***
O tym nie pisali w poradnikach.
Owszem było albo o tym, jak się wybrać na spacer z niemowlakiem, albo jak się przygotować do rozmowy o pracę. Nikt jednak nie wpadł na to, by te dwie czynności pogodzić.
Dziwne ...
Ktoś musiał więc zostać prekursorem.
Pada na nią.
Matkę BMW (Bojową Matkę Wyjechaną).
Matka nie potrzebuje na waciki, nie czuje się stłamszoną kurą domową, nie ma parcia na szkło ani wybujałych ambicji.
Ale boi się cholernie, że jak nie zacznie coś robić ze swoim nowym, emigracyjnym życiem, to ją te Wyspy Szczęśliwe wchłoną, zassą, zmiażdżą, zmielą na proch, wypłuczą z głowy wszelką wiedzę, zatrą doświadczenie i uwiężą na dobre w tekturowych ścianach wynajmowanego mieszkania.
A że oferty pracy na dwa-trzy dni w tygodniu nie są w Anglii niczym rzadkim, matka postanawia przynajmniej spróbować.
Nigdy wcześniej nie przyszłoby jej do głowy, że najważniejszą rzeczą, o której należy pamiętać idąc na rozmowę o pracę, będą ... pieluchy.
Jako matka-emigrantka nie ma jednak wyboru.
Na łowy musi tachać ze sobą dzieci.
Szczególnie, że najmłodsza (wciąż na diecie mlecznej) kategorycznie odmawia picia z butelki i nie toleruje smoczka.
Dziadkowie zostali hen, hen za wodami, mąż pracuje w pocie czoła, a znajomi wciąż jeszcze niepoznani.
Nianie, opiekunki i przedszkola to także Terra Incognita.
W końcu nadchodzi wiekopomna chwila, w której - po wysłaniu milionów listów motywacyjnych (matka uparła się jak osioł, że będzie się realizować w wyuczonym w pocie czoła zawodzie) - wreszcie jakiś łaskawca godzi się zaprosić ją na rozmowę kwalifikacyjną.
W noc przed intereview dzieci matki, jakby wyczuwając nerwowość, usypiają później niż zwykle, budzą się częściej niż zwykle, krzyczą głośniej niż zwykle, a nad ranem wstają oczywiście wcześniej niż zwykle i na dodatek są co najmniej dwa razy bardziej skrzywione, niezadowolone ze swojego losu, nieszczęśliwe, z pretensjami i wzmożonymi potrzebami przytulania, głaskania tudzież pocieszania.
Matka zwleka się więc z łóżka, nieeeesamowicie zachęcona, peeeeeełna optymizmu i woli walki i zastanawia się, od czego by ten dzień zacząć, jak się uwinąć, żeby ze wszystkim zdążyć, jak ukryć worki z niewyspania pod oczami, a przede wszystkim, jaki wymyślić pretekst, żeby jednak może na tę rozmowę o pracę nie pójść ...
Z braku rzeczonego, BMW pakuje te nieszczęsne pieluchy (w dwóch rozmiarach), tudzież pozostały ekwipunek pielęgnacyjny. Do torebki upycha mapę Londynu (tak, tak, kiedyś istniał świat bez smartfonów i GPS-ów), aby się odnaleźć w meandrach londyńskich uliczek, zabudowanych ciągami identycznych szeregowców, ewentualnie bliźniaków (to w przypadku, gdy matka szuka pracy w jakiejś lepszej dzielnicy :)).
I jeszcze kartka z opisem wymagań i zagadnień, o które mogą pytać (żeby w drodze wbić sobie w głowę parę użytecznych zwrotów i nie wyjść na kompletnego dyletanta).
effective time management strategies (taaaaa ...),
to contribute to efficient and effective work of the whole team (hmmm ...),
to share knowledge and expertise, with colleagues and to disseminate innovative practice (że co proszę?)[1]
Z kartką jest najgorzej. Jakimś dziwnym trafem nie chce się znaleźć.
A przecież dnia poprzedniego matka wyłuskała wydruk ze stosu-papierzysk-do-przejrzenia-i-uporządkowania-w-czasie-dogodnym i położyła na ekranie komputera (ekran, to miejsce strategiczne - tam się kładzie rzeczy, które absolutnie zginąć nie powinny).
Mądrość ludowa mówi, że diabeł ogonem nakrył.
No i jak tu zaprzeczyć?
Klucze też mogą być jednym z tych podłych przedmiotów martwych, które charakteryzują się dużym stopniem złośliwości, ale te akurat matka wytresowała na tyle skutecznie, że w 99% znajdują się na haczyku na drzwiach, bo matka ma obsesję na punkcie zamka zatrzaskowego.
Zawsze zostaje jednak ten jeden procent ...
Ufff, utensylia matczyno-zawodowe zostają w końcu skompletowane.
Teraz pora na rynsztunek.
Po walce na wszelkich możliwych frontach, stoczonej z własną niechęcią i przerażeniem, z oporem materii martwej (a to się wózek nie chce rozłożyć, a to kubeczek-niekapek jak na złość przeciekł i zalał matce torbę z ekwipunkiem do przewijania, a jedyny-jako-taki-strój-wyjściowy-w-który-się-matka-mieści zostaje pokryty glucianym lub kaszkowym rzucikiem) oraz materii żywej, a nawet bardzo żywej, po umieszczeniu dwójki młodszych w podwójnym wózku, a najstarszego w placówce opiekuńczo-wychowawczej, BMW decyduje się wyruszyć jednak na podbój świata, z jakże pełnym wiary wyznaniem:
- A, niech się dzieje, co chce!
Windy, schody ruchome, equal opportunities, easy access, mother-friendly environment[2] - ha, ha, ha!
Windy, owszem, bywają, ale nie na wszystkich stacjach, tym bardziej na najstarszej, ponad stuletniej (!) linii Bakerloo.
Wtedy po raz pierwszy przydaje się Gosia, drobniutka babeczka, zapoznana w szkole najstarszego dwa tygodnie wcześniej. Współtowarzyszka emigracyjnej szarpaniny, która daje się namówić na zostanie mobilną nianią dzieci BMW.
Po wejściu do rozklekotanego wagonu, matka zamiast się przynajmniej nastawić psychicznie na rozmowę, przemyśleć sobie, co należałoby powiedzieć, wymyślić sobie jakieś zalety, mocne punkty tudzież osiągnięcia (bo o to na pewno będą pytać) zaczyna się modlić w duchu.
Właściwie nie można tego nawet nazwać modlitwą. To nawet nie są niewysłowione westchnienia.
Ot, błagalne spojrzenie w górę, takie mini-marzenie, żeby ... żeby tylko młodzież nie zaczęła koncertu i nie zmusiła matki do wyjęcia ekwipunku do przewijania (bo w metrze łazienki nie uświadczysz).
Nie przed rozmową w każdym razie, pleeeease.
Matka, wbrew pociążowej rozlazłości jest całkiem nieźle przygotowana: trasa przestudiowana parę dni wcześniej, spis połączeń autobusowych i kolejowych gotowy, A-Zetka (popularna nazwa mapy Londynu) w garści.
Mimo to matka nie może przewidzieć wielu rzeczy.
Że akurat metro nie będzie chodzić przez pół godziny, bo jakiś pasażer zdecyduje się zakończyć swój marny żywot pod jego kołami (tym razem nieskutecznie, ale ruch wstrzymany), że dany autobus, owszem, jeździ upatrzoną trasą, ale ... dwa razy na godzinę; że tych schodków w górę i w dół będzie jeszcze więcej, co skutecznie opóźni podróż.
Dlatego też ostatni, pieszy etap wyprawy (a rzadko jest ich mniej niż trzy - Londyn, mocium panie, Londyn) matka pokonuje z wywieszonym jęzorem, napotykając dodatkowe utrudnienia w postaci mżawki, która rozmazuje matce makijaż i przylizuje fryzurę, nagłego deszczu, porywistego wiatru (jak wyżej), słoneczka, które przygrzeje znienacka tak, że matka spływa potem, nie wspominając już o młodym, który ma akurat przemożną chęć chodzenia i nie jest zainteresowany siedzeniem w wózku.
Aż dziw bierze, że młoda nie drze japy.
Matka dociera pod wymarzony zakład pracy w ostatniej sekundzie, całuje dzieci na pożegnanie, daje Gosi ostatnie wskazówki co do ewentualnego zapychania dziobów chrupkami kukurydzianymi i znika za drzwiami przyszłego (no, w końcu nastawmy się pozytywnie, drodzy państwo) miejsca pracy, udając, że absolutnie nie słyszy tego kwiku rozpaczy i buntu oraz nie widzi przerażenia w oczach 'cioci', która będzie nerwowo woziła dziecie wokół zakładu (czego matka nie omieszka później zauważyć kątem oka, rozpraszając się i tracąc rezon w ogniu krzyżowych pytań).
Matka w ogóle nie jest spocona jak mysz, w ogóle nie jest zdenerwowana, w ogóle nie poprzekręcały się jej rajstopy lub inne części garderoby.
Matka-profesjonalistka idzie przekonać wszystkich dyrektorów, podejrzliwie zerkających panów z władz lokalnych, koordynatorów do spraw wszelakich i innych ważnych tego świata, że jest jedyną i niepowtarzalną osobą na to stanowisko i jak jej nie przyjmą, to ich strata!
Tak przynajmniej po każdym bezowocnym interview pociesza matkę jej osobisty mąż.
Potem następuje coś, czego szczegóły matka zaczyna sobie przypominać dopiero po paru godzinach po powrocie do domu, czyli jak już trochę ochłonie.
A jak już sobie przypomni, to najlepiej od razu by chciała zapomnieć.
Zapomnieć, że mówiła takim 'szkolnym' angielskim, waląc byk za bykiem, że uszy ma do tej pory czerwone ze wstydu.
Zapomnieć, że cały czas myślała o tym, jakby tu usiąść i co zrobić z rękami, żeby jej język ciała nie zdradził, że jest zdenerwowna, zamknięta w sobie, wycofująca się, agrasywna czy co tam jeszcze można wywnioskować z pozaciskanych pięści.
Zapomnieć, jak zbaraniała, gdy usłyszała pytania.
Zapomnieć, że przez pół spotkania musiała się tłumaczyć panu, że w Polsce (no taki kraj, wiecie, za Niemcami - chciałaby wykrzyczeć w porywie świętego oburzenia) to też jednak czegoś można się nauczyć na studiach.
Zapomnieć, że nie znała podstawowego słownictwa branżowego, wystawiając raczej średnią laurkę i sobie, i rzeczonym polskim uczelniom.
Ale zanim matka to wszystko sobie przypomni, przeanalizuje, zreferuje małżonkowi i z wielką chęcią zapomni, musi jeszcze wrócić do domu.
A po drodze znaleźć kafeterię, brasserie lub jakiekolwiek inne miejsce, gdzie można usiąść i pod pozorem zjedzenia jakiegoś nalukrowanego angielskiego gniota, nakarmić skomlącą z głodu najmłodszą (co poza centrum, w dzielnicach mieszkalnych graniczy z cudem - znalezienie, nie nakarmienie).
Trzeba wyciągnąć publicznie tę pierś nabrzmiałą mlekiem i adrenaliną, nie wiedząc, jakie są lokalne zapatrywania na proceder karmienia w miejscu ogólnie dostępnym.
Trzeba też zaliczyć przewijanie w poczekalni na stacji metra lub innym mało ustronnym miejscu, udając że nie widzi się z lekka zdziwionych spojrzeń (na szczęście dyskrecja Wyspiarzy wychodzi tu matce na przeciw).
Trzeba dotrzeć na czas, by odebrać młodego ze szkoły.
Trzeba jakiś obiad ugotować.
A potem pozostaje już tylko czekanie[3].
I każdy dzwonek telefonu niesie ze sobą nadzieję.
Matka, znając swoje dzieci i ich zdolności do rozbijania sobie głowy, wylewania czegoś lub robienia dzikiej awantury w najbardziej nieodpowiednich momentach, przykazuje najstarszemu, że na dźwięk dzwonka ma szybko zaciągnąć towarzystwo do sypialni i zamknąć za sobą wszystkie możliwe drzwi.
Nie ma chyba potrzeby dodawać, że akurat w dniu oczekiwania na odpowiedź przypomina sobie o matce ciotka Emilia, która nie dzwoniła od pięciu miesięcy, pan z gazowni prosi o podanie stanu licznika, koleżance zebrało się na ploteczki, teleankieterka chce się dowiedzieć, czy matka poparłaby Livingstone'a w najbliższych wyborach mera Londynu[4], a jakiś bliżej nieznany głos burczy w słuchawce, że chyba, ten tego yyyy.... , wykręcił zły numer.
Przy szóstym telefonie najstarszy się buntuje i kategorycznie odmawia zaciągania rozdartego planktonu do sypialni.
A gdy zadzwoni telefon, TEN telefon, matka odbiera i spośród różnych odgłosów 'dżungli' wyłapuje to jedno, jedynie istotne zdanie, że niestety, jest im bardzo przykro, ale matka nie ma wystarczającego doświadczenia na niwie angielskiej, że nie ma akurat takich papierów, jakich wymagają od nich procedury, że coś tam, coś tam, bla, bla, bla.
A po drodze znaleźć kafeterię, brasserie lub jakiekolwiek inne miejsce, gdzie można usiąść i pod pozorem zjedzenia jakiegoś nalukrowanego angielskiego gniota, nakarmić skomlącą z głodu najmłodszą (co poza centrum, w dzielnicach mieszkalnych graniczy z cudem - znalezienie, nie nakarmienie).
Trzeba wyciągnąć publicznie tę pierś nabrzmiałą mlekiem i adrenaliną, nie wiedząc, jakie są lokalne zapatrywania na proceder karmienia w miejscu ogólnie dostępnym.
Trzeba też zaliczyć przewijanie w poczekalni na stacji metra lub innym mało ustronnym miejscu, udając że nie widzi się z lekka zdziwionych spojrzeń (na szczęście dyskrecja Wyspiarzy wychodzi tu matce na przeciw).
Trzeba dotrzeć na czas, by odebrać młodego ze szkoły.
Trzeba jakiś obiad ugotować.
A potem pozostaje już tylko czekanie[3].
I każdy dzwonek telefonu niesie ze sobą nadzieję.
Matka, znając swoje dzieci i ich zdolności do rozbijania sobie głowy, wylewania czegoś lub robienia dzikiej awantury w najbardziej nieodpowiednich momentach, przykazuje najstarszemu, że na dźwięk dzwonka ma szybko zaciągnąć towarzystwo do sypialni i zamknąć za sobą wszystkie możliwe drzwi.
Nie ma chyba potrzeby dodawać, że akurat w dniu oczekiwania na odpowiedź przypomina sobie o matce ciotka Emilia, która nie dzwoniła od pięciu miesięcy, pan z gazowni prosi o podanie stanu licznika, koleżance zebrało się na ploteczki, teleankieterka chce się dowiedzieć, czy matka poparłaby Livingstone'a w najbliższych wyborach mera Londynu[4], a jakiś bliżej nieznany głos burczy w słuchawce, że chyba, ten tego yyyy.... , wykręcił zły numer.
Przy szóstym telefonie najstarszy się buntuje i kategorycznie odmawia zaciągania rozdartego planktonu do sypialni.
A gdy zadzwoni telefon, TEN telefon, matka odbiera i spośród różnych odgłosów 'dżungli' wyłapuje to jedno, jedynie istotne zdanie, że niestety, jest im bardzo przykro, ale matka nie ma wystarczającego doświadczenia na niwie angielskiej, że nie ma akurat takich papierów, jakich wymagają od nich procedury, że coś tam, coś tam, bla, bla, bla.
Matka z głupawą miną (nigdy się nie widziała w lustrze w trakcie uzyskiwania odpowiedzi odmownej, ale na 100% ma głupawą minę!) przyjmuje zapewnienia, że naprawdę jest im bardzo przykro i życzenia dalszych owocnych poszukiwań pracy.
Szloch zostawia sobie na godziny późniejsze.
A wieczorem, po oczyszczającym łez przelaniu, po pozbieraniu z ziemi resztek poczucia wartości, siada matka przed komputerem, włącza internet, wchodzi w 'ulubione', zjeżdża do folderu 'praca' i ... zaczyna na nowo wertowanie stron z ogłoszeniami w swojej wymarzonej branży.
I wcale się nie martwi, jak nic ciekawego nie znajdzie.
Ufff, w najbliższej przyszłości nie kroi się zatem następna wyprawa 'na intrerview'.
Hop, siup, tralala, ....
Ufff, w najbliższej przyszłości nie kroi się zatem następna wyprawa 'na intrerview'.
Hop, siup, tralala, ....
____________________________________________________________________
[1] Effective time management strategies - efektywne strategie zarządzania czasem, to contribute to efficient and effective work of the whole team - przyczyniać się do efektywnego i sprawnego funkcjonownia całego zespołu, to share knowledge and expertise, with colleagues and to disseminate innovative practice - dzielić się wiedzą i doświadczeniem z współpracownikami i rozpowszechniać innowacyjne metody pracy
[2] equal opportunities - równe szanse,
easy access - łatwy dostęp,
mother-friendly environment - środowisko przyjazne matce
easy access - łatwy dostęp,
mother-friendly environment - środowisko przyjazne matce
[3] w Anglii odpowiedź w sprawie pracy dostaje się najczęściej już w dniu rozmowy kwalifikacyjnej; osoba ją przeprowadzająca dzwoni do WSZYSTKICH kandydatów, informując ich o rezultacie rozmowy (dzięki czemu nie trzeba gryźć pazurów w niepewności przez dwa tygodnie) także i tych, którym się nie powiodło, podając w skrócie przyczyny.
[4] Ken Livingstone, mer Londynu w latach 2000-2008
poniedziałek, 3 lutego 2014
faktyczny czas akcji - parę ładnych lat wcześniej
faktyczny czas akcji - parę ładnych lat wcześniej
Twój tekst dodał mi sił w moim pędzie z dziećmi pod pachą : ) Musze kończyć bo jedno się drze
OdpowiedzUsuń