Searching...
poniedziałek, 7 grudnia 2015

Autobusowa Zemsta

O istnieniu Grace dowiedziałam się w okolicach grudnia.

Mniej więcej wtedy, po pięciu miesiącach od przedszkolnej inicjacji, mój B. zaczął zauważać, że istnieje jakaś inna rzeczywistość, niż tylko drzwi, zza których miała we zwyczaju wyłaniać się mama.


Nie jestem nawet pewna, czy wspomniał o niej  sam B. czy - co bardziej prawdopodobne - przedszkolną ploteczkę, że Grace uwielbia mojego synka, sprzedała mi jakaś usłużna opiekunka.

Dość powiedzieć, że pierwsza przyjaźń została zawiązana.

Oswojona przez Pierworodnego z faktem, że moje dzieci (po uporaniu się z wczesnoprzedszkolną traumą) mają zadatki na gwiazdy socjometryczne, przyjęłam tę wiadomość z pewną obojętnością.

Grace zaczęła się jednakże przewijać przez nasze życie coraz intensywniej.
Wskakiwała cytatami w wieczorne rozmowy-przytulanki, przymilała się objęciami i przez niekończące się zabawy do niemożliwości wydłużała czas potrzebny na opuszczenie placówki.
Pogrążona w nieświadomości, jak odbywa się nawiązywanie przyjaźni między młodymi Anglikami (planuję opisać ten specyficzny, odbywający się na wielu poziomach taniec rytualny w bliżej nieokreślonej przyszłości) zdawałam się nie zauważać faktu, że jakimś dziwnym trafem mama Grace nie podzielała zachwytów swojej córki nad nowo poznanym przyjacielem.
A dokładniej rzecz ujmując ... nad jego rodzicielką.
Pędząc między jedną placówką edukacyjną, a drugą, z podwójnym wózkiem poobwieszanym siatami produktów najpotrzebniejszych, próbując okiełzać wulkany energetyczne, zdawałam się nie zauważać ledwie dostrzegalnego omijania wzrokiem, pleców odwróconych o parę stopni zbyt mocno czy zakłopotanego pochrząkiwania.
A nawet gdybym już wtedy wyczuła choć cień niechęci, zrzuciłabym to na genetyczny defekt Anglików - nieśmiałość w nawiązywaniu nowych kontaktów.


Przyjaźń między Grace i B. kwitła nieprzerwanie przez dwa lata przedszkola. A wkrótce miała znaleźć swoją kontynuację w podstawówce, w tej samej zerówce (!), co było dość osobliwym zrządzeniem losu, sądząc po gęstości rozlokowania londyńskich szkół. W rejonie naszego mieszkania było ich osiem!

I o ile w przedszkolu mamę Grace spotykałam sporadycznie, ze względu na dowolność w odbieraniu dzieci, o tyle szkoła podstawowa wymagała meldowania się u bram placówki o 15:30.
W grupce trzydziestu mam i tatusiów kłębiących się przed wejściem nie można było nie zauważać się nawzajem.
Ona jednak dawała radę.

Zajęta codziennymi pogaduszkami ze wszystkimi niemal rodzicami dzieci z grupy nie mogłam już dłużej udawać, że jej traktowanie mnie 'per noga' to tylko wymysł mojej wyobraźni.
Przechodzenie na drugą stronę ulicy, unikanie jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego czy nieodpowiadanie na - jakże niewinne i nienarzucające się - 'Hello' miały swoją kontynuację i poza murami szkoły, albowiem okazało się, że pani Claire (imię, które dane mi było przypadkowo poznać wiele lat później) pracuje ... na sąsiedniej ulicy.

Sprawy zaczynały się komplikować.
Szkoła uników przeniosła się bowiem na autobus linii 73, jedyny dostępny nam obu środek transportu. 


'Świętej pamięci' przegubowce, tzw. bendy buses, które wycofano z ulic Londynu w 2011 r. gdyż miały problemy z manewrowaniem na wąskich uliczkach oraz generowały rzesze 'fare dodgers' (czyli cwaniaczków niepłacących za bilety).


W dzikim tłumie łatwo się jednak było zadekować w kąciku, a następnie wysiąść szybko przednimi drzwiami i pruć ile sił w nogach w obawie przed ...

No właśnie!

Jako że zachowanie pani C. było ewidentnie dziwaczne i jawnie niechętne, zaczęłam się zastanawiać, cóż takiego przerażającego jest w mojej (skądinąd przyjaznej ludziom, nieinwazyjnej i ogólnie lubianej) istocie, że zasłużyłam sobie na lodowatą wyniosłość.
Wszak wydałam na świat najlepszego przyjaciela jej córki!
Czy myślała, że rzucę się jej na szyję, zażądam przyjaźni polsko-angielskiej, wproszę się na obiad, będę na powitanie całować trzykrotnie w policzek (a nie tylko raz, 'w powietrze' - jak to robią Anglicy) i zacznę omawiać szczegóły przyszłego małżeństwa B. z Grace?!
Nie doszłam do żadnych konstruktywnych wniosków.
Postanowiłam jedynie jeszcze bardziej ukierunkować i podgłośnić swoje 'Hello' oraz (z zawadiackim uśmiechem na ustach) skrobać jej przysłowiowe 'marchewki' w czasie porannej marszruty do zakładu pracy niechronionej.

Apogeum niechęci udawanego 'roztargnienia' miało miejsce pewnego letniego popołudnia, kiedy to leciałam z wywieszonym jęzorem odebrać potomstwo.
Mój zakład pracy stanął na wysokości zadania i zezwalał mi na wcześniejsze wychodzenie. Nie chcąc jednak nadwyrężać kredytu zaufania siedziałam do ostatniej możliwej chwili, co nierzadko kończyło się świńskim truchtem do przystanku (zjawiskiem - nadmienię - zupełnie obcym mentalności angielskiej :))) w celu złapania tej nieszczęsnej siedemdziesiątki trójki.

Tak było i tym razem.
Rzutem na taśmę wskoczyłam przez ostatnie drzwi przegubowca.
Zlana potem, odgarniając pozlepianą grzywkę z oczu, dostrzegłam w oddali jedyne wolne miejsce - tuż za gumowym kołnierzem.
Rzucana na wszystkie strony przez wijący się autobus dotarłam wreszcie do celu. Cisnęłam siaty na podłogę, a me zacne cztery litery na siedzenie (ni mniej ni więcej jak to, na którym siedzi pan na poniższym zdjęciu), złapałam oddech i ... znów go wstrzymałam.
Naprzeciwko mnie siedziała bowiem Claire!
Pech!
Poczułam się jak stalker.
Claire jednak zdawała się nic sobie nie robić z tego spotkania, pochłonięta podziwianiem (przez okno za jej plecami!) zszarzałych w londyńskim smogu szeregowców i sklepików maści wszelakiej. Widocznie nie napatrzyła się wystarczająco podczas codziennych podróży do pracy.
Przez całą drogę zastanawiałam się, jak długo można wytrzymać w nieruchomej pozycji, z szyją skręconą o
90°, dzierżąc przed sobą gigantyczny brzuch, skrywający przyszłego brata Grace.

Ona dała radę przez dwadzieścia minut, czyli do momentu wyjścia na przystanku.
Przystanku ... WCZEŚNIEJSZYM niż ten, na którym powinna była wysiąść, jeśli chciała dojść do szkoły najkrótszą drogą.

Nie wierzę, że miała ochotę na spacery w skwarze i kurzu.
Nie wierzę, że miała po drodze coś do załatwienia, albowiem od momentu odbioru dzieci dzieliły nas zaledwie minuty.
Nie wierzę, że chciała wywołać wcześniejszą akcję porodową.
W prozopagnozję też nie wierzę.
Myślę - i nazwijcie mnie wyznawczynią teorii spiskowych - że wiedziała, iż w ówczesnym stanie nie da rady przede mną uciec.

Minęłyśmy się - klasycznie - w drzwiach placówki.
Moje zawieszone w próżni 'Hello'...
Jej pochylone w przesadnym zainteresowaniu córką plecy...




Aż nie mogłam uwierzyć swojemu szczęściu, że znalazłam w sieci zdjęcie tak idealnie nadające się do zilustrowania mojej opowiastki!

Zabawa w kotka i myszkę trwała parę lat.
Narzuconą mi odgórnie rolą 'kotka' nie przejmowałam się w najmniejszym nawet stopniu, jako że moje życie obfitowało w szereg dużo bardziej pochłaniających wydarzeń.
Nie miałam ambicji by zapoznać się, zaprzyjaźnić czy choć w najmniejszym stopniu zainteresować panią Claire, tym bardziej, że w życiu mojego syna dużo ważniejszą rolę zaczęli odgrywać koledzy i Grace - mimo nieustającej afektacji - poszła w odstawkę  :)))
Ponadto moje dzieci zaczęły zostawać na zajęciach pozalekcyjnych, co znacznie zredukowało możliwość spotkania się o zsynchronizowanej porze; i przed bramami szkoły i w autobusie.

Życie lubi jednak pisać przedziwne scenariusze.
Pewnego leniwego popołudnia snułam się na przystanek, marząc o tym, o czym zawsze marzę po pracy czyli o ... sofie (śmiem twierdzić - co zapewne dobrze o mnie nie świadczy - że jest to najprawdopodobniej najczęstsze i najbardziej obsesyjne z moich marzeń).
Na przekór rutynie poszłam na wcześniejszy przystanek, ukryty za narożnym budynkiem, po to tylko, by wpaść z impetem na czekającą na autobus linii 73 Claire.
Obopólny szok mi odebrał mowę, natomiast w przypadku Claire sprawił, że PRZEMÓWIŁA!
"Hello" - usłyszałam po raz pierwszy z jej ust - "How are you?" - szczebiotała jak stara dobra znajoma.
Na ucieczkę, MOJĄ ucieczkę, było już za późno. Claire najwyraźniej poczuła się zobligowana do kontynuowania konwersacji.
Miłościwie pominęła kwestie pogodowe i od razu przystąpiła do przepytywanki.
Co ja tu robię? Ach doprawdy, pracuję tuż za rogiem? No, proszę, proszę, bo ona też za rogiem, tylko ulicę dalej.
U malarza. Jako personal assistant.
Potem tematy zeszły na przyjaźń między naszymi dziećmi (A tak! Zidentyfikowała mnie bezbłędnie jako mamę B.) omawianie wad i zalet placówek edukacyjnych, ostatnio popełnione przestępstwa w naszej dzielnicy, tudzież nadzieje na jej rychłą ewolucję w siedzibę londyńskiej bohemy (co stało się już udziałem miejsca, gdzie pracowałyśmy).

Nie powiem, że tematy sypały się jak z rękawa.
Wybierane na chybił-trafił z zakamarków mózgu szybko osiągały pułap dopuszczalnej zażyłości.
Na twarzach gościł wystudiowany uśmieszek, a nerwowe spoglądanie na zegarek miało w magiczny sposób przyspieszyć przyjazd autobusu.
Autobusu, który ze względu na popularność trasy jeździł w godzinach szczytu co 5-10 minut.
Autobusu, którego nie było w zasięgu wzroku od PONAD CZTERDZIESTU PIĘCIU MINUT!


Gdy wreszcie przyjechał, sterany koszmarnymi korkami, osmagany upałem i spalinami, zmęczony człapaniem po londyńskich ulicach, wyciągnął z zanadrza jeszcze jedno narzędzie tortur: pękające w szwach podwoje - skazując mnie i Claire na podróż pełną niezamierzonej bliskości.
Biust w biust.
Chuch w chuch.
Rzęsa w rzęsę.
Kolejne czterdzieści minut autobusowej zemsty.



*****
Niedługo potem wyprowadziliśmy się z Londynu do niewielkiego, na wskroś angielskiego miasteczka, które przywitało nas sielskością i spokojem wyspiarskiej prowincji. Najstarszy dostał się tam do szkoły średniej i postanowił w niej zostać, mimo naszej dalszej wędrówki do miejsc nieco mniej napuszonych, szczególnie że szkoła okazała się jedną z najlepszych w okolicy.

Siedem lat zepchnęło Grace i jej nabzdyczoną mamusię w rzadko odwiedzane zakamarki pamięci.


 

B. został w tym roku dumnym absolwentem szkoły podstawowej.
Trzeciego września, wystrojony w mundurek szkoły średniej pojechał wraz ze starszym bratem na spotkanie nowej przygody.
Jak zawsze zemocjonowany i niepewny siebie, rzucony na głęboką wodę nowych znajomości, zasiadł w ławce klasy 7LL*
Pięć klas siódmych, to spora odmiana po dwóch klasach równorzędnych**.
Stu pięćdziesięciu uczniów.
Tłum powoli wtaczał się w podwoje szkoły.
Ławki zapełniały się gęsto.
Klasy rozbrzmiewały gwarem gawiedzi szkolnej.
B. pozbawiony kumpli przeniesionych z lokalnej podstawówki siedział trochę na uboczu.
Miejsce obok świeciło pustką.
Tuż przed dzwonkiem w pośpiechu usiadła tam dziewczyna.

Świeżo przeprowadzona do (ze wszystkich mieścin Anglii tego właśnie, a nie innego) miasteczka ... Grace.

Ciekawe, czy spotkam Claire na zebraniu rodziców?



poniedziałek, 7-go grudnia 2015

Ps. Zajrzyjcie do Robótkowa!


______________________________________________________________
* klasy nazywane są tu często inicjałami nauczyciela
** W Anglii szkoły mają najczęściej po jednej lub dwie klasy na szkołę - stąd gęste rozmieszczenie szkół na relatywnie małym terenie

14 comments:

  1. Bożena jakby czytała o Karolku i jego przyjaciółce z przedszkola i początków szkoły. Matka owa kropka w kropkę dosłownie skserowana z Twojej :) Pracowała może nie tak blisko, ale tak jak dziecięta były zaprzyjaźnione, tak dosłownie na druim biegunie wisiała ta wiecznie nabzdyczona i lepsza od całego wszechświata matrona. No dramat! Dzieci się spotykały na przyjęciach, zapraszały się nawzajem do domów, do zabaw, razem występowały w teatrzykach i zespawane były dość intensywnie. Negatywnej i niechętnej postawy Matki nie dało się niczym przełamać.
    W tym roku dziewczynka zmieniła szkołę, kontakt się urwał. Bożena czeka teraz na gimnazjum - czuje w kościach, że to nie koniec przyjaźni-nieprzyjaźni. ;)
    A jaka przyczyna takiego zachowania? Bogowie raczą wiedzieć.
    RAZ jeden matka zaczepiła Bożenę na spacerze, gdy ona akurat prowadziła wózek z chrześniakiem. Oceniła fizys dziecka, trzy razy się upewniła, czy to aby na pewno nie Bożeny i wróciła na zwykły tor ignorowania ostentacyjnego.
    Zagadka po prostu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to widzisz, czyli nie, że to Angielka! Tylko, że bzdziągwa, jaka może się trafić wszędzie.
      Uff! Bo już myślałam, że mam znowu zacząć podsycać swoje kompleksy :)

      Usuń
  2. Znam to z autopsji! "Moja" Clarie czasem rzuca głupkowaty półuśmiech gdy mnie widzi. Nie żebym czegokolwiek od niej oczekiwała, Borze broń! "Biedroneczko leć do nieba" jak znika w galopie ciągnąc za sobą córki ledwo przebierające nóżkami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może tubylcy ('tambylcy' :)) uważają, że emigranci jacyś tacy wygłodniali emocjonalnie są?

      Usuń
  3. Wszystko jasne. Grace jest zdeterminowana. Twój syn może przed nią uciec tylko, jeśli pójdzie do szkoły oficerskiej. Chociaż... teraz i tam kobiety przyjmują. Normalnie to matki synów uważają, że ich dziecię jest za dobre dla jakiejś tam pannicy co to ani rozgarnięta, ani dość bogata, ale może u Anglików jest odwrotnie. Przecież u nich autobusy jeżdżą po złej stronie drogi, to co się dziwić Claire? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z armią to nie będzie tak łatwo, bo na razie nie ma obywatelstwa brytyjskiego. Chyba się o to będę musiała zatroszczyć :)
      U Anglików nie jest odwrotnie. Też patrzą na to czy nie dość bogata ani rozgarnięta - tzn. tak pewnie się na mnie patrzyła Claire :)

      Usuń
  4. O w mordę! pomyślałam dosadnie na koniec wpisu;-)
    Clair Cię prześladuje! Jej uporczywe niezwracanie na Ciebie uwagi jeszcze mnie utwierdza w tym przekonaniu;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie! Może ustalmy, kto tu jest 'stalkerem'!
      Że też tego wcześniej nie dostrzegałam ... :)))

      Usuń
  5. hyhy :) Jakbym przeczytala to w jakiejs ksiazce, to bym pomyslala "ok, smieszne, ale niemozliwe". Ale "na zywca" to naprawde zadziwiajace - dlaczego, DLACZEGO Claire chcialo sie przez lata tak meczyc?!!
    Zycie to jednak takie historie pisze, jakich i Hollywood by nie wymyslil!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami sobie myślę, że Wy myślicie, że ja to wymyślam :))))
      Ale (zostawiając mnie niejednokrotnie w niezłym szoku) opisywane przeze mnie historie wydarzyły się naprawdę.
      Zresztą czytając pewne rzeczy po latach samej mi trudno uwierzyć, że to czy tamto naprawdę miało miejsce.
      Dobrze, że je utrwaliłam, he, he :)))
      Dlaczego jej się chciało tak męczyć? Sama bym chciała wiedzieć ...

      Usuń
  6. Myślę, że powinnas to zaakceptować - Grace już zagięła na B. parol. Ciekawe tylko, jaką taktykę obierze - kompletne ignorowanie (a tak naprawdę nagrywa wszystko kamerą ukrytą w guziku) czy też cmoking. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja wyobraźnia nie sięga co prawda tak daleko, ale czasami przebija się z innego strumienia świadomości myśl, że ... moje dzieci mogą się związać z Anglikami.
      Ekhm, jest to możliwe, c'nie? :)
      I ta myśl (pal licho, Grace czy nie Grace) jakoś tak mnie dziwnie nastraja.
      Bo mimo usilnego oswajania angielskiej rzeczywistości, Anglicy w mojej świadomości są wciąż jeszcze 'ciałem obcym' ...

      Usuń
  7. A może Los usiłował Wam coś powiedzieć? Może czeka Was ... nie bójmy się tego słowa- miła znajomość? Ciekawi mnie bardzo, dlaczego C. się kryła. Kompleksy? Wyniosłość?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że strach przed tym, że jak przyjaźń między dziećmi się rozwinie, to się przeniesie na grunt rodzicielski (bo tak to się tu najczęściej odbywa), a to już by wymagało przełamania pewnych oporów.
      Najwyraźniej Claire zakładała, że ja takowych oporów nie mam i nie marzę o niczym innym, jak tylko zostanie jej przyjaciółką.
      A co do miłej znajomości, to ... nie sądzę.
      Claire zamieszkuje w bezpiecznej dla mnie odległości 10-ciu kilometrów i nasze spotkania będą (jeśli w ogóle) wyjątkowym zjawiskiem statystycznym (tym bardziej, że przerzuciłam się na samochód :))

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!