Searching...
czwartek, 30 lipca 2015

Ile można przytyć w jeden dzień?

To zależy.
Oczywiście od tego, ile ... się nazbierało truskawek :)


W tym roku przyjechaliśmy już na ostatni dzwonek ... tej odmiany i trzeba było trochę ponurkować w krzaczkach.
*****

W Anglii wszystko jest umiarkowane.
Umiarkowany klimat, umiarkowane wzniesienia terenu (Ben Nevis, najwyższy szczyt, te głupie 1344 m.n.p.m.), mdłe potrawy, nieciekawej urody kobiety i wszechobecna powściągliwość*.

Ale nie dajcie się zwieść!
Jak by dobrze rozbebeszyć angielską tkankę, to się okazuje, że od szaleństwa i ekstrawagancji aż się tam roi.
Wystarczy wpisać w Google 'British eccentrics' by zalała nas fala artykułów o osobliwościach wszelakich, rozsianych na całej rozpiętości osi czasu.
Ot chociażby taki baron Rothschild, który powoził kolaską zaprzężoną w zebry, lub zwierzolub hrabia Egerton, głoszący wyższość psich manier nad zachowaniem angielskich dżentelmenów. Nie dziwne więc, że jadał obiady w towarzystwie tych pierwszych, przy olbrzymim stole zastawionym dla dwunastu psich 'dżenteldogów' z serwetkami u szyi. Każdy pies miał swoją srebrną zastawę oraz ... osobistego służącego.


 Lord Rothschild (co po angielsku wcale nie czyta się 'rotszild', ale 'rofsczajld' :))

Potem było już tylko lepiej.
Opiumowe szaleństwa prerafaelitów, dekadentyzm zakrapiany absyntem, aż wreszcie narkotykowe szaleństwa współczesnych 'elit' artystycznych (z ruchem hippisowskim i 'punk' na czele) prowokowały wszelkie możliwe odstępstwa od szeroko pojętej normy (odzieżowej, światopoglądowej i seksualnej), przeciągając strunę do granic możliwości, trudnych do pojęcia i zaakceptowania przez statystycznych państwa Smith.



Ekscentryzm ów, choć mocno ugruntowany, ba rozciągający swe macki na inne kraje, inspirujący, krzewiący swe ziarno zgorszenia, rzucający wyzwania i prowokujący, był zawsze (jak chyba wszędzie na świecie) ukryty pod warstwą codzienności. Upchany w Soho i innych dzielnicach rozpusty, rozkwitający pod osłoną nocy, chowający się w spelunkach, nocnych klubach.
Na zewnątrz było mdło, grzecznie i zgodnie z etykietą.

Co nie znaczy, że oburzone paniusie nie podglądały zza muślinowych firanek przetaczających się po ulicach miłośników szokowania.
Dzisiaj za firankę robią reportaże BBC o wyspiarskich ekscentrykach, dziwakach i ikonach bohemy.
Obejrzałam parę z wypiekami na polikach, po to tylko, żeby się miejscami mocno zniesmaczyć i utwierdzić się w przekonaniu, które od dawna miałam - żem filister, mieszczka, przewidywalna do bólu szara eminencja egzystencja.
Ale szat rwać nie będę :)




Zresztą jakiś tam gen szaleństwa chyba się gdzieś we mnie powiela, bo kto normalny zaplątałby we wpis o wycieczce na farmę dywagacje na temat angielskiej bohemy?!
Muszę chyba zrobić sobie test na 'bohemowość' :)



A więc o czym to ja miałam?
O truskawkach!

I o tyciu.
Bo przytyć w jeden dzień można sporo.
Albowiem jak się WRESZCIE trafi i na dobrą pogodę i na dojrzałe truskawki w umiarkowanej (acz nie tak błogiej jak w Polsce, w środku truskawkowego wysypu) cenie, dodatkowo naprawdę smakujące i wyglądające JAK TRUSKAWKI (a nie jak wytwór laboratorium), to nie ma bata! Trzeba jeść, ile wlezie.



Bo wiadomo, że w Umiarkowanej Anglii szaleństwa trwają krótko.
Jak pada śnieg, to przez jeden dzień. Jak jest ładna pogoda i dojrzewają truskawki, to niemożliwe, by ta koordynacja trwała wiecznie.

Owocowa bohema szokuje swoją ekstrawagancją lapidarnie.

Później już tylko burżuazyjne namiastki :)



Wybraliśmy się wczoraj, jak co roku, na pick-your-own farm, by zostawić tam trochę nadmiaru energii oraz gotówki (bez nadmiaru).
Farma, jak farma, można by rzec.
We mnie jednak takie miejsca zawsze budzą zapędy ogrodniczo-agroturystyczne. 



Nie żebym od razu miała rzucać wszystko i zakładać gumofilce.
Miastowa paniusia nie da się tak łatwo uziemić wiejskiej dziołsze.

Lecz ta przestrzeń, ten wiatr we włosach i sielskość nastrajają mnie tak optymistycznie, że jestem w stanie zachwycać się nawet regularnością przekwitłych rzędów goździków. Bób, który na co dzień odstrasza mnie swoją goryczką też może być wdzięcznym obiektem.
A groszek?

Poezja bambusowych wigwamów od razu przenosi mnie do niechcicowego Serbinowa. Nie chińską trawą, rzecz jasna, ale radością z każdego plonu i zachwytem, że rośnie, owocuje, kwitnie, obradza i obfituje.
Może i mogłabym być dobrą żoną dla Bogumiła?
Eh, chyba nie.
Bo co i rusz budzi się we mnie Barbara, opindalająca swoich Tomaszków, rzucających się malinami i skubiących niedojrzałe owoce leszczyny.
Jedynie 'Agniesia', poczciwina, śpi w wózku ululana świeżością powietrza, opita mlekiem o smaku truskawek.



Nasycony pełnymi wiaderkami truskaw zapał zbieraczy transformuje się w chęć skakania po słomianych balach.
Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, że moje pociechy średnią wieku (i wzrostu) zahaczające już o szkołę ponadpodstawową przejmują niepodważalną dominację nad belami i wypłaszają paroletni narybek.
Rozglądam się niepewnie, czy nie szykuje się żaden atak ze strony rozjuszonych Angielek.
Ale nie.
Błogostan pogodowo-truskawkowy nastraja wszystkich pokojowo.
Młodsza młodzież zamienia fascynację słomianą na fascynację lodową, a ja mogę porozkoszować się kawą.




 Jak widać w tle, parę angielskich niedobitków próbuje negocjować z moją bandą prawo dostępu do słomianej 'extravaganzy' :)


Na koniec, tradycyjnie, udaję się do lokalnego sklepiku pozachwycać się roślinnością, która dziwnym trafem ładnie wygląda tylko w centrach ogrodniczych, tracąc swoją magiczną moc wraz z przeniesieniem na grunt mojego ogródka.
 
 Niebieskie hortensje nie lubią mnie wprost proporcjonalnie do mojego nad nimi zachwytu  :(

 Wiszące koszyki śmieją mi się w nos, drażniąc obfitością kwiecia.

  Pomarańczowe begonie w zestawie z obłędnie pożyłkowanymi liśćmi
  
 Petunie w sukni z bluszczyka kurdybanka

A co najlepiej koi roztrzęsione nerwy dupowatej ogrodniczki?
Wiadomo - jedzenie! :)
Porzucamy więc uwodzicielskie podwoje farmianego sklepu
wraz z jego kwietnymi przyległościami (zabierając ze sobą tylko kalafior, trzy tuziny jajek, dwa wory siana dla królików i oczywiście ... botwinkę :)) i udajemy się do domu na konsumpcję.

Potem to już tylko świeże (jeszcze tylko przez następny dzień, co tylko potwierdza ich naturalność) truskawki przeplatane ryżem z truskawkami i śmietaną, popijane koktajlem truskawkowym i przegryzione lodami truskawkowo-malinowymi autorstwa (i pomysłu, hmmm, chyba tym razem nie aż tak bardzo trafionego, bo z dodatkiem niecnie przemyconej esencji cytrynowej :)) mojego B.
A na poprawiny - makaron z duszonymi truskawkami i malinami ...

 
 
 Lody autorstwa mojego B. wraz z inwencją własną w dziedzinie patyczków (połamanych szpikulców do szaszłyków :)))


Tak, wiem jak to wygląda. Nie musicie nic mówić :)
Ale za to jak smakuje!
Niestety tylko mnie i mojemu mężowi. Dla moich dzieci to zdecydowanie nie jest 'kultowy smak' :(


Ile można przytyć w jeden dzień?
Duuuużo.

Szczególnie, że po tych wszystkich słodkościach chce się człowiekowi solidnych rozmiarów buły z kiełbachą myśliwską, lub kanapki z pasztetem Ździcha z ogórkiem konserwowym po kaszubsku. :)











środa, 30 lipca 2015
________________________________________________



*te kulinarne 'mdłości' czy inne braki w urodzie, to też stereotypy :)

26 comments:

  1. Ja bez związku truskawkowego, ale co do bohemy ;) , to zwierzę się, że ostatnio przechodzę okres fascynacji angielską arystokracją i pochłaniam wszelkie opowieści na jej temat. A ponadto wessał mnie serial "Downton Abbey" i lecę, przez wszystkie kolejne sezony :) Cudo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do "Downton Abbey" jeszcze nie dotarłam - wciąż więc nie mam kwalifikacji na Brytyjkę :)
      Ale też mam słabość do angielskiej arystokracji ... w filmach.
      Może się na 'Downton Abbey' też skuszę :)

      Usuń
  2. Czy to post niepunktualnie opublikowany, czy Wasze truskawki rzeczywiscie dopiero teraz maja sezon? Mysmy juz zdazyli dawno zapomniec i po kilkutygodniowej rozpustnej uczcie truskawkowej, zaczac od nowa za nimi tesknic. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Post opublikowany jak najbardziej punktualnie - wycieczka miała miejsce wczoraj :)
      Czytałam gdzieś, że Wielka Brytania jest jednym z największych producentów truskawej i bodajże największym w Europie konsumentem tychże owoców. Nie są one tanie, ale i tak ludziska kupują. Truskawki muszą być w supermarketach jak rok długi. Część jest sprowadzanych, ale też naukowcy ciągle pracują nad nowymi odmianami. Teraz są już odmiany, które kwitną nawet ... w październiku.
      Także może była to druga fala truskawek.
      Widziałam też świeżo posadzone nowe krzaczki truskawek. Będą na sierpień :)
      Pozdrawiam i cieszę się, że już jesteś w dobrej formie :)

      Usuń
    2. Oczywiście te różniaste odmiany nie rosną z reguły na pick-your-own-farm, więc teoria o 'chwilowości' truskawek nie jest, wbrew mojemu poprzedniemu komentarzowi, sprzeczna :)

      Usuń
    3. No nie! U nas sa przez 4-6 tygodni i potem juz mozesz tylko pomarzyc do nastepnego roku. Te wczesne importowane chyba z Hiszpanii sa psu o kant pyska potluc, nigdy ich nie kupuje, bo sa jakies takie kwaskowate i pewnie faszerowane chemia, zeby po drodze nie zgnily. Ceny niemieckich nie powalaja, ale moglyby byc tansze, jak w Polsce.

      Usuń
    4. Te 'całoroczne' wcale nie są smaczne, a drogie jak jasna cholera. Nawet w sezonie są drogie. I pewnie też naszpikowane chemią, o plastikowym wyglądzie.
      Dlatego właśnie tak się ekscytuję tymi 'prawdziwymi', wypieszczonymi przez słońce, rosnącymi w ziemi (a nie na jakichś stojakach) truskawkami zbieranymi samodzielnie :)

      Usuń
  3. U nas już po truskawkach, niestety. Buuuuu:(((

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale za to jakie tanie były!
      A u nas trzeba się trzymać za kieszeń, jeśli się chce porządnie rozsmakować :)

      Usuń
  4. Przez cały czerwiec byłam na truskawkowej diecie. Waga już od dawna jest moim wrogiem, bo gdy skończyły się truskawki są jagody i jabłka, które wraz z morelami uwielbiam pod owsianą kruszonką (w postaci Crumble'a) i nie tylko... I w ogóle taki dostatek teraz najróżniejszego świeżego jadła, że człowiek już sam nie wie, w co zęby zatopić...
    W kwiatach też się kocham całkowicie bez wzajemności...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najważniejsze, to odpowiednie dać rzeczy słowo!
      JABŁKA i MORELE pod jakąś tam mało znaczącą kruszonką (a nuż nikt nie zauważy, że to o ciasto chodzi, he, he, he :)))
      Napisałam kiedyś na facebooku, że jak jestem na wakacjach w Polsce, to przechodzę na (dwu-trzy-tygodniowy weganizm :)))
      Też tak masz z kwiatami? No nie wierzę! Ty, taka złota rączka?

      Usuń
    2. Taaaaa, złota rączka.... do martwej natury tylko;-)

      Usuń
  5. Stwierdzam z przykrością, że za mało się truskawkami pasłam w tym sezonie, eh.
    Możesz się stylizować na filistrę, dla mnie pozostaniesz foreva matką, która zgubiła dziecko w parku. Co uznaję za nieco, azaliż, ekstrawaganckie wychowawczo ;)
    A wiśnie jeszcze (już) macie? Po też zaraz koniec tego soczystego szaleństwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Weź mi nie przypominaj, bo mi serce staje! Szczególnie teraz, jak mam znowu przed sobą perspektywę nie spuszczania dziecka z oka przez najbliższe parę lat. Chyba je będę nosić w chuście do piątego roku życia (nie żebym pałała miłością do chust, ale się może przekonam :))
      Tak, to było dość ekstrawaganckie...
      Aczkolwiek nadal obstaję przy wersji, że zgubił je jednak mój mąż :)

      Usuń
    2. No właśnie, ponieważ masz ten zgubny (dla naszego cennego czasu) zwyczaj linkowania do samej siebie z przeszłości, dowiedziałam się w ten sposób, z niejakim opóźnieniem, o planowanej wizycie bociana w kapuście.
      Gratulacje!
      Zuch dziewczyna, rozmnażaj się ku chwale naszej krajowej opadającej dzietności.
      ps. Post parkowo zgudny mnie do ciebie przekonał, więc nie wyjeżdżaj mi tu z problemami cardio ;) Pomyślałam sobie TA MATKA MI PASI!
      Pozdrawiam i życzę wielu miłych poranków z kwasem foliowym ;)

      Usuń
    3. O żesz kurczę! Chyba muszę do tych linków wstecznych dołączać też oś czasu, bo się wszystko miesza.
      Nieeeee! Ja już jednak rozmnażanie zakończyłam. Czwórka mi starczy. Ja lubię regularność - dwóch chłopców, dwie dziewczynki. I chwatit.
      Bocian już dostarczył w lutym. Co ty mi tu prorokujesz???!!!
      Aleś mi podniosła ciśnienie ...
      Przy całej mojej miłości do dzieci! W końcu muszę mieć czas, by je wychować i nie pogubić wszystkich po drodze :)

      Usuń
  6. Hehe, ja do tej pory nie zjadłam tutaj przyzwoitych truskawek. Te kupowane w sklepach łypią na mnie podejrzanie małymi swymi małymi ziarenkami i nawet kolor jest sztucznie czerwony,,, Twoje wyglądają naturalnie, powodują natychmiastowy ślinotok - najlepszy test na naturalność. Wszystkie owoce i warzywa będę już do końca życia porównywała do tych kupionych na Dużym Targu w moim rodzinnym mieście...
    Przytyć się da w jeden dzień, schudnąć pewnie też :) Wczoraj zastosowałam dwugodzinny kurcgalopek przez pola, jako, że "pękłam" dętkę w rowerze... ;/ Dziś za to czuję się już o wiele szczuplejsza :) Pozdrawiam i smacznego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziwnym trafem to nie działa tak samo w obie strony. Jakoś trudniej mi zrzucić w jeden dzień, to co nagromadziłam też w jeden dzień. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!
      No i jeszcze (nie myśl, że się złośliwie czepiam, ale ...) 'czuję się' szczuplejsza, a 'jestem' szczuplejsza to nie tylko różnica semantyczna, he, he, he :)))

      A truskawki naprawdę były pyszne. Po raz pierwszy takie tu jadłam. Większość to sztuczne twory genetycznych manipulatorów.

      Usuń
  7. Podoba mi się pomysł "pick your own fruit" :)

    OdpowiedzUsuń
  8. To naprawdę świetna sprawa, choć wbrew pozorom nie taka tania, bo w cenę wliczone jest też to ile zjesz po drodze :)
    Ale przynajmniej dzieci wiedzą, że truskawki rosną na krzaczkach, a nie są produkowane w supermarkecie (to oczywiście z przymrużeniem oka, choć tu w Anglii zdarzają się takie dzieci, które wciąz się dziwią, że frytki się robi z ziemniaków ...)

    OdpowiedzUsuń
  9. Zazdroszczę tego truskawkowego szaleństwa, co roku obiecuje sobie odwiedzić pick your own miejsca i zawsze mi ucieka. Zostały mi więc jabłka, i jablkobrania nie opuszczę !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiesz?! A przecież Kent to angielskie zagłębie owocowe! Wiem, bo dawno, dawno temu sama tam zbierałam i truskawki i agrest i jabłka :)
      Nie możesz się okradać z takiego błogosławieństwa. Spróbuj wybrać się na farmę jeszcze w tym roku, bo może natrafisz na późniejszą odmianę truskawek.
      Pozdrawiam.

      Usuń
  10. wiem, że można, można przytyć. Każdy powrót do Polski w czasie letnim to czyszczenie lokalnego kramiku z owoców. Jem tak duuuuużo, że pani sprzedawczyni czuje się w obowiązku dorzucić mi zawsze z 5 gruszek za darmo....agrest, truskawki, wiśnie, czereśnie, jeżyny, jagody, gruszki, śliwki....mrauuuu....!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, Pieprzu, nie denerwuj mnie! Ja w tym roku jadę dopiero do Polski na początku listopada :(
      Dobrze, że tu chociaż jeżyny dziko porastają płoty i żaden Anglik na nie nie spojrzy, to można sobie trochę poskubać na spacerku :)

      Usuń
  11. A ja pozdrawiam wakacyjnie z nad polskiego morza, z upałów niemiłosiernych, a jakże cudownych :) U nas truskawek już niewiele, ale za to pomidorki malinowe, ogórki małosolne i masę innych pyszności :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Enjoy!
      Ja tradycyjnie upajam się umiarkowanym angielskim latem i klimatem.
      Cóż, ogórki małosolne jadam okazjonalnie, jak się za bardzo nie ukiszą w beczce, w polskim sklepie :)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!