Searching...
czwartek, 14 maja 2015

ciasteczka ogórkowe

Jestem urodzonym liderem.
Liderem z podciętymi skrzydełkami, który całe życie słyszał: "A po co ci to?! Nie wychylaj się!"

No dobrze, przesadziłam z tym liderem. Może raczej sprawnym organizatorem :)
Ale też z zaprzepaszczonym talentem, bo przecież większość moich prób zarządzania kwitowana była krótkim, a rzeczowym: "Przestań się szarogęsić!"

A może mi się coś majaczy?
Choć chyba nie, bo jak patrzę na mojego syna, to widzę, że genów oszukać się nie da.
Też mu często mówię: "Nie rządź się człowieku!" :)
Ale wiem, że on się do tego nadaje.
Nie, nie do wydawania rozkazów, nie do pokazywania paluszkiem, czy nadzorowania z sofy, co jak na razie wychodzi mu najlepiej.
Ale ma w sobie cechy, które powodują, że to on jest tym, który pierwszy rzuca pomysł, który potrafi skrzyknąć towarzystwo, zaplanować i zorganizować chociażby taką akcję jak 'zróbmy mamie urodziny-niespodziankę'.
To przez niego już w przedszkolu łapały mnie w szatni jakieś matki, by potrząsnąć mą dłoń ze słowami: "Chciałam panią poznać, bo mój synek ciągle mówi o pani N.")
Ma świetne poczucie humoru i dystans do samego siebie (choć bywa panikarzem) - a to, moim zdaniem, jest niezbędną cechą lidera, szczególnie jak się ma pod sobą mieszankę charakterologiczną.


Powtarzam mu, że te jego cechy są ani dobre, ani złe. Są neutralne. Ale mają równe szanse podryfować w obu kierunkach: nadętego buca o zapędach dyktatorskich lub kogoś, kto umie zmotywować i zaktywizować innych.

Przeprowadziłam niedawno ciekawą rozmowę z kimś, kto jest dla mnie autorytetem (ze względu na swoją postawę, osiągnięcia i owoce swojego życia) na temat tego, czy można 'wykształcić lidera'.
On twierdził, że nie, bo jest to naturalny dar i albo się nim jest, albo nie.
A ja ośmieliłam się nie zgodzić, bo owszem, uważam, że nie da się wycofanego introwertyka wcisnąć w garnitur przywódcy tłumów, to jednak myślę, że istnieje potrzeba kształtowania, a może inaczej mówiąc szlifowania naturalnych talentów, drzemiących w niektórych z nas.


I chyba nie jestem w tym myśleniu odosobniona, bo ostatnio, gdy mój syn wybierał opcje GCSE (przetłumaczmy to roboczo jako przedmioty maturalne, które będzie chciał zdawać), podszedł do mnie jego nauczyciel w-fu i zaczął mnie przekonywać, że to dla N. świetna opcja. Już w myślach pukałam się w czółko, myśląc sobie, że facet postradał zmysły, by proponować mojemu dziecku zawracanie sobie głowy egzaminem z wychowania fizycznego, gdy on rozwinął myśl, iż jest to tak naprawdę PE with leadership czyli liczyć się będą nie tylko uzdolnienia w sporcie, ale właśnie umiejętności zarządzania grupą czy motywowania grupy.

Po tylu latach w oderwaniu od polskiej rzeczywistości szkolnej (a i brak z nią odświeżonego przez edukację dzieci kontaktu) nie wiem, czy coś się w Polsce w tej kwestii zmieniło - ale za moich czasów jedynym sposobem, aby liznąć trochę dobrych wzorców było harcerstwo.
Szkoła miała w dużym poważaniu kształcenie postaw innych niż przytakiwanie władzy ludowej, a i w sporcie (a chodziłam do szkoły mistrzostwa sportowego, więc mogę mieć coś do powiedzenia w temacie) liczył się też głównie zamordyzm, złośliwe docinki i życie w dobrej komitywie z trenerem.
Wiedza Obywatelska, o społeczeństwie, czy jak to tam zwano, to było nic innego jak piąte koło u wozu, powód do kpin z paramilitarnego powitania 'Czoł-tel-sorze!' lub ewentualne okienko służące spisywaniu pracy domowej od klasowych prymusów.


Dopiero w Anglii zaczęłam z zainteresowaniem obserwować, jak wychowanie obywatelskie (nie 'Wychowanie Obywatelskie' jako nudny przedmiot, ale jako integralna część systemu nauczania i element kształtowania przyszłych świadomych i zaangażowanych społecznie członków społeczeństwa) materializowało się w codziennym życiu uczniów.

Jedną z zasad funkcjonowania każdej szkoły jest demokratyczne decydowanie uczniów o różnych ważnych dla nich sprawach. Samorząd szkolny (school council) jest wybierany z przedstawicieli wszystkich klas, co jest o tyle łatwiejsze, że w tutejszych szkołach najczęściej są tylko po dwie klasy równorzędne (czasami tylko po jednej, a w porywach - bardzo rzadko - trzy). Każdy z kandydatów, począwszy od ... czterolatków, czyli dzieci z 'zerówki' (Reception Class) musi przekonać jak najwięcej dzieci do głosowania. W klasach starszych może to być proces bardziej zaawansowany, angażujący takie elementy 'kampanii' jak sporządzanie plakatu wyborczego lub
przygotowanie mini wystąpienia, które następnie ma przedstawić całej klasie.

Ponadto w szkołach bardzo popularny jest system zdobywania punktów dla swojej grupy. Są to tzw. 'house points', które otrzymuje się za różne pozytywne zachowania, nie tylko dobrą naukę, ciekawą odpowiedź, odrobienie pracy domowej, ale też za pozytywną postawę (np. pożyczenie koleżance gumki :))) albo ... zmianę postawy, czyli nagradzanie jakiegokolwiek postępu (co daje też duże szanse na dowartościowanie się klasowym 'zakałom' i łobuziakom). Cała szkoła podzielona jest najczęściej na 4 grupy (houses), które ze sobą konkurują. Dzieci są dzielone na grupy przez nauczycieli, którzy dbają o to, by każda z nich miała mniej więcej równe szanse (pod względem zdolności jej członków) na finałowe zwycięstwo. Rodzeństwo zawsze jest w tej samej grupie, żeby unikać niezdrowej rywalizacji. Punkty podliczane są raz na tydzień, a pod koniec trymestru (rok szkolny podzielony jest w Anglii na trzy części) zwycięzcy dostają nagrodę w postaci np. możliwości przyjścia do szkoły w swoich ubraniach (tak, wiem, wiem, dla kogoś kto nie doświadcza mundurkowej rzeczywistości to brzmi śmiesznie, ale dla tutejszych dzieci tzw. mufti day to prawdziwa radość!)
Aby zostać kapitanem takiej grupy też trzeba walnąć 'mowę tronową' (przygotowania znam z autopsji, bo jedno z moich dzieci jest właśnie 'house captain, a drugie 'school council member')


W szkołach średnich organizowane są różnego rodzaju imprezy jak np. Sport Awards Evening czy Excelence Day, na których cała oprawa reżysersko-konferansjeryna leży całkowicie w rękach uczniów, delikatnie nadzorowana i monitorowana przez wybranych przedstawicieli ciała pedagogicznego.

Jedną z najbardziej popularnych form nauki jest praca w grupach!
Angielskie dzieci nie siedzą w ławkach jak tydzień długi i szeroki.
O nie!
One są non-stop przetasowywane, a to w grupy odpowiadające ich zdolnościom, a to w grupy związane z ich zainteresowaniami, a to grupy losowo wybrane.
W grupach przeprowadzane są eksperymenty, w grupach robi się projekty, w grupach robi się poszczególne elementy projektów, by później, po skoordynowaniu przez - a jakże - wybranych uczniów, połączyć je w całość.

I właściwie każdy dzień stwarza okazję, by uczyć się funkcjonowania w grupie, zarządzania grupą, przemawiania do grupy, poddawania się grupie czy przeciwstawiania się grupie (w czasie tzw. kontrolowanych kłótni czy debat typu 'za i przeciw').

Angielskie dzieci są uczone, że ich zachowanie, ich wygląd, ich osiągnięcia reprezentują ich szkołę na forum lokalnej społeczności.
Na każdym kroku podkreślane jest znaczenie pracy zespołowej, wspólnego wysiłku, doceniania wkładu każdego z uczniów w końcowe osiągnięcia.
Dlatego też na szkolnych apelach, które odbywają się codziennie (i co, moim zdaniem, bardzo buduje poczucie jedności i nie ma nic wspólnego z nudnymi 'akademiami na cześć') celebruje się nawet najdrobniejsze zwycięstwa, także te pozaszkolne (dzieci mogą np. przynosić medale zdobyte na zawodach pływackich czy tanecznych).


Szkoły mają swoje własne hymny, logo, hasła, zwyczaje, tradycje hołubione i celebrowane od pokoleń. Stąd też niesłabnące powodzenie mundurków, jako elementu identyfikującego daną szkołę.

Dzieci wysyłane są na niezliczone konferencje, warsztaty czy obrady jak np. lokalne obrady na temat ekologii, pozytywnego nastawienia i zdrowia emocjonalnego ('teaching happiness and well-being' co może brzmi trochę 'buddyjsko' ale tak naprawdę rozbija się o nazywanie pewnych uczuć, naukę radzenia sobie ze stresem, uczenia się alternatywnych reakcji na własne emocje czy zachowania innych) czy międzyszkolne dni nauki, gdzie muszą poradzić sobie z jeszcze większym wyzwaniem jakim jest współpraca (a czasem też zarządzanie) z grupą zupełnie nieznanych dzieci, a także (poprzedzone dyskusjami i negocjacjami) tworzenie różnorodnych projektów.

Szkoły ponadto często współpracują z różnego rodzaju fundacjami, a dzieciom nieobce jest chodzenie do hospicjów czy organizowanie zbiórek na cele dobroczynne.

Wiele programów rozrywkowych ma swoje odpowiedniki dla młodszych widzów (z równie młodymi uczestnikami) - np. Junior Master Chef czy Young Apprentice.

I wiecie co?
Efekty tej edukacji widać w tutejszym społeczeństwie.
A najbardziej widać je ... w czasie wyborów*.
W zaangażowaniu zwykłych ludzi w poznawanie kandydatów i ich programów, we frekwencji wyborczej i w sposobie prowadzenia politycznych sporów.


Nie jestem zupełnie zwierzęciem politycznym.
Nie pasjonuję się operą mydlaną pt: 'W świecie władzy'.
Ale mam swoje okresy ożywienia, szczególnie wtedy, gdy wszystkie możliwe media bombardują mnie informacjami o programach politycznych, wzlotach i upadkach szefów partii czy wadach i zaletach poszczególnych programów.
Dzieje się to głównie ... w okresie wyborów :)


Przyznam, że obejrzałam parę debat z udziałem liderów głównych partii (Cameron, Milliband, Clegg) i byłam pozytywnie zaskoczona ich poziomem.
A nawet jeśli nie poziomem, to ich przebiegiem.


Prowadzący debatę bez jakichkolwiek skrupułów 'grillowali' polityków ogniem pytań, acz bez napastliwości, chamstwa, ironii, czy zasypywania ich potokiem słów bez dawania czasu na odpowiedź.
 

Uczestniczący przedstawiciele społeczeństwa (na debaty zapraszani są zwykli obywatele z różnych opcji politycznych, którzy zadają politykom przygotowane, co nie znaczy 'ukartowane' pytania), którzy nie mieli oporów powiedzieć politykom wprost, że kłamią, że nie wywiązali się z danych obietnic, że ich rozwiązania są niespójne. Zachowywali się jednak kulturalnie, nie obrzucali nikogo inwektywami, nie majaczyli o 'dziadkach z Wermachtu' ani nie wyciągali trupów z szafy, nie maglowali afer, nie węszyli spisków, nie histeryzowali.
Zadawali konkretne pytania o najbardziej bolące kwestie: prywatyzacji służby zdrowia, ograniczenia imigracji, zmniejszenia podatków, tworzenia miejsc pracy, opłat za studiowanie i udogodnień dla niepełnosprawnych (tak, tak, też przecierałam oczy ze zdumienia, gdyż Anglia to wg mnie kraj, który ma wiele dobrych rozwiązań pomagających ludziom niepełnosprawnym funkcjonować całkiem dobrze w społeczeństwie).


Aż wreszcie sami politycy - 'wyszczekani' w dobrym tego słowa znaczeniu, szybcy w ripostach, kulturalni (zwracający się do zadających pytania po imieniu i dziękujący im za zadanie tak świetnych pytań), uśmiechnięci, skoncentrowani na pozytywach, konkretni i jasno określeni, a przede wszystkim mówiący o programie SWOICH partii, a nie obrzucający błotem innych (jeśli tylko zdarzyło się im zejść na manowce porównań, prowadzący lub ktoś z publiki natychmiast sprowadzał ich na ziemię, mówiąc, że woleliby, aby o partii konkurencyjnej mówił tamtejszy lider :)))

I nie, nie chcę przez to powiedzieć, że byli zawsze wiarygodni, bo nie raz złapałam ich na pleceniu andronów i farmazonów nie mających żadnego pokrycia w rzeczywistości**.
Nie sądzę, że tak spektakularnie zwycięscy konserwatyści spełnią wszystkie swoje obietnice.
Ale na pewno będą konsekwentnie dążyć do realizacji postanowień swojej partii, bo ... są one stałe od wielu lat.
W Wielkiej Brytanii łatwiej jest ukształtować sobie poglądy polityczne, bo jasne jest, kto jest kim.
Nie ma Partii Przyjaciół Piwa, nie ma komików czy muzyków próbujących zmieniać świat, nie ma Stanów Tymińskich pojawiających się z czarną teczką.

Z perspektywy Wyspy jeszcze bardziej widać ten cały polityczny cyrk, jaki odbywa się w Polsce.
 

Oglądałam debatę prezydencką z czystej ciekawości, gdyż od dawna już nie biorę udziału w polskich wyborach.
I przecierałam oczy ze zdumienia, przykazując mężowi raz po raz, by mnie szczypał, bo nie wierzyłam własnym zmysłom.
 

Ludzie!
Ten nieprawdopodobny bełkot mnie zamroczył (diamentowe ambasady, neo-arystokracja partyjna, hamowanie wampiryzmu, orzeł sprzed czasów masonerii okalającej go unijnymi gwiazdeczkami, postulowanie polityki cynicznej i wyrachowanej, ochrona kiboli, strzelanie z kuszy i tym podobne, NIC NIE ZNACZĄCE DLA ZWYKŁYCH OBYWATELI B-R-E-D-N-I-E !!!)***


Nie mam zamiaru analizować programów wyborczych poszczególnych kandydatów, bo ani ich dobrze nie znam, ani nie mam na to ochoty.

Zastanawia mnie bowiem tylko jedno:
Czy tym ludziom nie jest wstyd zrobić z siebie takich błaznów?!
 

Czy taka pani Ogórek nie widzi swojej drętwoty, mierności, niekompetencji i sztuczności w kreowaniu się na Hilary Clinton?

Czy taki pan Cookies Kukiz (stąd moje ciasteczka w tytule, nie z szału na nowe przepisy, bynajmniej :))) nie czuje się zażenowany brakiem jakiejkolwiek koncepcji poza zniszczeniem obecnego układu??? Czy bycie spoza systemu jest wystarczającą KWALIFIKACJĄ na kogoś, kto ma zarządzać krajem?

Czy jacyśtam panowie Kowalscy (szczerze powiedziawszy to byłoby nawet śmieszne, gdyby prezydent Polski miałby tak na nazwisko; a na imię Jan :))) Tanajno czy inni samozwańczy liderzy z kosmosu myślą, że tylko dlatego, że potrafią wyartykułować swoje poglądy przy grilu z sąsiadami, są automatycznie predysponowani do spełniania ważnych państwowych funkcji urzędniczych???
Co siedzi w głowach tych ludzi?!

Aż wreszcie, czy wyobrażacie sobie, żeby David Cameron, Angela Merkel czy Barak Obama w czasie kampanii udali się do ... prywatnego mieszkania jakiegoś tam samozwańczego szołmena mającego swój, owszem dość popularny, kanał na youtube, po to by podlizać się elektoratowi (mając go chyba za skrajnych idiotów, którzy nie są w stanie połapać się, że im się wciska wyborczą papkę)???
Bo ja nie.
I oglądając TO, też musiałam się szczypać, bo nie mogłam uwierzyć w taki brak klasy.

Pomijam już taki drobny szczegół, że po tak drastycznej porażce liderzy trzech partii politycznych (Milliband, Clegg i Farage)  natychmiast po wyborach podało się do dymisji.
Bo wzięli na siebie odpowiedzialność za taki a nie inny wynik!





Szczerze powiedziawszy żaden z kandydatów, wliczając w to zadufanego Bronka, który nie raczył się pofatygować na debatę, do mnie nie przemawiał (no może oprócz pana Jarubasa, który przynajmniej był kulturalny i nikogo nie obrzucał błotem, choć wiadomo, że polityk musi wykazać się jednak czymś ponad to, he, he). Nie ma partii, która by choć z grubsza odpowiadała moim poglądom (bo albo ich program jest beznadziejny, albo reprezentowany przez ludzi, których bym nigdy nie poparła, a do tego zanieczyszczony tak, że długo by odsiewać ziarno od plew).

Czy jednak rozwiązaniem na to są powstające jak grzyby po deszczu partie, partyjki, ugrupowania i związki przetasowujące się przed każdymi wyborami?
Czy w Polsce nigdy nie skończy się to wymachiwanie szabelką, to rejtanowanie, te insurekcje i partyzantki?

Ja wiem, że pewnie zaraz ktoś napisze, że po co ja się w ogóle tym zajmuję, skoro nie mieszkam w Polsce, ani nawet nie zamierzam głosować?

Ale mnie to i tak nie przestanie poruszać, bo patrzę na tę dzisiejszą polską politykę w szerszym kontekście historycznym i zastanawiam się, czy w Polsce zacznie się szlifować liderów: prawdomównych, zintegrowanych, bezkompromisowych, wykształconych, z charakterem, wizją i strategią


Czy jest jakaś szansa, że my się wreszcie wyzwolimy z tego obsranego pseudo-romantycznego warcholstwa i zaczniemy choć trochę lubić zacny, niepozorny pozytywizm, który 'sadzi róże przyszłemu latu'?



To takie moje mini marzenie.


czwartek, 14 maja 2015


_________________________________________________________


* Moje dzieci będące w podstawówce znają główne partie polityczne, ich liderów i w zarysie ich program. W czasie wyborów do parlamentu w szkołach odbywają się mini wybory, choć oczywiście nie głosuje się na prawdziwe partie polityczne, ale np. na dziecięcych 'kandydatów' na dyrektora szkoły.
Ostatnio oglądałam program, jak to wygląda. Otóż najpierw zgłaszają się kandydaci, którzy muszą przedstawić swój program całej szkole. Następnie w losowaniu wybieranych jest trzech kandydatów, którzy muszą sformułować 'sztab wyborczy'. Kandydaci do sztabów wyłaniani się drogą rozmowy, na której kandydujące dzieci muszą przekonać przyszłych 'dyrektorów', dlaczego będą idealnymi kandydatami. Następnie sztaby szlifują swój program wyborczy, po to by spotkać się z najprawdziwszymi przedstawicielami agencji reklamowych, którzy pomogą im wybrać najbardziej realne do spełnienie (!) postulaty i odpowiednio je zareklamować. 


** Moje pierwsze spotkanie z lokalną przedstawicielką władzy nie wypadło wcale najlepiej.
Pani zapukała do drzwi, przedstawiła siebie i rozpoczęła kampanię:
- Widzę, że pani i pani mąż Mak .. Mażi
- Maciek (podaję usłużnie; to nie jest imię mojego męża ale równie trudne w wymówieniu co jego :))
- Oooo, jakkolwiek to się wymawia ... No więc widzę, że państwo są nowi na liście wyborców. Czy mogę liczyć na państwa głosy? Jestem z partii Liberalno-Demokratycznej, tak swoją drogą.
- Szczerze powiedziawszy niezbyt mi po drodze ze wszystkimi postulatami pani partii.
- Ależ to nie ma znaczenia w wyborach, czyż nie? Nie głosuje się na partię, tylko na osobę. Potrzebujecie mieć kogoś, do którego zawsze łatwo jest dotrzeć i otrzymać wsparcie.
- Jakie są zatem PANI poglądy? Czym głównie zamierza się pani zająć za swojej kadencji.
(Pani kątem oka łypie na moje ciekawskie, tłoczące się przy drzwiach dzieci).
- No wie pani, szkoły, place zabaw, te rzeczy ... Ok. Bye-bye (Rzuciła na odchodne, widząc, że niewiele wskóra :))


*** autentyki zanotowane w czasie debaty prezydenckiej

14 comments:

  1. Nie wiem, co napisać.
    Twój wpis szalenie mi się podoba.
    Choć naprawdę liczyłam na te ogórkowe ciasteczka... Bo do polityki od dawna nie mam już siły. Sądzac po frekwencji wyborczej nie tylko ja, choć ja nadal chodzę głosować.
    Oglądałam tylko kawałek debaty, o której wspominasz, może z pół godziny i więcej nie dałam rady. I też w osłupieniu zastanawiałam się jak tym ludziom nie wstyd??? Jak można mówić takie rzeczy na takim forum i nie zdawać sobie sprawy, że mówi się brednie poniżej wszelkiego poziomu??? Naprawdę nie ma chyba nic gorszego i bardziej niebezpiecznego na świecie, niż głupiec, który nie wie, że nim jest.
    Druga zagadka - jakim cudem wyborcy to kupują??????????
    Czy my jako naród jesteśmy aż tak głupi?
    Może i tak... W końcu Hitler i Stalin zrobili co swoje.
    A reszta mądrych pewnie wyemigrowała;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pytanie, dlaczego ludzie to kupują, również dla mnie pozosteje bez odpowiedzi.
      A co do Stalina, Hitlera i paru innych wydarzeń z naszej historii, to mam tu też wiele pytań i też mi się zbiera, tylko nie mam kiedy :)
      Ten wpis też pisałam sporo przed wyborami, ale nie udało mi się go opublikować przed ciszą wyborczą, he, he, kolejnym absurdem, który niczemu nie służy.
      A co do emigracji, to ... eh, nie będę wchodziła na grząski grunt :)

      Usuń
  2. Kolezanka z pracy opowiadala mi historie zakupu samochodu w stanie rozbitym . Ze szczegolami dowiedzialam sie jak wygladalo stawianie ruiny na kola, dodam, na ulicy pod domem.Wszystko to z pominieciem legalnej drogi kupna czesci i napraw ale oplacalo sie, nie wydali zlotowki na VAT.

    Pomyslalam sobie, ze kandydaci to taka kara za cwaniactwo i kombinatorstwo. Czyz ta zbieranina nie odzwierciedla naszego spoleczenstwa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy kara, to nie wiem. Teoretycznie ci ludzie chcą walczyć z tym właśnie cwaniactwem i kombinatorstwem - tak przynajmniej deklarują.
      Moim zdaniem, to jednak nie tędy droga i zmiany (moralne - postaw obywatelskich) muszą się zacząć na szczeblach lokalnych.

      Usuń
  3. Dla mnie to co się dzieje w polskiej polityce ma związek z historią najnowszą, faktem, że elity zostały zniszczone, albo wyjechały, i materiał ludzki, który dochodzi do władzy jest jaki jest. Nie wiem, czy można nawet czegos więcej oczekiwać :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Asiu, to zniszczenie elit ciągnie się za nami od dawna, ale jak długo jeszcze?
      Mam wrażenie, że wielu ludzi, którzy mogliby i chcieliby coś zrobić, zmienić po jakimś czasie się wycofuje i poddaje.
      Myślę, że Polacy mają w sobie jakieś zacięcie i 'siłaczek' (również rodzaju męskiego :)) nie brakuje, ale szklany sufit często powoduje, że tej siły na długo nie starcza i każdy w końcu decyduje się 'uprawiać swój ogródek'.
      Potem przychodzi jakiś kryzys i wszyscy się jednoczymy w narodowym zrywie, a później zaczynają się znów przepychanki, kłótnie i wewnętrzne wojenki podjazdowe.
      I znowu z pozytywistycznego budowania, siania, i sadzenia niewiele wychodzi.
      Zastanawiam się już od dawna, jaki jest sposób, by przerwać to błędne koło, ale jak obserwuję moich znajomych i rodzinę w Polsce, to dzielą się oni na dwie główne grupy: takich, którzy kombinują jak mogą, szczycąc się tym, że wykorzystują system jak mogą, oraz takich, którzy wiodą swoje życie w zaciszu domowym, nie rwąc się do jakiejkolwiek działalności polityczno-społecznej (co rozumiem :))).
      Więc niestety jest wielki deficyt liderów, bo albo wywodzą się z tej pierwszej grupy, albo ... system im daje nieźle po głowie...

      Usuń
  4. Świetny post i genialnie oddaje moje własne odczucia. Zastanawiam się jak to jest, że oni wszyscy normalnie za kratkami nie siedzą za zniesławienie. A co do postawy obywatelskiej. Niestety, nie mam dla Polaków dobrych wiadomości. Zadziwia mnie w Polsce brak poszanowania władzy (jakby nie było wybranej przez nas przecież) i jest tak, najlepiej to rząd i państwo oszukać ile się da (i jeszcze się tym chełpić) ale potem narzekać, że emerytury głodowe, że opieka medyczna do bani, że przedszkoli nie ma itd. No a z czego ma być jak tyle ludzi pracuje w szarej strefie? Polacy to też nie najłatwiejszy naród do rządzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :)
      To przerażające, jak niewielu liczy się ze słowami i jak są mimo tego bezkarni.
      A co do oszukiwania władzy, to też mnie to przeraża. Zaczyna się od ... ściągania w szkole. Kiedyś, jak w zamierzchłych czasach uczyłam w szkole angielskiego i przyłapałam chłopaka, że napisał sobie ściągę ze słówek na kartkówkę (zapowiedzianą zresztą :)), to jego mamusia skomentowała to w ten sposób: "No widzi pani, jak sobie świetnie radzi chłopak!"
      Potem dochodzi dzwonienie ze służbowych telefonów, odbijanie na biurowym ksero prywatnych materiałów itp, itd, itp.
      Słyszałam już nie raz od Anglików, że Polacy tak ciężko pracują i myślałam sobie (nie komentując), że w Polsce wygląda to jednak trochę inaczej, szczególnie na stanowiskach państowych. A to dlatego, że w Polsce nie ma jeszcze zbyt wielu mechanizmów kontroli. Stąd słyszy się ciągle o pijanych kierowcach wożących dzieci, o nauczycielkach zaklejających dzieciom usta plastrem (!), o lekarzach wycinających pacjentom zdrowe nerki ...
      Na początku mojego pobytu w tym kraju nienawidziłam tych wszystkich 'feedbacks' i tego, że wszystko musi być zapisane, zewidencjonowne, udokumentowane. I choć nadal twierdzę, że Anglicy mają kompletnego fizia na tym punkcie i czasami przesadzają, to wiem też, że w tym szaleństwie jest metoda.
      Skądinąnd, myślę, że przez to właśnie uczenie pewnych postaw już od małego (nie tylko praca w grupie ale też udzielanie się w wolontariatach, zbieranie pieniędzy na różne organizacje charytatywne i generalnie zaangażowanie społeczne kreuje takie a nie inne postawy Wyspiarzy (plus uwarunkowania historyczne, ale to już inna bajka :))

      Usuń
  5. Muszę powiedzieć, że Bronek "zrobił wrażenie". Szkoda, że to nie mój kandydat:).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę przyznać, że jako człowiek, Bronek budzi dość ciepłe uczucia (nie jest odpychający, napastliwy, złośliwy, choć strasznie 'kluskowaty' i ciapciakowaty), ale jako polityk nie brzmi dla mnie przekonująco, oj nie.

      Usuń
  6. Tez widzę wielką przewagę australijskiej demokracji nad polską. To znaczy, uwazam, ze Polska nie potrafiła dotąd wypracować demokratycznego modelu polityki. Nie ma mozliwości bezwstrząsowej zmiany rządów. Jednak chyba idealizujesz sytuacje w Anglii . Piszesz, ze w Polsce mnożą się partie poltyczne. Zajrzałem na internet i znalazłem:: As of 18 December 2014 the Electoral Commission showed the number of registered political (inc. 'minor') parties in Great Britain and Northern Ireland as 422. Czterysta dwadzieścia dwie!
    Co do szkoły to wydaje mi się, ze też panuje sporą różnorodność. Żę róznie to wygląda w ubogich dzielnicach. Prócz tego nie brakuje chyba różnego rodzaju eksperymentów jak na przykład szkoły Steinerowskie - w USA i w Polsce nazywaja się Waldorff schools., itp. Pewnie są tez szkoły etniczne. W Australii mamy szkoły zyddowskie i muzułmańskie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tyle idealizuję sytuację w Anglii, co nie wiem jak to teraz wygląda w Polsce. Mam nadzieję, że się trochę zmienia, choć niestety moi znajomi nie pozostawiają mi zbyt wiele nadziei, opowiadając mi historie szkolne ich dzieci. No i jeszcze takie kwiatki:
      http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-nauczycielka-zaklejala-dzieciom-usta-dyrektorka-taka-skarga-,nId,1694142
      Zgodzę się z Tobą co do tego, że w emigranckich dzielnicach Londynu na pewno nie jest tak różowo i społeczne zaangażowanie zarówno uczniów jak i rodziców jest nikłe. Zresztą w Anglii szkolnictwo to też drażliwy temat. Dostęp do dobrych szkół, w lepszych dzielnicach, na mieszkanie w których stać tylko nielicznych, a jest panuje tu ścisła rejonizacja i ludzie potrafią przepłacić słono za dom, byle by tylko mieszkać w tzw. good catchment area i cały czas słyszy się o tzw. postcode lottery, czyli o wspieraniu tych i tak już uprzywilejowanych (pośrednio, przez właśnie potężny podział klasowy, który oficjalnie nie istnieje :)))
      Ale piszę tu o ogólnym trendzie.

      A co do partii politycznych to faktycznie liczba imponująca! Nie wiedziałam, że jest ich aż tyle :)
      Jednak tych liczących się partii jest tylko kilka i od lat są to te same partie, a nie wiecznie przekształcające się i miksujące twory, z posłami przeskakującymi z jednych stołków na drugie.

      Usuń
  7. Przyznam, że zajęło mi pięć minut, żeby zrozumieć Twoje "ogórkowe ciasteczka" (jak poszukać, to ewidentnie do wszystkiego się znajdzie obrazek?!).

    Głosowałam w pierwszej turze. Chciałam korespondecyjnie, ale że konsulat wysłał pakiet wyborczy poleconym, nie zdążyłam odesłać i oddałam osobiście; znów doświadczyłam polskości w czystym wydaniu na własnej skórze, bo mając wszystko gotowe w kopercie nie musiałam stać w dość długiej kolejce, przeszłam obok wprost do stolika komisji. Gdyby wzrok mógł zabić...a te mamrotane epitety - tak, rozumiem, bo mówię po polsku i głucha nie jestem! Polski konsulat w moim mieście to miejsce, gdzie czuję sie wyjątkowo obco :-S

    Patrząc na listę kandydatów też pomyślałam, że to błazenada a nie polityka. W drugiej turze już zupełnie nie ma na kogo głosować...

    Ech, przypomniałaś mi Stana z jego egzotyczną aparycją i ciekawie wypowiadanym w co drugim zdaniu słowie "Polska". Czyli w sumie już nie raz było dziwnie. "Polska" wprawdzie nie zginęła, ale lepiej też nie jest - i nie będzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, też się zdumiałam, że mi się udało znaleźć taki obrazek :)))
      Na polski konsulat w Londynie nie będę się wyzłośliwiać, bo ostatnio trochę ułatwili procedury załatwiania paszportów.
      Ale pamiętam to uczucie (wzrok :)), jak się jeszcze stało godzinami w kolejce i ktoś chciał wejść do łazienki (która była w konsulacie), to od razu podnosiły się głosy, że ooooo wpycha się bez kolejki.

      Stan Tymiński to był niewiarygodny wprost wybryk i tym bardziej niezrozumiałe było to, że aż tyle ludzi na niego głosowało. To chyba nasza specyfika: zachwycanie się 'egzotyką', tym co zza granicy, tym co nowe.

      Ja jednak mam nadzieję, że będzie lepiej, choć póki co nie planuję powrotu :)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!