Nie dość, że robi się to w ciągu dziesięciu minut, w domowym zaciszu i za dwa dni dostaje się bilety pocztą, to jeszcze wszystko jest przejrzyście opisane, włącznie z ... widokiem, jaki się będzie miało z wybranego miejsca (nie ma więc mowy o ewentualnym rozczarowaniu :))


 najpierw wybiera się miejsce - różne kolory oznaczają zróżnicowane ceny biletów

  następnie można zobaczyć, jaki się będzie miało widok z kupionej miejscówki
My mieliśmy dokładnie taki - szaleństwa nie było, ale co tam :)


 The Royal Opera House jest dość okazałych rozmiarów

Jako że dostaliśmy maila przypominającego nam uprzejmie, że spóźnialcy nie będę wpuszczani musieliśmy dołożyć wszelkich starań, żeby wyjść o odpowiedniej porze. Ja akurat miałam wolny dzień, ale mój mąż musiał się stawić w domu o 16:30 (jak dla niego to niemalże w połowie dnia pracy :))), w co szczerze wątpiłam (rekordem mojego statecznego i generalnie nienawidzącego się spóźniać małżonka jest DWUGODZINNY 'poślizg', mimo że telefonicznie wciąż mnie zapewniał, że 'już jedzie', tylko że korki ...; ja w tym czasie stałam z zakupami pod sklepem, choć dawno bym mogła dojechać do domu, ale przecież on miał zaraz być!).

O dziwo, tym razem stawił się nawet przed czasem i wyszliśmy (chyba pierwszy raz w historii naszej rodziny) kwadrans wcześniej niż zaplanowaliśmy. Było to tak nietypowe, że w drodze do metra dostałam napadu paniki, że na pewno nie damy rady dojechać na czas, bo została nam tylko godzina i parę minut (a metro ze stacji do której wciąż musieliśmy dojechać potrzebuje 56 minut, by dotelepać się do Covent Garden). W samochodzie zapadła nerwowe milczenie, które przerwał mój syn, zauważając przytomnie, że wszak jest dopiero 16:55 a przedstawienie rozpoczyna się o 19:30 :)))

Przez głowę przechodziły mi oczywiście różne ciekawe scenariusze typu samobójca pod kołami, awaria sygnalizacji świetlnej czy inna globalna katastrofa, ale podróż przebiegła nad wyraz normalnie, jeśli nie licząc powtórzonego przez moją córkę czterdzieści osiem razy zdania (w różnych aberacjach):
"Mamo, czy kupimy coś do jedzenia?"
Nie jest to chyba jakimś szczególnym wyjątkiem, że dzieci - niczym psy Pawłowa, reagują na każdy sklep ślinotokiem, nawet jakby były nie wiem jak najedzone i nie wiem ile zabawek posiadały.
Perspektywa wyjścia z domu bez możliwości kupienia czegokolwiek ("Mamo, chociaż COŚ MAŁEGO") jest wprost niewiarygodna.
Moja córka jest chyba jednak wyjątkowo mocno uwarunkowana.
Próby łagodnej perswazji, tłumaczenia mniej lub bardziej logiczne ('Chipsy są niezdrowe' vs 'Nie, bo nie!!!), milczenie, wrzaski, rwanie włosów z głowy na nic się zdają. Podarunki, to bowiem 'język miłości' mojej córki (są tacy, którzy wolą komplementy, dotyk albo konkretne czyny) - i ewidentnie copiątkowe obdarowywanie nie jest wystarczające, by czuła się w pełni kochana :)

Ponad godzinna rezerwa okazała się zbawienna, gdyż przedzieranie się przez dziki tłum w Covent Garden oraz zakupy w pobliskim spożywczaku (a jakże!) zajęły nam sporo czasu.
Towarzystwo zapchane brioszkami i opite sokami gotowe było na bardziej wzniosłe doznania.

  Coven Garden, przed stacją metra, zdjęcie z internetu, ale uwierzcie mi tłum różnił się tylko strojami (pół na pół teatralna elegancja i 'białe kołnierzyki' pijące piwko po pracy w City), nie gęstością :)))

Wyjście do The Royal Opera House różni się jednak nieco od wyjścia do prowincjonalnego teatru na musical.
"Japonek" i dżinsów tu nie uświadczysz. Ba! w dobrym tonie jest nie tylko eleganckie ubranie, ale też zjedzenie OBIADU przed przedstawieniem w jednej z kilku teatralnych restauracji czy barów. Ewentualnie wypicie lampki wina na stojąco (to dla mniej snobistycznej klienteli, tej z amfiteatru :))
 
Nie żadne tam wcinanie bułek przed wejściem do teatru, he, he, he.

My, jako klasa pracująca, darowaliśmy sobie pretendowanie do 'high society' i udaliśmy się bezpośrednio do podsufitowej galerii bocznej :)))

Wieczór obfitował w emocje przróżne i zaskoczenia wszelakie.
Najpierw mój syn, na co dzień fan i miłośnik wielki różnego rodzaju karuzel, roller-casterów i innych krew mrożących w żyłach ustrojstw, dostał lęku wysokości i powiedział, że nie usiądzie przy barierce, bo spadnie. Histeria udzieliła się też Najmłodszej, która w tempie natychmiastowym (jest w tym specjalistką) zmoczyła sobie przód bluzki krokodylimi łzami, twierdząc że się boooo-iiiiii. Nie były to zresztą ani jej pierwsze ani ostatnie łzy tego wieczoru. Inauguracja nastąpiła w domu, kiedy odmówiła założenia (jedynej niezaplamionej, nie za małej i w miarę znośnie wyglądającej) spódnicy, wygłaszając jako argument zdanie, że "fioletowy nie pasuje do białego"(!)
Łzy drugie poleciały pod wpływem przytłaczających widoków w The Royal Opera House. Szybko jednak - miast spoglądaniem w dół - zajęła się sufitem, którego ruchome elementy się rozchyliły, ukazując odgrodzonych szybą panów od oświetlenia. Czas do rozpoczęcia przedstawienia upłynął więc na dywagacjach, czy na pewno ci panowie nie spadną na widownię.
Strach został przegoniony.
Ciekawość jednak nie ... co doprowadziło do kolejnych perturbacji.




O ile największy rodzinny wiercipięta, dziecko które nie umie usiedzieć na tyłku bez zaczepiania innych, podskakiwania, skubania, dłubania, wiercenia się i innych czynności regulujących nadmiar energii, uległ magii Czajkowskiego od pierwszego akordu i siedział bez ruchu jak zaklęty do samego końca, mój Zemocjonowany Łabądek, napchany bułkami, przekonany do fioletowej spódnicy, dzierżąc w ręku cekinową torebkę i niepozwalający sobie zdjąć kurtki przeciwdeszczowej ("Mamo, ale ta kurtka jest taka 'posh'* i ja muszę ją mieć!") nie mógł się opanować i bombardował mnie pytaniami.
Dlaczego tu wiszą takie sznurki?
Czy pana dyrygenta nie bolą nogi?
Dlaczego trzeba tak ciągle klaskać?
Jak te panie to robią, że ruszają się tak równo?
Czy ten czarownik jest zły?
Dlaczego ten pan jest w samych rajstopach?
Mamo, a czy ty byś chciała, żeby tato cię tak podnosił?
Uffff!
Starałam się odpowiadać tylko na ucho, tylko w czasie oklasków. Starałam się uciszać jej teatralny szept, kłaść palec na ustach.
Nie pomogło.
W pewnym momencie rozłożysta matrona z ławek poniżej zagrzmiała z oburzeniem:
Вы ничего не понимаете, не мешайте тогда!**

Już miałam ochotę odciąć i powiedzieć: A y вас есть рот больше, чем этот театр, ale stwierdziłam, że nie będę się chwalić, że się umiem wykłócać po rosyjsku :)))
Młoda natomiast po raz trzeci zalała się łzami gęstymi, rzęsistymi ...
Przeryczała całą scenę spotkania Odetty z Sigfridem.
Czwarty raz skropliła się, gdy pod koniec drugiego aktu dostała burę tym razem ode mnie, bo upuściła na głowę facetow z ławki piętro niżej gumową bransoletkę, którą notorycznie zdejmowała mimo kolejnych zakazów.

Po przerwie zaś ... łabądek całkowicie odleciał.
Nie wytrzymał emocji.
Najpierw pokładał się na balustradzie, potem na moim ramieniu (zrywany co chwila falą oklasków), by na końcu wylądować na moich kolanach i zasnąć snem sprawiedliwego.
Półgodzinna drzemka okazała się bardzo regeneracyjna i finałowe oklaski, tudzież podróż powrotna odbyły się już w pełni sił witalnych i z nową falą pytań!

Co do samego baletu to ... znam takich, którzy twierdzą, że balet to nic innego jak anorektyczne frustratki z kontuzjami stawów, że faceci w rajtuzach z nieelegancko wyeksponowanym przyrodzeniem, że tylko w kółko te piruety i szpagaty.
Hmmm ... niektóre kwestie są pewnie kontrowersyjne (szczególnie w świetle filmów takich jak 'Czarny Łabędź' z Natalie Portman, a i ostatnie skandale w samym Teatrze Bolshoi nie przysłużyły się środowisku), ale z punktu widzenia widza przedstawienie było po prostu bajeczne.

Przepiękne!

Lekkość, z jaką tańczyli, koordynacja, choreografia, stroje wzbudzały mój wielki podziw.
I może sprofanuję, ale największe wrażenie (mimo mistrzostwa Svetlany Zakharovej, primabaleriny tańczącej rolę Odetty/Odilli) wywarły na mnie sceny z łabędziami. Ich perfekcja, nienaganne ruchy i iście 'ptasia' maniera powodowały, że nie dało się oderwać wzroku.
Zresztą oceńcie sami (choć akurat scen z łabędziami nie ma):







Do domu dotarliśmy po północy.
Przed następną wizytą w teatrze musimy się trochę odregenerować.
Punkt dla Krystyny Jandy!
Ale nawet ten 'sporadczny kontakt z kulturą' naładował nas pozytywnie i był miłym rozpoczęciem długo oczekiwanych wakacji.

_________________________________________________________________________
 
* 'posh' ma dwa znaczenia - jedno to 'snobistyczny' (ę,ą, bułkę przez bibułkę), a drugie to 'szykowny, elegancki' - i to właśnie miała na myśli moja córka, spowita w ... kupiony w lokalnym supermarkecie, kwiecisty przeciwdeszowy, najprzeciętniejszy z przeciętnych płaszczyk :)))
A w ogóle to nie wiem, skąd w tym dziecku tyle zainteresowania wyglądem, modą i urodą (bo raczej po rodzicach tego nie ma).

** Nic nie rozumiesz, więc nie przeszkadzaj!


czwartek, 1 sierpnia 2013

24 comments:

  1. Rozwalil mnie ten tato, podnoszacy tak mame :D
    Balet piekny, zawsze moge sie tym klasycznym zachwycac- nowoczesnym czasami mniej ;)
    Takze muzyka. U mnie juz ostatnie gwizdki, objac cala muzyke. Mysle, ze nie zapomne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Spirit, z tym tatą podonoszącym mamę, to zaczynam podejrzewać, że była złośliwość, bo ona dobrze wie, że tata by nie dał rady :)
    Jejku, mam nadzieję, że nie zapomnisz, choć myślałam, że jednak CI daje dość spore możliwości w tym względzie :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozostajac na ziemi, gdzie jest wiele rzeczy niemozliwych- nazywa sie to bowiem konkretnie procesor mowy, a nie soundprozessor :(
      Jest wiele gorszych rzeczy na swiecie. Ja i tak mam szczescie.

      Usuń
  3. rozwydrzone strasznie masz dzieci,wspolczuje

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam balet, nawet swego czasu udało mi się moją pasją zaszczepić Starszego i uczęszczał do szkoły baletowej przez trzy lata. Lecz wraz z dorastaniem stwierdził, ze nie chce być chłopakiem w rajtuzach. Zaparł się i jego przyszłościowa "świetlana" kariera jako tancerza legła w gruzach:)
    Wydaje się po zachowaniu, że Twoja córka prawdopodobnie ma tyle samo lat co mój Młodszy:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lui, ja nie mogę powiedzieć, że jestem aż tak wielką pasjonatka baletu (wiesz, te rajtuzy właśnie :))) ale mistrzostwo tych ludzi robi wrażenie!
      Chociażby same piruety - nie wiem jak można się tak kręcić parę razy w kółko na jednej nodze. Czasami miałam wrażenie, że to nie ludzie, tylko jakieś porcelanowe figurki poruszane przez ukryty mechanizm.
      Co do syna, to szkoda ... ale w końcu nie da się realizować własnych marzeń czy pasji 'przez dziecko', co wbrew pozorom nie zawsze jest takie oczywiste. Dobrze, że nie napierałaś :)
      Ja chciałam, żeby mój syn spróbował gry na instrumencie, ale dałam mu ograniczenia (sorry synku, ale perkusja raczej nie - nie miałby gdzie ćwiczyć :)))
      Wybrał flet i pokochał go bardziej, niż bym się spodziewała.

      Usuń
    2. A tak przy okazji- kto kocha film "Billy Elliot- I will dance"?
      http://www.youtube.com/watch?v=JoiVEyCosEE

      Usuń
    3. Billy Elliot - bardzo fajny film. W Londynie grają też musical. Może się wybiorę? ;)

      Usuń
    4. Polece ci po prostu ;)

      Usuń
  5. Zazdroszczę wrażeń! Serio. Na co dzień o tym nie myślę, ale przy takich okazjach tęsknota się jednak odzywa. Raz w życiu byłam na operetce, kilka razy w teatrze, z dziećmi lubiłam jeździć do filharmonii i teatru dla dzieci... Zawsze bardzo mi się podobało. Ale Teatr Bolshoi.... musiało być cudownie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Renya, ja chodzę dużo, dużo rzadziej niż bym chciała, ale może ma to tę zaletę, że faktycznie wrażenia pamięta się na dłużej :)))
      Chciałabym też pokazać dzieciom coś innego niż sieczka, którą otrzymują codziennie (a której nie jestem w stanie do końca kontrolować, bo większość tego oglądają w szkole i u kolegów).
      Teatr Bolshoi obchodzi pięćdziesięciolecie istnienia, więc (szczególnie po ostatnich niesławnych aferach) chciał sie pokazać z najlepszej strony. No a do tego Londyn! Nie lada wyzwanie, ze względu na tutejszych krytyków, którzy widzieli już wszystko i języki mają cięte jak brzytwy (oczywiście czytałam parę recenzji i OCZYWIŚCIE przyczepili się do tego i owego, ale genealnie opinie bardzo pozytywne).
      Na mój niewyrafinowany gust było naprawdę niesamowicie!

      Usuń
  6. Jestem super bystra. Jakoś mnie ominął Twój wpis na poprzednim blogu o przeprowadzce... Nawet dziwiłam się, dlaczego ostatnio nic nie piszesz... Boże, gorzej ze mną niż myślałam... Ale dziś nastąpiło objawienie i jestem. Fajnie Cię znów znaleźć. I muszę powiedzieć, że bardzo mi się tu podoba, w swojej niezmierzonej głupocie komputerowo-internetowej nie wiedziałam, że blogspot może oferować takie fajne gadżety.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He, he, Wiedźmo, miałaś inne rzeczy na głowie. Ja do Ciebie wpadam, ale przerażają mnie te Twoje koktajle (albo raczej wpędzają w poczucie winy :)))
      Rozgość się w nowym miejscu - będziesz mogła teraz dostawać świeżutkie powiadomienia przez panel bloggera :)

      Usuń
    2. Spoko, moja mamusia powiedziała, że na pewno zatrułam się surowym jabłkiem, bo kto to słyszał wpieprzać tyle surowizny?! Więc zapomnij o poczuciu winy:-)

      Usuń
    3. O zatruciu jabłkiem jeszcze nie słyszałam, chyba że skórką.
      Dobra, to będę omijać wpisy o koktajlach ;)

      Usuń
  7. Świetny post :)
    W POlsce niestetyż, ach niestetyż, też ludziom uwiędła wiedza, jak należy się ubrać do teatru. Przeżyłam szok kulturowy, gdy zobaczyłam, że większość panów jest ubrana w T-shirty i dżinsy :/ W operze też nie było wysublimowanych jegomości. Ludzie przechodząc w rzędach na swoje miejsca idą tyłem do siedzących dając do wąchania swoje tyłki! I jak tu wychowywać dzieci?

    Zafrapował mnie strój Twojego męża. On był TYLKO w krawacie? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki pandeMonia :)
      Niedługo operę i balet będziemy oglądać w szlfroku przez internet, bo po co sobie zawracać głowę jakimiś strojami :0)
      Jeśli chodzi o przechodzenie obok sidzących już ludzi, to pewnie Cię zaskoczę, ale tu w Anglii przechodzi się tylko 'tyłkiem', bo przodem to zbyt duże narażenie strefy przywatności - a nuż-widelec spojrzysz komuś zbyt głęboko w oczy (choć to raczej nie ten poziom). Więc ja mam zawsze dylemat (na szczęście nie za często :), ale wciąż uparcie robię to przodem.
      Co do krawata, to he, he, oj Ty, Ty ...
      Mój mąż aż tak ekstrawagancki nie jest. Spodnie, koszula, slipki, skarpetki i nawet buty - wszystko przykładnie było, choć gdyby był w samym krawacie, nie różniłby się AŻ TAK BARDZO od Josepha latającego po scenie ze skromna szmatka w okolicach przyrodzenia :)

      Usuń
    2. Z jednej strony naruszanie prywatności (śmieszne, jak sobie radzić w metrze albo trolejbusie?), z drugiej, obrażanie kogoś swoim tyłem. I tak źle i tak niedobrze. Powinni pomyśleć o powietrznych hydraulicznych podnośnikach i wtłaczać widzów od góry. Nikt nie będzie się czuł ani napastowany, ani obrażany. ;)
      Człowiek chce się odchamić, a tu nijak się nie da :/

      Usuń
    3. Ja to znam tak, ze przechodzac wzdluz juz siedziacych, kino, teatr, czy co innego, idzie sie do nich przodem, zeby im wlasnie tylka nie wypinac, lecz pokazac im skruszona mine i nawet "przepraszam" powiedziec. W oczy zagladac nie ma wlasciwie czasu kiedy, bo taka akcja przechodzenia powinna byc fix.

      Usuń
    4. @PandeMonia, otóż to! W metrze zasłaniają się gazetami i iphone'ami, udając, że się nie widzą.

      @Spirit, ja najczęściej wstaję, gdy ktoś przede mną przechodzi i to w sumie rozwiązuje problem oglądania czyjegoś tyłka lub zbyt bliskiego kontaktu twarzą w twarz (jest wtedy większy dysktans). Gorzej, jak to ja muszę się przeciskać. A wtedy faktycznie robię minę zbitego pieska ;)

      Usuń
  8. Wiesz, co? Zmęczyłam się całą tą sytuacją,raaany, czytając to pomyślałam nawet - oj, Gabryśka jakas ty nieodporna, bo ja całe towarzystwo zostawiłabym już w progu domu i uciekla gdie pieprz rośnie. Podziwiam i zazdroszczę spotkania z kulturą bardzo wyyyysoką!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pieprzu, poczytuję to sobie jako komplement - udało mi się bowiem najwyraźniej oddać atmosferę tej całej wyprawy. A była naprawdę męcząca i też miałam parę razy ochotę się ewakuować (stąd moja deklaracja, że następne spotkanie z kulturą wysoką za jakiś czas - mój system nerwowy potrzebuje regeneeracji :))
      Postaram się jednak następnym razem dostarczyć Ci dużo bardziej pozytywnych emocji w czasie wizyty na moim blogu :)

      Usuń
  9. Mala jest boska!!! Usmialam sie do rozpuku. Jade w listopadzie do Polski i zawsze chcialam zabrac meza do opery. Ale mnie zainspirowalas. Ide sprawdzac czy cos beda "grali" w tym czasie we Wrocku.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anthony, mała zdecydowanie ma potencjał! :)
      We Wrocku byłam kiedyś na ... operze po czesku pt. 'Rusalka'. To dopiero było przeżycie, gdzy panie i panowie wyli' Bieeeeda! Rusalka bleeeeda!'
      Skręcaliśmy się ze śmiechu.
      Ale myślę, że na pewno znajdziesz coś fajniejszego. Miłych poszukiwań i miłej wizyty w Polsce.

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!