Searching...
poniedziałek, 4 czerwca 2012

Donosić czy nie donosić, oto jest pytanie!

Przeczytana ostatnio historia o Babci Kubusia nie nastroiła mnie optymistycznie.
Bezinteresowna ludzka zazdrość niezmiennie mnie zdumiewa.
Wkładanie wysiłku w to by 'sąsiadowi zdechła krowa', zamiast w ciężką pracę by sobie sprawić taką samą nie mieści mi się w głowie, ale jak widać poczucie 'krzywdy i dziejowej niesprawiedliwości' nie daje niektórym spać po nocach.
Ręce mi opadły i parę innych rzeczy też, ale ... przy okazji przypomniałam sobie, jak swojego czasu zszokowało mnie angielskie 'donosicielstwo'.

Jako dziecko późnego komunizmu nie poznałam całej gamy 'atrakcji' reżimu totalitarnego, nie doświadczyłam na własnej skórze ucisku innego niż sporadyczny brak Teleranka czy notoryczny brak papieru toaletowego (bananów mi nie brakowało, bo i tak nie wiedziałam co tracę :)), nie zdążyłam płynąć pod prąd w żadnym ruchu oporu, a w związku z tym nie dałam nikomu okazji, by na mnie donosić.

Donos kojarzył mi się zawsze z czymś obrzydliwym do tego stopnia, że do dziś mam opory ze zgłaszaniem do odpowiednich władz nawet rzeczy ewidentnie nagannych.

Angielskie społeczeństwo, które nie ma traumy związanej z fałszywymi zeznaniami korzysta ze swoich demokratycznych obowiązków* bez takich oporów.
Opieka socjalna, policja, urzędy skarbowe, władze lokalne są regularnie informowane o łamaniu prawa, co generalnie wychodzi społeczeństwu na dobre, gdyż 'kablowanie' odbywa się najczęściej w słusznej sprawie.
Bycie 'podkablowanym' nie jest jednak miłe, szczególnie gdy złamało się prawo zupełnie nieświadomie i bez niecnych intencji.
Mówię to w oparciu o własne doświadczenie ...

A było tak:
Parę lat radziliśmy sobie na Wyspach Szczęśliwych bez samochodu. Transport w Londynie zaspokajał nasze potrzeby i pomagał nam żyć bez zbędnych trosk o miejsca parkingowe, przeglądy, ubezpieczenia, punkty karne i mandaty, o których krążyły niestworzone historie.
Nowa praca mojega męża oraz wzrost liczebny naszej rodziny spowodowały jednak, że myśl o kupnie jakiegoś wehikułu dojrzała w nas niczym pomidory szklarniowe po wstrzyknięciu etylenu.


Kolejny środek dopingujący zaaplikował nam bank, który wreszcie (po paru latach) zaczął nas traktować nieco normalniej, czyli jak klientów, a nie jak zło konieczne. Stało się to z powodu pierwszej solidnej wpłaty, którą mój mąż otrzymał w nowej pracy.
Po raz pierwszy jednorazowa suma wpływająca na konto osiągnęła nawet rozmiar czterocyfrowy :)).
I to wystarczyło, by zainspirować jednego z podrzędnych ‘wciskaczy kredytów’ (zwanego eufemistycznie doradcą finansowym) do wykonania do mnie telefonu pod hasłem: „Pani Fidrygauko, chcielibyśmy zaprosić panią do naszego banku, żeby zrobić annual review (przeanalizowanie stanu) państwa konta”.
No doprawdy, jak oni to umieją ładnie ująć w słowa!

Zweryfikowani przez system bankowy, w pełni poczytalni i całkowicie odpowiedzialni za popełniane czyny, ulegliśmy propozycji i zafundowaliśmy sobie kredyt na samochód.
Wieczorem, w dniu kiedy otrzymaliśmy zaproszenie do banku, zaczęliśmy już nawet snuć nieśmiałe marzenia o zobaczeniu czegoś więcej niż londyńskie parki :).
Na pierwszy rzut poszły Legoland, Cotswolds i festiwal Wikingów w Yorku. Podróże po mapie przeplatały się z szukaniem odpowiedniego modelu.

Nie będzie to chyba zdziwieniem, że sprawy potoczyły się bardzo szybko. W ciągu 24 godzin od spotkania (na którym męczyłam pana przez ponad godzinę na temat ewentualnych kluczków w umowie), mieliśmy na koncie środki na zakup samochodu.
Model był wybrany, internet przeszukany w celu znalezienia optymalnej oferty i - co najważniejsze - kolor zaakceptowany :))

Niestety dalszy przebieg wypadków nie miał już tak łagodnego przebiegu.
To by było zbyt banalne!
Naprawdę byłabym mocno zdziwiona, gdyby wszystko poszło jak z płatka.

Kombinacja pokręconej, wyspiarskiej logiki, angielskiej flegmy, lokalnego olewactwa i fidrygaukowego ‘szczęścia’ zaowocowały następującą dramaturgią wypadków:
Po rozważeniu różnych opcji, od kupna samochodu na e-bay’u, przez rozglądanie się po okolicznych samochodach w celu znalezienia karteczki z napisem ‘For Sale’, aż po salon (pojazdów używanych :)) zdecydowaliśmy się na tę ostatnią.
Z przyczyn oczywistych.
Jako totalne żółtodzioby w kwestiach papierkowych woleliśmy wybrać opcję, gdzie ryzyko wyrolowania nas byłoby minimalne.

Dealer samochodów reklamujący swój salon hasłem ‘Peace of mind’ (w wolnym tłumaczeniu – jeśli kupisz u nas będziesz miał ‘święty spokój’, jako że wszystkie formalności załatwimy za ciebie) wydał się nam rozsądnym wyborem.

Małżon pojechał na miejsce (jedyne 2 godziny w jedną stronę; Londyn, mocium panie, Londyn), samochód obejrzał, zapłacił zaliczkę i miał przyjechać po odbiór po paru dniach.
W tym czasie facet miał zrobić przegląd techniczny samochodu i przygotować niezbędne papiery.
Do mojego męża zaś należało załatwienie pozostałych formalności, koniecznych do wydania samochodu, w tym ubezpieczenia, które kupił przez internet.

Gdy w sobotę przyjechał po samochód okazało się, że ... nie może nim jechać, bo nie mamy opłaconego podatku drogowego. Podatek drogowy w UK nie jest częścią ubezpieczenia i musi być wykupiony oddzielnie, a sławetny krążek przyczepiony do przedniej szyby jest oficjalnym potwierdzeniem opłaty.



Jego sława wzięła się stąd, że jego brak lub przeterminowanie kończy się najczęściej odholowaniem samochodu w trybie natychmiastowym.
W najlepszym wypadku pojazd zostaje ‘zaklampowany’ (założenie blokady na koła), a uwolnienie go kosztuje słono.

Najciekawsze jest jednak to, skąd się najczęściej bierze ów ‘tryb natychmiastowy’.
Ni mniej ni więcej tylko z ‘życzliwych’ donosów sąsiadów.

Otóż - jak już pisałam wcześniej - Anglikom, którzy nie mają za sobą doświadczeń komunizmu, gotowych blankietów donosów na pocztach i innych wymysłów systemu totalitarnego, donos nie kojarzy się z czymś moralnie nagannym. Dla Anglika jest to po prostu obywatelski obowiązek piętnowania bezprawia. Tym bardziej, iż bezprawie owo godzi bezpośrednio w podstawową potrzebę egzystencjalną Anglika, jakim jest wolność parkowania :).
Znalezienie miejsca parkingowego w Londynie graniczy z cudem – a to ze względu na liczne obwarowania, a to ze względu na zatrważającą liczbę samochodów. Dlaczego więc osobnik niepłacący podatku ma swobodnie sobie parkować, a ktoś ze świeżutko opłaconym Road Tax ma parkować parę ulic dalej od swojego domu?!

Nasz samochód nie miał owego Road Tax, gdyż ... Mr. Peace-of-Mind nie powiedział nam, że trzeba je wykupić niezależnie, zakładac, że każdy głupi to wie.
Każdy głupi może i tak, ale każdy emigrant (ubogi w tzw. common knowledge, wysysane przez Brytyjczyków z mlekiem matki) już niekoniecznie.

Pan Peace-of-Mind doradzał, żeby samochód zostawić w salonie i odebrać po paru dniach.
Ale ja, szybka dziewczyna, sprawdziłam że można wykupić Tax Road online i namówiłam M., żeby śmiało jechał do domu (zamiast tracić ponownie parę ładnych godzin na dojazd do salonu).

Dziarsko zabrałam się do surfowania, by zatknąć za szybę chociażby potwierdzenie zakupu krążka. Okazało się jednak, że ... owszem, podatek ów można kupić przez internet, ale trzeba być w posiadaniu oryginału umowy ubezpieczeniowej, która dopiero szła do nas pocztą, o czym również Mr. Peace-of-Mind nie raczył nas poinformować.

Po dalszym szperaniu w internecie dowiedzieliśmy się także, że de facto potrzebny nam będzie dowód rejestracyjny samochodu, którego przysłanie może zająć nawet do 4 tygodni!!!!!

Nie ukrywam, że padł na nas blady strach.
Wizja naszego samochodu stojącego bez należytego krążka przez tak długi czas, po prostu wbiła nas w fotel.
Przypomnieliśmy sobie te wszystkie internetowe dyskusje, opisujące mrożące krew w żyłach historie o sąsiadach kablujących jeden na drugiego, o horrendalnych karach, o odholowywaniu samochodów i od razu wyparowała z nas cała radość z posiadania czterech kółek.
Nie zniwelowała tego nawet krótka przejażdżka, w czasie której Młoda cały czas się pytała: „A gdzie ta niespodzianka, którą tato miał przywieźć?” :)) albo „Jedziemy do Warszawy?”.

Po powrocie, w wyniku dalszego śledztwa w internecie, zasięgnięcia rady u znajomych i wreszcie u źródła czyli w DVLA - czegoś na kształt centralnego wydziału komunikacji - dowiedzieliśmy się, że na szczęście z ważnym ubezpieczeniem będziemy mogli wykupić Road Tax na poczcie. Trochę nam ulżyło, bo to skracało potencjalnie czas oczekiwania do 2-3 dni.
Do tego nasza uliczka była ‘driver-friendly’ czyli nie było na niej parkomatów ani ograniczeń w parkowaniu tylko dla mieszkańców, a zatem ‘parkingowcy’ czatujący na najmniejsze przewinienia, się na niej nie pojawiali.
Pozostał jedynie pewien niepokój w kwestii sąsiadów, których w większości zupełnie nie znaliśmy. Stwierdziliśmy jednak, że od sobotniego późnego popołudnia do poniedziałku i tak nic się nie wydarzy, a do tego czasu powinno już dotrzeć ubezpieczenie.

Możecie sobie zatem wyobrazić nasz szok, gdy .... następnego dnia, w niedzielę rano, w niecałe 24 godziny od zakupu samochodu znaleźliśmy za wycieraczką ... nasz pierwszy mandat!

Szok był tym większy, że jeszcze pół godziny wcześniej (gdy M. szedł po bułki) go nie było.
Zachodziliśmy w głowę, komu i z jakiego tytułu chciało się pofatygować na spokojną, boczną uliczkę w niedzielę, czyli w dniu w którym parkingowcy nie pracują, bo parkowanie (poza ścisłym centrum Londynu) jest za darmo.
Jedyną nasuwająca się na myśl odpowiedzią byli ... sąsiedzi.

Staliśmy tak przed tym naszym samochodem sparaliżowani i wściekli, nie wiedząc, co dalej robić.
„Brać ten mandat czy nie? Jak weźmiemy, to nam jeszcze wlepią kolejny”.

Stwierdziliśmy, że pojedziemy na zaplanowaną do centrum Londynu wycieczkę metrem, a o mandacie pomyślimy później.

Po fajnym spacerze – już trochę bardziej wyluzowani – udaliśmy się do metra, które było strasznie zapchane. M. chciał poczekać na następne, ale ja wolałam już się znaleźć w domu i ... poznać wysokość kary :))
Po drodze nawet żartobliwie zastanawialiśmy się czy samochód nasz aby jeszcze stoi.

Stał.
I ponuro świecił żółto-czarną folijką z mandatem w środku.
Chcąc – nie chcąc wzięliśmy go, by z ciężkim sercem dowiedzieć się, że jesteśmy ubożsi o 100 funtów (wtedy równowartość miesięcznego biletu na metro i wszystkie autobusy), choć jeśli zapłacimy w ciągu 14 dni, to wyniesie nas to tylko 50 funtów (łaskawcy!).
Fajny początek...

Jak już ochłonęliśmy po zapoznaniu się z sumą, moją uwagę przykuł powód wystawienia mandatu.
A nie był nim wcale (jak pierwotnie podejrzewaliśmy) brak Tax Road, ale ... zaparkowanie na miejscu dla niepełnosprawnego!
Przyznam szczerze, że wkurzyliśmy się jeszcze bardziej.
Bo to już nie była kwestia sąsiedzkiej złośliwości, tylko naszej głupoty, a raczej braku spostrzegawczości.
Na usprawiedliwienie dodam tylko, że miejsce to, rzekomo jasno i wyraźnie zaznaczone, wyglądało tak:


Zero znaku na drodze (kiedyś był, ale się zmył) - tylko słupek z mikrusową tabliczką, który z perspektywy (jadącego po raz pierwszy w Londynie) kierowcy wyglądał baaaardzo niepozornie. Ot, metalowy pręt.

Parkingi dla niepełnosprawnych to świętość i jestem oburzona, gdy ktoś z lenistwa lub ignorancji parkuje w takim miejscu.
Tym bardziej więc byłam zdruzgotana.

Ale uwierzcie, nadmiar emocji związany z kupnem samochodu, z brakiem Tax Road, z pierwszą przejażdżką po lewej stronie, aż wreszcie z radością ze znalezienia jakiegokolwiek miejca do parkowania spowodowały, że zupełnie przegapiliśmy ten (skądinąnd słabo widoczny - musicie to przyznać) znak.

"Trudno. Co się stało, to się nie odstanie." - pomyślałam zrezygnowana. "Pierwszą lekcję dla użytkowników dróg mamy już za sobą".
Kazałam M. natychmiast iść i przestawić samochód.
Chłop ruszył w kierunku samochodu i zatrzymał się przy nim na równi z ... lawetą, która właśnie przyjechała go odtransportować!

Jak bym taką scenkę zobaczyła w jakimś filmie, to bym stwierdziła, że to jakaś marna komedia.
Ale to się działo naprawdę!
Kolejne 200 funtów (2 miesięczny bilet na metro i wszystkie autobusy) właśnie się upłynniało z naszego konta.
Widocznie sąsiad się wkurzył, że mandat nie zadziałał. Postarał się więc o drastyczniejsze środki.

I to wszystko w ciągu pierwszej doby posiadania samochodu!

Pan Laweciarz pokazał rączką na nasz samochód ...
Na szczęście mój mąż, człowiek bez systemu nerwowego postanowił - że zacytuję pana Korwin-Mikkego - ‘rżnąć głupa” i powiedział, że on dopiero co zauważył mandat i właśnie odjeżdża.
Holowniczy okazał mu na szczęście łaskę i pozwolił się oddalić.
Nie muszę chyba pisać, że nasza radość z posiadania samochodu w skali 0-10 była ... -1.

W poniedziałek przyszły papiery, z którymi natychmiast pognałam na pocztę. Zapłaciłam podatek drogowy, zdobywając kółeczko potwierdzające moją sprawiedliwość wobec angielskiego prawa drogowego, które natychmiast pognałam przylepić.

Ulga była wielka, ale niesmak pozostał.
Niesmak po tym, że ... jednak (jak się potem okazało) donieśli na nas nasi sąsiedzi.
Sąsiedzi, których codziennie widywaliśmy i wymienialiśmy się kurtuazyjnym 'Hello', a których niepełnosprawny syn, oczekując na szkolny transport, machał codziennie ręką do naszych dzieci.
I ok.
Nie mam do nich pretensji, o to, że zgłosili to.
Mieli do tego prawo.
To było ich miejsce.
Ale trochę mi przykro, bo jak później zaczęłam odtwarzać w mózgu ‘filmik’ z przejażdżki, to przypomniałam sobie, że sąsiad ów widział, jak parkowaliśmy na niedozwolonym miejscu, jak się wytarabanialiśmy z dzieciakami, jak się kręciliśmy koło naszego samochodu i JEGO miejsca parkingowego.
Widział, bo akurat przyszła do niego paczka, po którą wyszedł na zewnątrz.
A jednak wolał – zamiast zwrócić nam uwagę – donieść na nas w niedzielę do gminy (swoją drogą, to do dziś zachodzę w główę, gdzie on właściwie zadzwonił, bo urząd gminy był przecież nieczynny) i wezwać lawetę...

W sumie, to jestem mu nawet wdzięczna, bo ... otrzeźwiający 'kubeł zimnej wody' pomógł nam zapewne uniknąć wielu kolejnych mandatów.

_______________________________________________

* W razie gdyby ktoś miał problemy ze zrozumieniem mojej pokrętnej logiki, pragnę podkreślić, że wspomniane przeze mnie demokratyczne obowiązki nie odnoszą się do świństw zrobionych z czystej zawiści (patrz link o Babci Kubusia).





poniedziałek, 4 lipca 2012







2012/06/04 00:45:24
Daj spokój! Czytałam to jak kryminał co najmniej! Nie wiem, czy to jest kwestia wychowania, ale chyba raczej zwykłej, ludzkiej życzliwości. To znaczy - myślę, że najpierw delikwentowi podpowiadam, zwracam uwagę, a potem, gdy nie skuma - donoszę. To znaczy - u Was, bo u nas nie donoszę, bo to i tak nic nie da.
Ciekawa jestem Waszych dalszych stosunków z tymi sąsiadami - chyba nie były już takie jednoznaczne? Zaznaczam, że jestem dosyć karna: przechodzę na zielonym, raczej tylko po pasach, nie zaparkowała bym na miejscu dla inwalidów itd., ale bez przesady!
Mam także doświadczenia z Niemiec, gdzie jakiś czas mieszkałam. Tam sąsiedzi potrafią donosić, gdy myślą (MYŚLĄ!), że krzywdzi się dziecko. Tak więc - na wszelki wypadek - dzieciom nie daje się choćby krzyknąć ani zapłakać (ze strachu), bo przyjadą służby (Jungendamt) i zabiorą dziecko. To już lepiej chować dzieci bezstresowo...
Już pisałam, że nie cierpię wszelkich skrajności?


2012/06/04 09:44:14
Przyszło mi do głowy (bo też zazwyczaj charakteryzuję się pokrętną logiką), że sąsiadom po prostu było tak niezręcznie zwracać Wam uwagę, wytykać błąd, a więc zawstydzać, że łatwiej było wezwać odpowiednie służby;) Co nie zmienia faktu, że czułabym się baaardzo urażona takim zachowaniem i myślę sobie, że wszelkie stosunki dobrosąsiedzkie po czymś takim byłyby już zupełnie niemożliwe. Urażona poczułam się już od samego czytania... I strasznie zmęczona samochodowymi perturbacjami...
Ty to potrafisz opowiadać...;)


2012/06/04 10:41:03
Wypisz, wymaluj ale tam tak jest. Dobrze, że nie ustawili blokady na koło. Tak zrobili naszemu koledze, który kupił auto i nie zdążył z ubezpieczeniem.


2012/06/04 11:26:40
@Rest, ja też jestem za przestrzeganiem prawa i za wyciąganiem konsekwencji wobec tych, którzy je łamią. Tak się składa, że czasami łamiemy je nieświadomie - ale cóż, takie życie i konsekwencje trzeba ponieść. Ale właśnie w tym konkretnym przypadku zdziwił mnie brak zwykłej ludzkiej uprzejmości i 'normalności'.
Stosunki z sąsiadami były nijakie. Syn nadal (w nieświadomości) machał do naszych dzieci, a rodzice unikali nas wzrokiem w czasie nielicznych przypadkowych 'zderzeń' naulicznych :)
Co do Social Services, to tutaj też krążą niebywałe historie, rówież o niesprawiedliwym, nieuzasadnionym zabieraniu dzieci rodzicom.
Extrema ... też ich nie cierpię. Czasami wylewa się dziecko z kąpielą.

@Ren-ya, myślę że raczej się nie wstydzili.
Bardziej prawdopodobną wersją było, iż pewnie mieli dość walki z ignorantami zajmującymi ich miejsce (bo niestety była to częsta praktyka na tej uliczce: raz, że był to oblegany zaułek, jeden z nielicznych nieoparkometowanych w okolicy, dwa, że miejsce naprawdę było beznadziejnie oznaczone - obie rzeczy zresztą uległy zmianie; po mojej interwencji w gminie wymalowano na drodze nowy, piękny znak 'disabled', a po roku założono parkomaty) - pan był więc w wojowniczym nastroju i donosił na każdego, kto się nawinął.
Co do opowieści, to ... mam ich jeszcze trochę w zanadrzu. Stay tuned :)))

@Dana, generalnie jestem za przestrzeganiem reguł (a Polacy mają często postawę: "Przepisy są po to, by je łamać" :)). Czasami jednak uprzejmość mogłaby załatwić dużo więcej niż stawianie sprawy na ostrzu noża.
Dobrze, że chociaż Laweciarz okazał się ludzkim panem.


2012/06/04 14:49:30
Siedze i od wczoraj mysle co napisac. Praktycznie nigdy sie nie spotkalam z takim donosicielstwem dla samego donosicielstwa. Chociaz kilka lat temu mielsimy tutaj taka sasiadke, ktora miala na pienku ze wszystkimi sasiadami (udawala ciaze) ale ona byla niezrownowazona psychicznie i jak sie wyprowadzala to naskarzyla na kilku sasiadow, ze nie maja ogrodzenia pomiedzy dzialkami, a powinno byc. Teraz ogrodzenia sa:))
Ale to byl chyba jedyny taki przypadek.
Za to przypomnialo mi sie jak zaraz na poczatku kiedy jeszcze mieszkalam z Owczesnym przyjechali do nas znajomi z NJ swoim samochodem i od drzwi ten facet z taka ironiczna uwaga do Owczesnego "mata tu jakos policje osiedlowa czy co" Owczesny pyta o co chodzi, a ten tlumaczy, ze zaparkowal samochod i ktos do niego podszedl i zapytal jak dlugo bedzie tu stal. Poniewaz ten nasz gosc za bardzo rozgarniety w mowie po angielsku nie byl to powiedzial po polsku "a c**j cie to obchodzi" i poszli dalej.
I teraz sie do nas skarzy, ze co to za zwyczaje, cala ulica wolna a ktos go sie pyta jak dlugo bedzie stal. Owczesny zapytal go po ktorej stronie ulicy zaparkowal? a ten mowi "jak to po ktorej, po tej co wasz dom" na co Owczesny "spierdalaj przeparkowac, bo za 20 minut zaczyna sie sprzatanie ulicy i albo ci wlepia mandat albo sciagna samochod"
Okazalo sie, ze wlasnie jeden z sasiadow w dobrej wierze chcial pomoc i uprzedzic, ze jesli samochod ma stac dluzej to raczej powinien byc zaparkowany w innym miejscu.
A on nawet nie zwrocil uwagi na tablice informujaca o sprzataniu.
Ech ludzie....;)


2012/06/05 02:39:13
Ja bym jednak wygarnęła tym sąsiadom, uprzejmie ale konkretnie. To znaczy zrobiła wykład o historycznych aspektach donosicielstwa w waszej ojczyźnie i recepcji zjawiska na obczyźnie... Ostatecznie wyrwałabym klombik ;)
A te twoje life stories są bardzo pouczające ;)
pozdrawiam!


2012/06/05 12:14:46
@Stardust, muszę przyznać, że niestetety często mam na sumieniu 'grzech nieczytania'. Pośpiech, błędne przypuszczenie, że gdzieś indziej było podobnie, więc pewnie i tym razem musi być podobnie, czy postawa 'jakoś to będzie' nie raz wpędziły mnie w kłopoty.
Wasz znajomy był chyba z lekka przewrażliwiony :)) a sąsiad wykazał się właśnie normalnością.

@Inwentaryzacjo Krotochwil (fajny nick :)) - jak widzać na zdjęciu, klombiku nie było :))
A co do wygarnięcia, to ja jednak zupełnie nie jestem asertywna i nie lubię konfrontacji, więc (co już pisałam nie raz) stosuję raczej szkołę uników :))
Wykłady historyczne o różnych aspektach naszej historii mam za sobą - choć nie w sytuacjach konfliktowych i przyznam, że ... raczej spływały one po rozmówcach, jak po kaczce :))
Z wyjątkiem paru "Oh! really?" nie udało mi się na rozmówcach wywrzeć większego wrażenia, więc chyba nie mam zbyt dużej siły przebicia.

Dobrze, że choć moje wpisy na blogu są pouczające ;-DD


2012/06/06 00:59:37
o babci Kubusia to granda, nie ma dwóch zdań. A jeśli idzie o to donoszenie, to taka jest ichnia mentalność, nie bedą się z kimś szarpać wszystko załatwiają przez managera (skarga na koleżankę w pracy) czy policję. Dziwi mnie to bardzo, ale cóż, co kraj to obyczaj


2012/06/06 14:17:03
@Kasiu, masz rację, że oni wolą większość rzeczy załatwiać na poziomie formalnym, unikając konfrontacji. Taka już chyba natura Wyspiarzy. Choć czy ja mogę tak autorytarnie pisać o ich naturze? Wciąż ich jeszcze 'rozgryzam', a poza tym co człowiek to inny (choć pewne tendencje da się jednak zauważyć).

A brwi unoszę ze zdziwienia niezmiennie prawie każdego dnia ...

0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!