Searching...
sobota, 14 marca 2015

Na podwórku fajnie jest, można sobie pobiegać ...

Odkąd sięgam pamięcią, moje młodociane życie towarzyskie toczyło się na podwórku.
Dokładniej rzecz biorąc, w okolicach starego śmietnika i trzepaka.
Tam było główne centrum dowodzenia.




Nasze rewiry obejmowały ponadto:
- niewielkie wybetonowane podwórko otoczone uginającymi się od owoców jarzębinami, z karuzelą i piaskownicą, która była idealnym miejscem dla młodszego rodzeństwa, porzucanego na czas bolesnych bitew (z udziałem plastikowych spluw i tychże dorodnych czerwonych kulek, zrywanych kiściami podczas uprzedniej wspinaczki po drzewach),

- żwirowe boisko, okupowane głównie przez fanów futbolu oraz napojów wyskokowych, posiadające też zardzewiałą kręgielnię - niebywały, nigdy nie używany relikt socrealizmu, który pretendował do zapewniania rozrywki zarówno klasie robotniczej jak i inteligencji ;),



Gdzieś się to zdjęcie uchowało: po lewej - stara kręgielnia, w tle bzowy lasek oraz piękne socrealistyczne blokowisko przy dawnej ulicy Nowotki (dziś Andersa).


- górkę porośniętą dzikimi różami i szczawiem; górka służyła zarówno jako tor saneczkowy zimą jak i wdzięczny obiekt terenowy do zabawy w chowanego a także ... robiła za polową łazienkę (bo komu by się tam chciało łazić do domowej toalety). I o ile dziki szczaw jedli tylko ci najbardziej beztroscy (lub mało obrzydliwi), o tyle dzikie róże kusiły wszystkich, dostarczajac multum włochatych nasionek, które wrzucone za koszulkę nielubianego delikwenta i roztarte po plecach, katowały go przez długie godziny swoimi irytującymi nano-igiełkami),


- bzowy lasek, w którego cieniu była jedynie goła ziemia, idealna do grania w wojnę (Kto pamięta to pełne pasji ciskanie wirującym scyzorykiem, ze słowami "wywołuję wojnę przeciwko-piwko, przeciwko-piwko ... Anglii"? Po czym, gdy nóż sprawnie wbił się w grunt przeciwnika, odcinało się na rozkraczonych nogach jak najwięcej powierzchni 'państwa', aż do momentu całkowitego unicestwienia),

- oraz miejsca surowo zakazane, czyli windy, piwnice (pełne kotów, więc moja noga tam, rzecz jasna nie stawała), strychy, którymi można było przejść niemalże wzdłuż całej ulicy Nowotki oraz okoliczne podwórka, gdzie nie sięgał nas wzrok i krzyk matek wzywających na obiad.


Trzepak - jak to ktoś gdzieś kiedyś pięknie ujął - był facebookiem naszego dzieciństwa.
Tam się nawiązywało pierwsze podwórkowe przyjaźnie, nierzadko zaczynane od kuksańców w bok (bez zbędnych gadżetów :))




Tam się poznawało przyjaciół przyjaciół, 'polubiało' najnowsze pomysły znajomych czy prezentowało nowe buty.


Podwórkowe zabawy były - prowokowane ogólnie panującą komunistyczną szarzyzną - nadzwyczaj barwne i kreatywne.
 
Pojęcie nudy nie było nam znane.
 
Oprócz wspomnianych już bitew na jarzębinowe spluwy czy wojny przeciwko-piwko, bawiliśmy się w podchody na całowanie (jak nas chłopaki znaleźli, to mogli nas całować, a jak my ich, to też nas mogli całować - do czego w efekcie końcowym i tak nigdy nie dochodziło, bo w swej cnotliwości uciekałyśmy z piskiem).
Grało się w gumę, klasy, karty i państwa-miasta.
Były potajemne wyprawy na podwórka sąsiednie, uciekanie przed pijakami tłukącymi się do nieprzytomności o zbitą w alkoholowym widzie butelkę Żytniej, straszenie zboczeńców pokazujących swoje wdzięki w przytrzepakowych śmietnikach (no dobra, przyznaję się, od tego byli chłopcy do specjalnych poruczeń, bo ja przez tych pokazywaczy to raczej sama miewałam koszmary nocne) oraz nawiązywanie migowych znajomości z 'egzotycznymi' dziećmi z państw bloku wschodniego, np. z Rumunii, których rodzice przebywali w Polsce na kontraktach dyplomatycznych.
 
Podwórkowe atrakcje zmieniały się rzecz jasna z wiekiem.
I o ile w wieku wczesnoszkolnym satysfakcjonowało nas przekopywanie piaskownicy, wydłubywanie z ziemi dżdżownic na czas, gra w kapsle oraz wkręcanie małolatów na potęgę (np. że wujek przywiózł nam z zagranicy specjalne jabłka 'miętówki' - tu następował potężny gryz jabłka i miętowe chuchnięcie wprost w nos nabieranego osobnika, który w swej trzy-czteroletniej naiwności nie domyślał się, że 'miętowość' pochodziła ze schownej pod jezykiem ... miętkówki :)), o tyle w wieku starszym zabawy coraz bardziej kręciły się wokół rodzących się podwórkowych związków uczuciowych, zwanych WNM (Wielka Nieskończona Miłość).



Prym wiodła Izka, która już w szóstej klasie obściskiwała się z Radkiem gdzie popadło, a nawet (ochocho!) całowała się w zaułku przy windzie. Z języczkiem!

Izka nic sobie nie robiła z matczynych nawoływań z ósmego piętra. Opracowała bowiem iście genialny pomysł na przedłużanie swych podwórkowych schadzek czasami nawet i do godziny. Stawała za węgłem tak, by nie można było jej zobaczyć z okien mieszkania, drąc się jednocześnie w niebogłosy: "Maaaarta! Maaaarta!" tak doniośle, że słyszał to cały Muranów. Imię to należało do jej młodszej siostry, której Izka rzekomo szukała po całym podwórku, a która w rzeczywistości stała posłusznie między obściskiwaną siostrą, a ściskającym absztyfikantem, milcząco przekupiona obietnicą landrynek.
Cwaniakowanie w efekcie końcowym nie wyszło Izce na dobre, zaskakując ją wczesnolicealną ciążą i podcinając jej skrzydełka na wiele lat (po których, rozwiódłszy się ze swym mało odpowiedzialnym i jeszcze mniej przedsiębiorczym kochasiem, ogarnęła się nieco i stanęła na własne nogi - o czym dowiedziałam się ... z Naszej Klasy :)))



Na drugim krańcu skali miłości był Popielaty Sławek, bez dwóch zębów na przedzie, z bujną acz nieujarzmioną czupryną i policzkami płonącymi aż po białka oczu, szczególnie w obliczu zawstydzenia. I o ile braki w uzębieniu były stanem przejściowym, o tyle nieśmiałość zżerała Sławunia dzień i noc, zwłaszcza na widok kruczoczarnej Kasi z Parteru, w której kochał się namiętnie, acz bez nadziei na jakikolwiek rozwój wypadków miłosnych, jako że Kasia była wypieszczoną jedynaczką, pieczołowicie strzeżoną przez babcię i z byle synem dozorcy się nie zamierzała zadawać.

Moim 'partnerem do podchodów' (czyt. ewentualnego całowania), był Rudy. Rudy był pełnokrwistym huliganem z warszawskich Szmulek, który okazjonalnie przyjeźdżał z Pragi Północ do muranowskiej babki, przywożąc kradzione (jak mniemam) naręcza ... wsuwek do włosów, które ofiarował mi jako dowód swej rudzielczej miłości, nie zważając zupełnie na fakt, że w owym czasie miałam włosy krótsze niż zwyczajowy paź.
Rudy doprowadzał mnie do rozpaczy nie tylko płomieniem swej czupryny i indyczymi jajami piegów, wprawiając mnie w przeświadczenie, żem niegodna miłości młodzieńców o nieco ciekawszej aparycji*, ale też specyficznym sposobem okazywania uczuć, manifestującym się głównie mówieniem mi, że jestem głupia i brzydka (co było, wmyśl ówczesnego kodu młodszej młodzieży, zaszyfrowanym wyrazem zachwytu nad mym powabem i bystrością umysłu).
Ja również nie pozostawałam mu dłużna, odwzajemniając kopniakami i szturchańcami nie miłość, co prawda, ale wdzięczność za niepodzielne i nieustające zainteresowanie moją skromną osobą, którego nie dane mi było doświadczyć z innych źródeł :) 



Oprócz rozrywek miłosnych, których status oznajmiało się, a jakże, na ścianach, wypisując kto kogo kocha, kto nienawidzi, ku udręce cieciów i pań z administracji, było wiele zwykłych atrakcji: rower, wrotki, wyprawy do parku po kijanki, wyprawy na bułki z jogurtem z pobliskiej budki 'badylarza' (jak niepochlebnie zwano ówczesnych drobnych przedsiębiorców) albo polowanie na rzucane w sklepach produkty deficytowe, po które się stało wielokrotnie w kilometrowych kolejkach, zanosząc w międzyczasie towar do domu i wymieniając się na czapki, dla zmylenia (he, he) sprzedawczyń.


Dzień rozpoczynał się od skrzyknięcia towarzystwa.
Metody były zróżnicowane, w zależności od stopnia zaangażowania rodziców w proces wychowania swoich spadkobierców.
Korelacja między liczbą potomków była oczywista - im więcej rozdartych gąb na metr kwadratowy, tym mniejszą siłę perswazji trzeba było stosować.
W rzeczy samej dzieci z rodzin wielodzietnych bez specjalnego pozwolenia szwendały się w okolicach trzepaka już w okolicach ósmej (ewentualnie trochę później, po niedzielnym teleranku) i to one stanowiły trzon delegacji wysyłanej na żebry do jedynaków.
Najczęściej zwykłe "P'sze paniąąąąą, a Aśka wyyyyyjdzie?" wystarczało, choć czasami trzeba było składać jakieś trudne do spełnienia obietnice typu godzina powrotu czy kategoryczny zakaz oddalania się z okiennego pola widzenia.
A jedynacy byli - wiadomo - gwiazdami socjometrycznymi, gdyż zawsze posiadali najfajniejsze zabawki, ciuchy i kieszenie wypchane słodyczami (najczęściej z eksportu).

Na porę deszczową też zawsze znajdowało się rozwiązanie.
Chlapiąc drzwiami krzyczało się na całą klatkę: "Mamoooo, idę do Ewki!" i grzało się po dwa schodki do przyjaciółki z szóstego, gdzie z kolei prostolinijne "dzieńdobryczyjestewka" było jedyną kurtuazją na jaką było nas stać, zanim - nie czekając zbytnio na odpowiedź - wślizgiwało się przez drzwi i pruło wprost do pokoju równie znudzonej psiapsióły, by posłuchać na magnetofonie szpulowym nagrywanej 'ze słuchu' Listy Przebojów Programu Trzeciego (Limahl był na topie) lub analogowej płyty Drupiego.









Po szkole, z kluczami na szyi chodziło się na Starówkę na lody lub zapiekankę z pieczarkami i serem, albo wpadało się do kogo popadnie, bez uprzedniego umawiania się. 

Głód zaspokajało się kanapką z pasztetową, makaronem z keczupem lub chlebem opiekanym w jajku, a w ferworze podwórkowej zabawy darło się ryja pod oknem, by matka na szybko zrzucili jakąś kajzerkę lub jabłko.


Po drodze zdarzały się kłótnie, wpadki, zerwane przyjaźnie. Bywało, że do akcji wkraczali dorośli, ale były to sytuacje ekstremalne. Na ogół wszystkie konflikty rozwiązywaliśmy we własnym gronie, wiedząc jak unikać miotły dozorcy, łypiących oczu blokowych plotkar czy ciętych języków nadopiekuńczych mamusiek, które w przypływie furii potrafiły się pofatygować na skargę do rodziców, co kończyło się najczęściej mało przyjemnie, włączając w to najwyższy wymiar kary, jaką był ... zakaz wychodzenia na podwórko.

A jak teraz bawią się polskie dzieci?


A tytuł inspirowany hitem z tamtych lat ...

* Dla wyjaśnienia dodam (w razie, gdyby jakiś rudy, a piegowaty młodzian trafił na ten wpis), że gust mi się odmienił i uważam, że rdzawy kolor włosów w połączeniu z zalotnymi piegami może być całkiem ciekawym zestawieniem (Damian Lewis otwiera moją listę ulubionych rudzielców, o Julianne Moore  nie wspominając).



 sobota, 14 marca 2015

24 comments:

  1. łezka mi się w oku zakręciła... miałyśmy chyba to samo podwórko, jakoś nie pamiętam Ciebie ;)

    (popraw badlarza na badYlarza)

    w Szwecji nie ma trzepaków, na których można robić cokolwiek innego niż trzepać dywan... cienkie toto, rachityczne, nie da się usiąść... ale starcy obsiadają ławki pod śmietnikiem, coś im chyba zostało z dzieciństwa :)

    a, zauważyłam, że dzisiejsza szwedzka młodzież często obsiada... plac zabaw, a dokładniej - huśtawkę... czym mnie wpienia, bo dziecka nie mogę pobujać. Ale przecież też mają chyba prawo, nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieszkałaś na Nowotki? Kochał się w Tobie Rudy? ;-P
      Badylarza poprawiłam, jak i wiele innych błędów i pewnie jeszcz coś znajdę :)

      W Anglii w ogóle nie ma czegoś takiego, jak trzepaki, bo tu nie ma dywanów, tylko przytwierdzone na stałe wykładziny, więc można by się analogicznie spotykać przy ... odkurzaczach z funkcją piorącą, he, he, he ...

      Młodzież wszędzie okupuje place zabaw. I nie tylko młodzież :)
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2011/06/dzieckiem-byc.html
      Cóż, mają prawo.

      Usuń
    2. w sumie pomyślałam sobie właśnie, że jedynym powodem dla którego nie oblegiwaliśmy placów zabaw był... brak placów zabaw!
      trzepak, śmietnik murowany koło niego i ściana kończąca budynek to był nasz plac zabaw - ściana świetnie nadawała się do grania w króla

      Usuń
  2. Zazdroszczę Ci wstecznie;) Ja nie miałam podwórka, urodzona w kamienicy bez, za to miałam całą ulicę, po której jeździło się rowerami i hulajnogami, bawiło na srodku jezdni, uskakując tylko z rzadka na odgłos kopyt koni, zajeżdżających do pobliskiej kuźni...
    A działo się to jakieś póltora kilometra od krakowskiego rynku;)
    Gdzieś w okolicy piatej klasy czatowałysmy z moja przyjaciółką popołudniami przy oknie, czekając na dwóch absztyfikantów, starszych o rok, którzy podjeżdżali na swoich wyscigówach pod nasz dom, anonsując swoją obecnośc gwizdnięciem, a my leciałysmy do okna i tak wisiałysmy, gadając, dopóki chłopcy nie musieli odjechać albo nie nadeszła mama z pracy.
    No i nie moge powiedzieć, ze nigdy na mnie nikt nie gwizdał:)
    Niestety, zadna z tych ulicznych znajomości nie przetrwała, ludzie porozchodzili się do różnych szkół, może czasem mijamy się na ulicy, nie wiedząc, że my to my, szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to podwórko było fajną sprawą. Też się bawiliśmy na ulicy, bo to było jedyne miejsce, gdzie się dało pojeździć na wrotkach :)
      Ale samochodów było wtedy zdecydowanie mniej.
      A co do absztyfikantów, to też do mnie taki jeden przychodził nieco później (temat na inny wpis) i też musiał się ulatniać przed przyjściem rodziców z pracy :)))))
      W moim przypadku też nic nie przetrwało, a jedyna odnowiona znajomość zakończyła się bardzo szybko - już więcej nas dzieliło niż łączyło ...

      Usuń
  3. Polskie dzieci raczej już tak nie biegają samopas tylko bawią się na strzeżonych osiedlach.
    Albo siedzą przed komputerami, laptopami lub innymi gadżetami.
    Tak jak większość dzieci w.tzw. krajach cywilizowanych. Trochę z powody zalewu technologii, trochę ze strachu, który paraliżuje rodziców i każe im mieć dzieci pod ścisłym nadzorem.
    Czasy luzu i swobody opisane przez ciebie już raczej nie wrócą.
    Pozdrawiam,
    Elka
    Ps. Kochałam się w Limahlu :)
    A piosenka "Co może mały człowiek"- łezka się w oku zakręciła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli mam być perfekcyjnie szczera, to ja raczej też bym się bała w dzisiejszych czasach puszczać dzieci zupełnie samopas. Mam chorą wyobraźnię :(
      Faktycznie, teraz więcej rzeczy trzyma dzieci w domu i trzeba uważać, żeby trzymać zdrowy balans.
      Wyprawa do parku jest fajna, ale człowiek wraca zmęczony, a w domu nic nie zrobione ;-P

      Usuń
    2. A propos wyobraźni i naszych lęków. Gdy przesiadłam się z pojedynczego wózka na bliźniaczy, taki z siedziskami obok siebie, okazało się, że nie mieszczę się w niektórych osiedlowych sklepach. Nie w drzwiach, tylko w środku, w alejkach, przy kasie. Musiałam więc nauczyć się zostawiania dzieci przed sklepem. Przed pierwszym takim porzuceniem poszperałam sobie w internetach, posprawdzałam policyjne doniesienia o porwaniach itd. (a materiału było sporo, bo to był rok mamy Madzi) i wyszło na to, że porwania niemowląt i rocznych dzieci są w Polsce marginalne i dokonywane przez członków rodziny. Owszem, czasem się zdarzy, że jakiś szaleniec spróbuje wynieść noworodka ze szpitala, ale nie słyszałam o szaleńcach uprowadzających dzieci spod sklepów. Więc zaczęłam je porzucać na czas kupienia kajzerek. Parę razy matki jedynaków zagadywały mnie, czy nie boję się tak dzieci zostawiać. Cóż, chyba za bardzo się nie bałam... Zresztą ekspedientki lubiły wychodzić sobie do moich dziewczyn, cmokać do Eluni i próbować zagadywać Wiki. Ta konieczność spuszczenia dzieci z oka na minutę-dwie wyrobiła we mnie przeświadczenie, że chyba trochę przesadzamy z obawami o nasze potomstwo. Może świat nie jest aż takim strasznym miejscem, a ludzie w większości są dobrzy?

      Usuń
    3. No nie wiem, nie wiem. Myślę, że jesteś odważna. Nawet jak większość ludzi jest dobrych, to jeśli chodzi o moje dzieci, to wciąż się obawiam tej niechlubnej mniejszości.

      A pod wpływem tej dyskusji wykręciłam wczoraj taki numer: o godzinie 16:30 podniosłam potężne larum, że moje dzieci powinny być już od pół godziny w domu. Nie dość że ich nie ma, to jeszcze żadne nie odbiera telefonu. W panice zaczęłam chodzić po okolicznych ulicach, wypatrując z różnych stron, czy nie nadchodzą. Wydzwaniałam do męża, już ze łzami w oczach, już gotowa dzwonić na policję, już snująca czarne scenariusze.
      Wsiadałam do samochodu, żeby przejechać wzdłuż trasy, którą normalnie wracają, i dopiero tam mnie olśniło, że ... pomyliłam godziny i że jest dopiero 15:40.
      Czyli, że moje dzieci jeszcze dziesięć minut wcześniej najspokojniej na świecie siedziały sobie w szkolnej ławie :)

      I to jestem cała ja. Panikara co się zowie!

      Usuń
  4. Gdy rodziło się we mnie macierzyństwo, marzyłam, że będę puszczać dzieci samopas na trzepak. Ale rzeczywistość wygląda tak, że jeśli Wiki idzie 2 metry za mną, to podbiega do nas jakaś przerażona starowinka z ostrzeżeniem, że mi dziecię pod samochód wleci. A gdy dziewczynki zaczynają bawić się kamieniami, zaraz przyłazi taki jeden sąsiad z awanturą, że skalniak będzie brzydko wyglądać i sufit w garażu podziemnym zacznie przeciekać (bo ponoć ruszanie tych kamyczków rozszczelni izolację...). W naszym bloku był już postulat szczelnego ogrodzenia placu zabaw, żeby dzieci nie biegały na trawie wokół niego. Mieszkańcom przeszkadza, że dzieci jeżdżą na rowerze, że grają w piłkę (mamy nawet takie wielkie boisko, przy którym stoją dwie tablice "Plac do ćwiczeń. Zakaz gry w piłkę"). Ba, nawet rysować kredą po chodniku nie można, bo chodnik będzie brudny. Żal mi współczesnych dzieci. Ja właziłam na drzewa, skradałam się w "bazach" i prowadziłam wojny na guguły mirabelek. A teraz to nawet dobrego drzewa do wspinaczek nie można łatwo znaleźć. (Choć nie tracę nadziei, odkąd dziewczynki przy ostatnim katarze same nauczyły się smarkać w palce!) :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Anglii nie ma trzepaków, więc temat nie istnieje :)
      Ale przyznam, że ja też jestem raczej z tych obsesyjnych 'babć', szczególnie, że raz mi o mały włos dziecię nie wpadło pod samochód (naprawdę wystarczył moment - mimo, że prosiłam starszego synka, by na nią patrzył, a ja tylko wyciągałam klucze i otwierałam drzwi; że już nie wspomnę o 'zgubieniu' dziecka w parku
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2012/02/kazdy-ma-swoja-madzie.html - zostawiło to pewną traumę lub przynajmniej obsesję pilnowania dzieci na każydm kroku, z której powoli wyrastam, jako że moje dzieci chodzą już do szkoły same, więc wobec braku nadzoru pozostaje mi tylko modlitwa :))
      Poza tym pozwalam im się wyżywać na wyprawach do lasu z moim mężem, prosząc go jednocześnie o nieinformowanie mnie o jakichkolwiek szczegółach tych eskapad. I tym sposobem dopeiro pa paru latach dowiaduję się o różnego rodzaju dziwnych zaginięciach czy tajemniczych spotkaniach :)

      Faktem jest, że w Polsce każdy i na każdym kroku poczuwa się do zwracania uwagi innym, a młode matki są szczególnie wdzięcznym celem.

      W kwestii niszczenia placów zabaw wypowiedzieć się nie mogę, bo nie mam zbyt dużego doświadczenia, ale domyślam się, że to 'efekt nowych osiedli', które są wymuskane, a ceny mieszkań tak horrendalne, że jak już ktoś się wykosztuje, to hołubi tę swoją oazę spokoju na całego (jako ciekawostkę powiem ci, że czytałam artykuł o powsstsających w Anglii osiedlach, gdzie mogą kupować mieszkania tylko bezdzietni i to do tego w odpowiednio zaawansowanym wieku - żeby im się przypadkiem nagle nie odwidziało :)) ; jest tam absolutny zakaz posiadania dzieci i zwierząt!)

      Smarkanie w palce, powiadzasz? Czy następny etap to plucie na ulicę? ;-P
      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Z tym smarkaniem to trochę głupio wyszło, bo mój tata planował, że nauczy wnusie tej trudnej, a jakże ekologicznej metody czyszczenia nosa. Tymczasem one się wzięły i same nauczyły! Zgroza!

      Mam nadzieję, że następny etap to będzie samodzielne siusianie pod krzaczkiem! A potem jeszcze gwizdanie na palcach! Co do plucia, to akceptuję tylko pestkami, na odległość ;)

      Usuń
    3. PS
      U nas psy cieszą się większymi względami. Jedna sąsiadka regularnie przegania dzieci z placu zabaw, bo hałas stresuje jej czworonoga, który wówczas szczeka i nie może odpoczywać (pies, nie ona).

      Smutne muszą być te bezdzietne osiedla. A jeśli nie są smutne teraz, to czy nie będą takie za naście lat? Bez młodych twarzy, bez dzieci, wnuków, przymilających się kociaków... Czułabym się tam jak pogrzebana za życia.

      Usuń
    4. Też mi się to osiedle wydaje skrajnie smutne. I swoją drogą ciekawa jestem, czy długo się utrzyma taka sytuacja, czy np. jakiś dziadek nie zakocha się w swoich wnukach i zapragnie ... zmienić status osiedla :)
      W Anglii zwierzątka są bardzo, baaaardzo uprzywilejowane, ale raczej nie kosztem ludzi.
      Ogólnie panujący luz i (najczęściej nienadużywana) zasada 'wolnoć Tomku w swoim domku powoduje, że większość osób żyje tu we względnej symbiozie.
      Zresztą zbieram się, żeby temat rozwinąć dalej.
      A siusianie pod krzaczkiem jest bardzo wygodne, tak samo jak smarkanie w palce :))))

      Usuń
  5. ach przezylam to samo, najmilsze wspomnienia dziecinstwa, a calkiem zapomnialam o tym wspomniec na ostatnim spotkaniu z amerykanska grupa; opowiadalam o PRL-owskiej szarosci, smutku I wyszlam na ofiare, ktora nie jestem, a takie wspomnienie zmieniloby calkowicie ich odczucia. Podworko mojej kamienicy bylo nawet troche tajemnicze z komorkami, starymi drzewami, plotami I mozliwoscia przeskakiwania do przedszkolnego ogrodu, ale pewnego dnia postanowiono zrobic trzy wielkie klomby przez dlugosc podworka, zapomnieli tylko zasadzic kwiatow wiec nikt nie mial pozytku ani dzieciaki ani inni mieszkancy, bo nie bylo nawet miejsca na lawki :) artdeco

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam tendencje do gawędzenia o komunistycznej szaro-burej, przygnębiającej rzeczwtistości, gdy chcę uświadamiać Anglików w kwestii historii Polski i różnych uwarunkowań historyczno-społecznych, które wpłynęły w taki czy inny sposób na naszą mentalność (jak mnie np. najdzie przymus tłumaczenia sie z wciąż rosnącej liczby polskich imigrantów) - ale powoli się z tego leczę :)))

      Tak, ja zdecydowanie mam dość barwne wspomnienia z dzieciństwa.
      Moe wspomniała 'bazy' - o tym zapomniałam napisać; albo podchody w parku radzieckim na Ochocie, swojego czasu jednym z najfajniejszych (i najbardziej zadbanych - wiadomo :))) parków w Warszawie. Na opis kolonii i obozów harcerskich, za którymi tęsknię najbardziej zabrakło już miejsca (a raczej nie chciałam już przedłużać, bo i tak mam wrażenie, że moje wpisy są tak długie, że mało kto dociera do końca :)))

      Usuń
  6. Czasy się zmieniły niestety, komputer wygrał walkę o dziecięce serce i czas... trochę szkoda, ciekawe jak będą wspominac swoje dzieciństwo dzisiejsze dzieci...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektórzy mówią, że nie jest tak źle, jak by się mogło wydawać. Że dzisiejsze dzieci, to pokolenie Z, które zmieni nasz świat :)
      http://hatalska.com/2015/01/22/generacja-z-pokolenie-ktore-zmieni-nasz-swiat/

      Usuń
    2. Piszę po raz drugi, bo coś sknociłem, o zgrozo antyspam poległ na mojej własnej polityce prywatności.... Pokolenie Z może i zmieni świat, a może też zrobić to w ten sposób, że szybko stanie się jego ofiarą. Długo by tu pisać niestety. Generacja Z wbrew pozorom jest/zostanie bardzo gruntownie przebadana oraz przeanalizowana, i to w sposób niemożliwy w jakikolwiek inny sposób. Kto wykorzysta te dane i w jaki sposób - inna sprawa. Mnie osobiście trafia szlag, gdy widzę, że rodzice kupują zbyt małym dzieciom te elektroniczne zabawki, ale cóż, może stary już jestem i po prostu czas umierać.

      Usuń
    3. O tej nadziei pokładanej w generacji Z napisałam trochę z przymrużeniem oka. Zlinkowany dokument, choć ciekawy, jest dla mnie trochę udowadnianiem postawionej sobie tezy, a i wybór dzieci (lepiej sytuowane rodziny mieszkające w Warszawie i Gdańsku) nie jest obiektywny i raczej nie reprezentuje godnie całej grupy.
      Myślę, że każde pokolenie nie do końca rozumie to właśnie dojrzewające i nie jest to powód do wybierania się na tamten świat :).
      A elektroniczne zabawki? Cóż parę lat temu też patrzyłam się z lekkim przerażeniem na maluchy dzierżące smartfony i ipady, po części dlatego, że były to horrendalnie drogie gadżety. Teraz zaczynają być ogólnie dostępne dla coraz większej liczby osób.
      A tezę, że alienują czy spychają dzieci do wirtualnego świata, tak zupełnie innego niż ten opisany przeze mnie w powyższym wpisie, film Natalii Hatalskiej próbował obalić.
      Hmmm, nie jestem do końca przekonana czy tak rzeczywiście jest, lecz mam świadomość, że to proces nieunikniony, po części dlatego, że ... w wirtualnym świecie coraz częściej przebywają też ich rodzice :)
      Pozdrawiam i dziękuję za komentarz mimo trudności technicznych :)

      Usuń
  7. Wspaniały wpis pełen i moich wspomnień! dziękuję Ci za przywianie tych cudownych lat, za którymi się jednak tęskni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję.
      Miło mi, że się rozgościłaś :)
      Tak, wspominam te lata z sentymentem. Sielskie, anielskie - mimo komunistycznej burości wokół. Ale tak mają chyba wszystkie pokolenia wspominające swoje dzieciństwo :)

      Usuń
  8. Witaj bardzo fajny blog - ale kończę teraz mikro projekt poświęcony PRL-owi "Pamiętnik Ulicy Przodowników Pracy"i potrzebuję te zdjęcie z trzepakiem? Nie wiesz kto ma prawa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety nie ja jestem tą osobą, ani nie wiem, kto ma do niego prawa.
      Ps.
      [ale] - spójnik służący do łączenia zdań wtedy, gdy podkreślamy, że jedno stwierdzenie nie jest prawdziwe, a dopiero drugie jest :))))
      Tym niemniej rozumiem. Nie było Twoim celem czytanie bloga, tylko znalezienie autora zdjęcia. Powodzenia w poszukiwaniach :)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!