Searching...
niedziela, 18 marca 2012

Mój Beboso

Na pewno nie raz się wam zdarzyło słyszeć piosenkę i za Chiny Ludowe nie rozumieć słów.
Polskich słów.
Ta 'dolegliwość' najczęściej dotyczy małoletnich, o niewprawionym uchu, ale i dorosłym się zdarza nie zrozumieć, co autor miał na myśłi.
Dziwna kombinacja zwrotów, nieznane słownictwo lub kontekst, czasem inny akcent podyktowany linią melodyczną i człowiek się gubi.

Z mojej młodości pamiętam malutką siostrę koleżanki, która przerobiła turnauowsko-zabłockie 'Nie dzieje się nic' na "Gdzieś, gdzie dworzec, ciągnący ulicami buuuu ..." :)
A także 'uprząśniczki' - takie dzieweczki, co siedziały jak anioł u Moniuszki i nie wiedziałam, kto one zaś. Internetu nie było, słownik nie podawał takiego terminu. Raczej nie wyglądały tak :)


Po jakimś czasie doznałam objawienia, że Prząśniczka, to pewnie jakaś pani starsza u której siędzą te dzieweczki. Niestety i to było zwiedzeniem :)

prząśniczka
prząśnica «część kołowrotka w postaci wąskiej deseczki, do której przywiązuje się przędziwo :)
 
Jak bym sięgnęła głębiej pamięcią to, pewnie więcej takich 'perełek' bym sobie przypomniała.
Ale póki co, kolekcjonuję radosną twórczość moich dzieci. Np. jak uczyłam je piosenki "Head, shoulders, knees and toes" i chciałam, by później nazywały części ciała po angielsku, to okazało się, że to, na czym się klęka nazywa się nizen* :)

Innym razem Młody zapytał się mnie, dlaczego angielski Bóg nazywa się Iza.
Podejrzenie to wzięło się w czasie śpiewania piosenki "How great is our God", co przy udźwięcznieniu [s] i skróceniu na potrzeby utrzymania odpowiedniej liczby sylab 'our' do [aaar] dało właśnie ową 'Izę'. Brak gramatycznego sensu zupełnie mu nie przeszkadzał :)

Ostatnio zaś moja najmłodsza, przekonana o swoim nieprzeciętnym talencie muzycznym wyła na cały dom: Mój Beboso, Mój Beboooooo-soooo
A ponieważ talent to może i ona ma, ale raczej nie oszlifowany jeszcze (czyt. muzyka jej nie przeszkadza :)), to trochę czasu mi zajęło zorientowanie się, że chodzi jej o refren tej piosenki :))

Poprawiona, powiedziała, że ona i tak woli wersję z Bebosem, czym zyskała sobie nowy przydomek :)

I ten mój Beboso wykręcił mi ostatnio taki numer ...
Odbierałam młodszą młodzież ze świetlicy. Wpadłam zdyszana truchtem pod górę, przysiadłam na chwilę na ławeczce, by złapać oddech, poplotkowałam z panią opiekunką, pozwoliłam młodszemu dokończyć mecz i ochłonąć, bo mokry był jak szczur.
Po jakichś 7 minutach zorientowałam się, że Młodej nie ma w zasięgu wzroku. Młody powiedział, że jest w łazience.
O.K.
Odczekałam jeszcze 5 minut i kazałam mu pogonić Młodą.
W łazience jej jednak nie było.
Zapytałam się pani, gdzie jest M.
Po paru minutach rozglądania się po wszystkich pomieszczeniach świetlicy, w których przebywają dzieci (oprócz sali głównej jest to kuchnia, jadalnia, łazienka i mały pokoik z zabawkami) stwierdziliśmy z lekkim niepokojem w oczach, że jej nigdzie nie ma.
Szkoła jest zamykana, ale moja Młoda jest bardzo zdolna i do tego niczego się nie boi.
Już od wczesnych lat :)
Wyjść, to raczej nie wyszła, ale mogła np. iść w zaparte i nie chcieć wyjść z kryjówki, czekając aż ją ktoś wreszcie znajdzie, albo eksplorować inne pomieszczenia szkolne na wyższych piętrach.
Zaczęliśmy więc wycieczkę po szkole, zaczynając od innych łazienek i - nie znalazłszy jej - dalej po labiryncie klatek schodowych i korytarzy wiktoriańskiego gmaszyska, krzycząc imię Młodej.
Nie ukrywam, że byłam już z lekka zdenerwowana, a moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach, szczególnie, że nie tak dawno oglądałam film, w którym jednym z wątków był woźny mordujący młode dziewczyny (niestety, czarne myśli to moja specjalność).
Po około pięciu minutach poszukiwań, gdy zdążyłam się już nieźle wkurzyć (choć nie pokazywałam po sobie, bo widziałam, że panie ze świetlicy były o krok od zawału serca) kątem oka dostrzegłam w kąciku leciutki ruch klamki.
Podbiegłam tam pytając się Młodej, czy tam jest i dopiero po chwili usłyszałam jej cichutki głosik.
Okazało się, że tym razem Maleństwo było zupełnie bez winy.
Chciało pomóc przy sprzątaniu. Zapytało się grzecznie, czy może zanieść laptop do kanciapy, otrzymało zgodę, laptop zaniosło i w poszukiwaniu odpowiedniego miejsce kucnęło i zniknęło z pola widzenia.
W tym samym czasie druga pani doniosła ostanie parę rzeczy do schowania, postawiła na stoliku przy wyjściu, zgasiła światło i zamknęła drzwi na klucz.
Z Bebosem w środku.
Mój Beboso ciemności się nie lęka, nawet powiedziała sobie, że ochocho, jak śmiesznie, nie ma prądu. Dotarła po omacku do kontaktu, zapaliła światło (ochocho, już jest prąd :)) i ... nacisnęła na klamkę, która ani drgnęła.
Kanciapa była na półpiętrze, paręnaście schodków w dół od głównego holu, gdzie nie dość że rozgrywał się finał meczu w gąbkową piłkę, to jeszcze wszyscy byli w amoku odbierania dzieci.
Dzwonek dzwonił, rodzice się wtaczali, towarzystwo po całym dniu było już z lekka nie do ogarnięcia, a panie marzyły tylko o tym, by się znaleźć w domu.
Na nieobecność Bebosa nikt więc nie zwrócił uwagi.
Sprawa się wyjaśniła, ale ... nigdy jeszcze nie widziałam mojego dziecka w takim stresie. Dosłownie była sztywna ze strachu, czerwona z emocji i zryczana. Całą drogę do domu trzymała mnie za rękę i powtarzała, że mnie kocha i że się tak bardzo cieszy, że po nią przyszłam, bo myślała, że już nigdy mnie nie zobaczy. W ogóle to wydawało się jej, że była tam już całą noc i głosy, które słyszała w korytarzu wzięla za dzieci przychodzące do szkoły następnego dnia (ach, ta dziecięca perspektywa...).
I bała się krzyknąć - ona, ten rozdarciuch z głosem wygranym na loterii - bo myślała, że jeszcze dostanie burę za to, że się zapodziała.
Panie też były lekko sztywne, bo ...
Jak bym się postarała, to by wyleciały z pracy, jak nic.
Tylko, że ja tak nie umiem.
Zawsze mi szkoda. Zawsze kogoś tłumaczę. Zawsze znajduję okoliczności łagodzące. Bo myślę sobie, że w końcu wszyscy popełniamy błędy.
Ale jak by mi dziecko samo wyszło z przedszkola i przyszło do domu z pierwszą lepszą panią z ulicy ... to chyba bym zamordowała.
Na szczęście mój Beboso** (i spółka) śpi słodko snem sprawiedliwego po pełnym atrakcji angielskim Dniu Matki i nikogo nie muszę pozbawiać życia :)
Wygląda na to, że po traumie sprzed czterech dni nie pozostał ślad.
Mam nadzieję.
A ja - choć na co dzień ten aspekt mojej tożsamości nie wysuwa się na pierwszy plan - czuję się dzisiaj taką Mamą Kwoką, pękającą z dumy, płaczącą na szkolnych przedstawieniach, zachwycającą się polepionymi kartkami z życzeniami pełnym błędów ortograficznych, przewrażliwioną, ślepą na wady i zakochaną po uszy w moich dzieciach.

To nie ja - żeby było jasne :)) ale pewne elementy się zgadzają, więc wkleiłam sobie :)
_______________________________________
*k się nie wymawia, a więc neez-en(d)
** - dla tych, którym się nie chciało zajrzeć do linku wyjaśnienie: Mój Beboso= Pójdę boso :)

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!