Searching...
niedziela, 16 października 2016

Dziecko w pociągu, czyli podróżowanie po polsku

Uwaga! Wpis niesponsorowany, zawierający niechlubną lokatę produktu.
 
Samochód moich rodziców nie jest przystosowany na potrzeby naszej rodziny.
Ja i fotelik się nie mieścimy.
Ochoczo zgłaszam się więc na pasażera Intercity.
Wszak obok zwierzątek i produktów spożywczych przerabiamy właśnie transport.
Piii-bip, eło-eło-eło, bym-bym i ziuuu są tematem codziennych konwersacji, głównie w oparciu o przygody pewnego 'Bizzy Bear' i jego podróży.





Co prawda 'ziuuu' nie wywołało na moim dziecku żadnego wrażenia, ani w postaci wielkich stojących na tafli lotniska maszyn (które mijała wzrokiem, mimo naszych usilnych prób zwrócenia jej uwagi na "o tam, zobacz, tam jest sa-mo-lot, ziuuu, nie ten tu to nie jest samolot, to pan"), ani tym bardziej w środku.
Nie można było do woli postać w przejściu i stukać w fotele współpasażerów, bo co chwila ten cholerny wózek z jedzeniem i perfumami blokował drogę.
Można za to było drzeć się do woli przez pierwszą godzinę lotu, by drugą łaskawie przespać.
 

'Ziuuu' zdążyło już zresztą zmienić desygnat i w chwili obecnej debiutuje w roli zjeżdżalni*. Wrażenia kinestetyczne i szybkość przemieszczania w rzeczy samej przypominają lądowanie.
Może - myślę rozpieszczona ogólnie bezproblemowym zachowaniem mojego dziecka (które wszak zdaje się podważać tę opinię od momentu zamknięcia się za nami drzwi angielskiego domu) - 'ciu-chiuch' będzie atrakcyjniejsze.


Sprawdzam w myślach zostawioną mi przez rodziców listę wytycznych i zamykam drzwi na cztery spusty. Zaopatrzona we wszystko, co ma mi ułatwić podróż (książeczki, laleczki i JEDZENIE) nauczona przykrym doświadczeniem wychodzę z domu dwie i pół godziny przed odjazdem pociągu.
W sumie to mogłabym wziąć taksówkę (choć ten transport mamy już niechlubnie zaliczony :))), ale wyłazi mi z kieszeni wąż na myśl o drugiej strefie, która zaczyna się ... 200 metrów przed domem moich rodziców.
Poza tym autobus i metro ładnie się wpasują w transportową tematykę.

Jestem - a jakże, również nauczona doświadczeniem - zaopatrzona w kupione dzień wcześniej bilety, choć z przyjemnością zauważam, że nie muszę już polegać na kierowcy, jako że autobusy warszawskie mają już automaty.
Allelujah!
 

Mój ulubiony wiersz z dzieciństwa 'Bagaż' Samuela Marszaka
Mój ulubiony wiersz z dzieciństwa
'Bagaż' Samuela Marszaka**
Mam paszport, bilet, pieniądze.
Mam diwan, czjemadan, sakwajaż ...
Jednym słowem mam wszystko.
No, może oprócz aparycji damy.



Zgodnie z przewidywaniami (czyt. los się nie da przechytrzyć - on zaskakuje tylko wtedy, kiedy jesteś na to zupełnie 

nieprzygotowany), jestem w centrum Warszawy już po 35 minutach, mając w zanadrzu kolejne 100 do 'zabicia'.
Na szczęście na deptaku wokół Pałacu Kultury są gołębie, które można bezskutecznie gonić, panowie bezdomni do machania łapką i pozdrawiania uroczym 'czeeee(ść)' oraz ... ławeczki Bebe!


Niestety inne modele były notorycznie okupowane lub obfotagrafowywane :)

Wielkimi małymi krokami oddalamy się nie tylko od stacji metra, ale też od regularnej godziny spania.
Zacieram ręce, klepiąc się (w myślach) po plecach w samozachwycie nad własną przebiegłością. "Zmęczę dziewczynę, nakarmię zawartością plecaka, uśpię (z pomocą usłużnego 'ciu-chiuch, ciu-ciuch' i zabiorę się do porucznika  Stukułki (Zauważyliście ileż konotacji inter-blogowych w jednej skromnej podróży?!).

Po trzykrotnym przejściu (nie w linii prostej) odcinka między stacją metra a dworcem wchodzę w czeluście Dworca Centralnego.
Biorę głęboki oddech (co się będę nakręcać) na widok zjazdu dla wózków pamiętającego - sądząc po rozstawie - socralistyczne kolumbryny i ... znoszę spacerówkę pod pachą.



Po drodze mijam (mile zaskoczona, przecierając oczy ze zdziwienia) ... toaletę dla matek z dzieckiem.
Dwa pięćdziesiąt.
Otwierane po wrzucie monety.
Monet nie mam, ale jest rozmieniarka!
Rozmienia banknoty dwudziesto- i dziesięciozłotowe na ... 'piątki'.
Wychodzę.
W końcu nie po to odmawiam sobie płynów przez cały dzień, żeby nie wytrwać jeszcze te głupie cztery godziny.

 Wejście - 2,50 zł, Rozmienianie banknotów na monety 5-cio złotowe!
Polskie Absurdy, druga dekada XXI-go wieku

 Wejście do głównej toalety na międzynarodowym (?) dworcu Warszawa Centralna

Zahaczam jeszcze o 'Ruch'.
Chyba z sentymentu, bo innych ładniejszych i lepiej zaopatrzonych sklepików jest tu dostatek.
Paczka gumy, butelka wody, chusteczki i słone paluszki kosztują mnie 8,20.
Daję panu banknot dziesięciozłotowy.
- A końcóweczka będzie?
- Niestety, nie mam drobnych -
wskazuję z pobłażliwym przepraszającym uśmiechem na podręczną sakiewkę na dokumenty i parę banknotów, w której nie ma miejsca na portmonetkę.
- Ale tak "nie mam bo nie mam, czy bo mi się nie chce poszukać"?
- docieka obrażony jegomość zza kontuaru.
No żesz jasna cholera!
Dochodzenie mi tu będzie prowadził!
Nie powstrzymuję się i kąsam, że Polska jest chyba jedynym krajem, gdzie ludzie zajmujący się (bądź co bądź) sprzedażą, mają notoryczny problem z drobnymi, czyli ich ... głównym narzędziem pracy!
Niestety, na liście 'niedasiów' końcóweczki otrzymują punkty karne.
Od mojego ostatniego wpisu - totalny regres.

Wciąż opanowując wzburzenie (tak, wiem, wiem, problemy 'pierwszego' świata :)) próbuję namierzyć peron trzeci.
Oznakowane są tylko drugi i czwarty.
Może nie ma zejścia.
Szukam jakiejkolwiek informacji o moim pociągu.
Bez skutku.
Wyświetlacze przy peronach nie działają.
W holu głównym, na tablicy wielkości wieloryba podane są odjazdy.
Mojego nie ma.
Jest pociąg przed i po, ale mojego nie ma.
Pędzę do informacji Intercity, czując nadchodzący napływ paniki.
"Na papierze jest" - obojętnie informuje mnie pani za biurkiem.
Aha! Na papierze jest, więc zupełnie nie ma sensu wyświetlać na głównej tablicy informacyjnej.
Phiii, też mam wymagania!

Najważniejsze, że w rzeczywistości pociąg też się materializuje.
Wsiadam, ucieszona, że mam miejsce niedaleko sekcji dla rowerów.
Parkuję wózek, rozpakowuję Młodą, która natychmiast przystępuje do konsumpcji zapasów.
Oddycham z ulgą.
"Zanim dotrzemy do 'Okrutnego Kuteńka' bedzie spała jak nic!"

Cieszę się błogą ciszą przez następne pięć minut.
Na Warszawie Zachodniej do mojego przedziału ładuje się czterech podpitych kolesi.
Zasiadają i zaczynają jechać Marylą.
"Wsiąść do pociągu byle jakiego ..." - drą zachrypnięte ryje na cały regulator.
Młoda przerywa konsumpcję serka, wznosi ręce w górę i dołącza się do chóru.
"La, la, la, a-aaa-aaa" - podryguje w rytm muzyczki.
Chłopaki zachwycone.
Ochoczo przechodzą do następnej pozycji z repertuaru.
Ze spania nici, ale jest szansa po Włocławku, gdzie towarzystwo wysiada.
Albo nie.
"Może jednak chłopaki pojedziemy do Torunia?" - pyta się ten najbardziej napity, w porywie nagłej inspiracji w postaci udających się tamże trzech dzierlatek, które wsiadły nie do swojego wagonu i teraz siedzą w 'rowerowym', rozchichotane i wyraźnie podniecone zainteresowaniem płci męskiej.
Chociażby w tak marnym wydaniu.
Propozycja nie jest przyjęta entuzjastycznie.
Napity zmienia więc front i planuje atak na Wars w celu wzmożenia zawartości procentów.
Za Sochaczewem miłościwie zapada chwila ciszy.
Młoda po paru próbach buntu zaczyna się przykładać do snu.
Jedwabiste powieki, flaczkowate rączki, wzrok zawieszony na jednym punkcie ...


Ochrypłe a donośne 'chłe-chłe-chłe' psuje wszystko.
Nieletni amatorzy pociągowego piwka wracają z kwitkiem.
Od teraz, aż do Włocławka (Toruń przegrywa) będą śpiewać na inną melodię.
Nie liczę, ale myślę że około stu razy Napity wypowie (w różnych kombinacjach gramatyczno-frazeologicznych) zdanie: "No dziewczyny, nie bądźcie wiśnie! Idźcie nam kupić browarka, bo wam pani sprzeda".
Mam ochotę ich spałować, ale siedzę cicho, bo podejrzewam, że na jakąkolwiek uwagę z mojej strony złota polska młodzież zareaguje zdwojonym atakiem werbalnej złośliwości.

Dzierlatki jako linię obrony obierają sobie ... moje dziecię.
Pozorując nagłe wybuch uczuć macierzyńskich machają do Młodej, przesyłają jej buziaczki, zachwycają się jej oczkami.
Młoda kwitnie.
O spaniu nie ma mowy.

We Włocławku towarzystwo się upłynnia, wywołując fontanny łez rozpaczy u mojego Maleństwa.
"Podła żmija! Zdrajca! Przebrzydła Poszukiwaczka Poklasku!" - zjeżdżam ją w myślach, tuląc jednocześnie i łagodząc traumę separacyjną.

Oddycham jednak z ulgą, marząc już tylko o uśpieniu coraz mocniej zmęczonej i jęczącej pociechy, która wchodzi w fazę kontestowania wszystkiego.

Nie minąwszy jeszcze rogatek Włocławka słyszę rozlegające się nade mną gruchanie:
"Patrzę ... i ... patrzę ... a tu nic!" - cedzi słówka wyłaniająca się znad foteli Głowa, próbując przyciągnąć uwagę Młodej.
Patrzymy obie w górę.
Ja umęczona, Młoda zachwycona.

Przez następną godzinę, do Solca Kujawskiego, Głowa aka Samozwańcza Niania aka Agent Kontrwywiadu będzie naprzemiennie zaczepiać Młodą podając jej plastikową butelkę z obu stron fotelika, 'wyzywając' ją od 'diabełków', 'łobuzów', 'rozrabiak', 'ananasów', 'ancymonów' i innych zupełnie nieadekwatnych epitetów oraz wypytywać mnie czy jadę na wakacje, ile mam dzieci, czy pracuję, co robię z młodą, gdy jestem w pracy, dlaczego jadę pociągiem i inne włażące z buciorami pytania.
Zbywanie półsłówkami niczego tu nie zmieni.
Głowa będzie drążyć niewzruszona nawet moją (zupełnie nieodwróconą w jej kierunku) mową ciała.
Zmusi mnie do trudnego wyboru: udusić czy kłamać.
Ze względu na obecność świadków wybieram kłamstwo.

W Solcu Kujawskim ledwie stojąca na nogach, nakręcona, skołowana Młoda żegna się z Głową rozdzierającym szlochem. Nie uciszę jej już do samej Bydgoszczy Głównej.
Tym bardziej, że w Solcu wsiada do mojego nieszczęsnego przedziału kolejny zbiór typów i typków, na widok których - przysięgam - miękną mi ze strachu kolana.
Kwiat polskiej młodzieży, władającej li i jedynie łaciną.
Modlę się w duchu, by któryś nie wyciągnął kosy na dźwięk rozhisteryzowanego bachora.
Na szczęście bardziej skupieni są na nadawanym co i rusz komunikacie w języku angielskim: Ladies and Gentlemen (szczególnie 'gentlemen') wprowadza ich w trans histerycznego śmiechu.
Czy muszę dodawać, że na następnej stacji Młoda płacze na widok oddalających się młodzieńców, machając im zmęczoną do granic możliwości łapką?


Spocona, chudsza o cały zapas jedzenie, niedospana i wkurzona na całego docieram wreszcie do Bydgoszczy.
Oddaję Małą w ramiona rozpromienionego dziadka, myśląc, że najgorsze mam już za sobą.
Teraz już tylko plaża, piasek, żaglówki i wiatr we włosach.


plażing

Moja wyobraźnia nie była w stanie przewidzieć tego, co zgotuje mi PKP w drodze powrotnej.


Pomijając niewyjściowych towarzyszy podróży, miejsce w przedziale rowerowym wydaje mi się bardzo dobrym rozwiązaniem, albowiem jest to jedyne miejsce w pociągu, gdzie mieści się ROZŁOŻONY wózek.



Przezornie proszę więc panią w kasie, by mi sprzedała bilet w tym samym przedziale.
Rowerowym. Żeby, wie pani, ten wózek ...
- No ale to czemu mi pani nie mówi, że pani będzie podróżować z dzieckiem?! - oburza się.

- No właśnie mówię, bo wie pani, ten wózek, więcej miejsca ... 
- Jeśli pani jedzie z dzieckiem, to ja dam pani miejsce w przedziale dla matek! - oznajmia. 
- A czy to jest jakiś specjalny przedział? Czy jest dodatkowe miejsce na wózek? - dopytuję się jak zepsuta katarynka, ale przyznam, że jak świat światem o przedziale dla matek nie słyszałam.
- To zależy jaki wózek - odpowiada wymijająco.


W dzień wyjazdu, wypoczęta i zrelaksowana ciągłym lataniem za półtarorocznym maleństwem (rozpoczynającym każdy dzień o szóstej rano, z regularnością godną szwajcarskich zegarków) szukam na stacji znajomego mi wagonu.
Na peron podjeżdża niestety stary jak świat PRL, klasyczny, sterany, obdarty skład PKP, z beznadziejnie wąskimi, otwieranymi do wewnątrz drzwiami, stromymi schodami, korytarzami na których mijanka oznacza nieplanowany petting ze współpasażerami i ośmioosobowymi przedziałami.



Wpychając w górę spacerówkę ze śpiącym dzieckiem potykam się o ... dwa wózki blokujące łazienkę.
Hmmm ... myślę sobie. Pewnie ktoś nie dostał miejsca w przedziale dla matek (i dzieci i wózków).


Przedział dla matek (i dzieci i wózków) jest niedaleko od drzwi.
I różni się od innych przedziałów ... NAZWĄ!


Okazuje się bowiem, że przedział dla matek z dziećmi to wyznaczone miejsce, do którego odgórnie wpiernicza się wszystkie możliwe dzieci, alby nie przeszkadzały innym pasażerom.
W moim przedziale jest już trójka maluchów poniżej drugiego roku życia, jeden niemowlak (bez oddzielnego siedzenia) i pięciolatek.
Matek trzy.
Ojców dwóch. Na korytarzu.
Jeden ze słowotokiem.

W przedziale dzieją się dantejskie sceny, albowiem ... włączone jest ogrzewanie i wszystkie dzieci, porozbierane do rosołu,  dostają kociokwiku.
Porównując poziom decybeli wydawanych przez wiecznie pierniczącego dyrdymały i rechoczącego się tatusia z rykiem wydobywającym się z przedziału (dla matek, dzieci i wózków) decyduję się  mimo wszystko zostawić Małą w korytarzu.
Ruszamy.

Nie jestem ostatnią pasażerką. Za mną jeszcze parę osób próbuje przecisnąć się przez korytarz. Problem polega na tym, że akurat na wysokości przedziału znajduje się kaloryfer.
Muszę więc przesunąć wózek do przodu by przechodzący miał szansę się wcisnąć, zaoferować (niechętnemu, oj niechętnemu) pasażerowi, że wezmę od niego bagaż i podam mu górą (dwóch na trzech patrzy się na mnie tak, jak bym zamierzała im te chrzanione walizeczki wyrzucić przez okno), wciągnąć brzuch, dźwigać górą te kilogramy i przeturlać wózek do tyłu, tak bym mogła go widzieć z przedziału (dla matek, dzieci i wózków).
Bydgoszcz ma trzy stacje.
Operację powtarzam dwadzieścia trzy razy.



Koło Solca Kujawskiego puszczają mi nerwy i opierniczam niezamykającego ryja gościa grożąc mu, że jeśli do kompletu obudzi jeszcze moje dziecko, to się wszyscy wykończymy.
O dziwo, gość się wyłącza.
W tym samym momencie na horyzoncie pojawia się ... paniusia z wózkiem z Warsu.

Nie wiem jakim cudem, ale mimo dzwonienia, brzęczenia walenia, gadania, perlistego śmiechu nie udaje jej się obudzić mojej pokornej tym razem rki.

Do Włocławka mam chwilę wytchnienia.
Zajmuję się więc obserwacją obecnych mamusiek.
Matka Korporacyjna, wyposażona po uszy w stertę zabawek edukacyjnych, książeczek, flamastrów, nalepek i misiów nieustannie wciska w dwójkę swoich pociech tony jedzenia, wydobywając je z kolejnych pojemniczków i sreberek.
"No lala! Nie brudź się czekoladą, przecież wiesz jak się je ciastko, tak?" - mędzi.

Matka Ekolożka wystawia swe piersi na pokaz całemu światu, ku szczególnej uciesze Pana Słowotoka. Na deser serwuje córeczce mus jabłkowy domowej roboty.
Matka Luzara (też mieszkająca w Anglii, co wróżę z kompletu podobnych książeczek, które są i w moim posiadaniu oraz ubraniach z Primarka :)) pozwala, by jej Misio-Pysio deptał w te i we wte, depcząc po wszystkich i wycierając swoje tłuste paluszki o napotykane po drodze kolana.
Przez chwilę Ekolożkę zastępuje Matka Ambitna, opowiadająca wszystkim, jak to jej sześcioletnia córka marzy o zostaniu lekarzem i jak to ona wraz z tatusiem już zbierają na to pieniążki.



Jako strategię przetrwania każda z matek (włącznie ze mną; nie ma tak dobrze, żeby Młoda spała całą drogę; w końcu pani konduktorka też miała swoją rolę do odegrania) wybiera zajęcie potomstwa przekąskami i zabawkami.
Jak nietrudno się domyślić, wszystkie dzieci zainteresowane są li i jedynie ofertą konkurencji, co kończy się kolejnymi napadami złości i histerycznym płaczem.


Za Sochaczewem łapię zasięg i (kosztem wyczerpania limitu internetu do zera) udaje mi się zaczarować i wyciszyć towarzystwo dźwiękami angielskich pioseneczek o kręcących się kołach autobusu i innych migających gwiazdkach.
Nigdy wcześniej warszawski Dworzec Centralny nie wydaje mi się taki piękny.

 




Przysięgam sobie, że w przyszłym roku nie jadę na wakacje do Polski.
Trzymajcie mnie za słowo!


 niedziela, 16 października 2016

_________________________________________
 
* Wpis powstał ponad dwa miesiące temu, na fali moich mocno stresujących przeżyć wakacyjnych. Niestety, najpierw z powodu odcięcia od globalnej sieci, później natomiast z powodu zawirowań związanych z szaleństwem nowego roku szkolnego w rodzinie wielodzietnej i ogólnego zmęczenia materiału zadekował się w zakamarkach Bloggera. Postanowiłam go jednak dziś odkurzyć - jako ostatni powiew lata.
No i szkoda mi było tak go po prostu zutylizować. Niech wisi w sieci, na pamiątkę dla potomnych.

** wiersz "Bagaż"

31 comments:

  1. Chyba taniej by Cie wynioslo wziac auto z wypozyczalni. Na pewno zaoszczedzilabys mnostwo czasu, ze nie wspomne o zszarganych nerwach. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i taniej, ale zachciało mi się pokazywać dziecku świat.
      A poza tym, to chyba nie wyobrażasz sobie mnie na polskich drogach?!
      Jestem zbyt zepsuta uprzejmością angielskich kierowców, żeby uczestniczyć w jatce na polskich drogach.
      Dostałabym zawału serca, albo spowodowała wypadek czekając, aż ktoś mi się pozwoli włączyć do ruchu.
      O ile w Warszawie, którą znam jak własną kieszeń, daję radę jeździć po prawej stronie :))), to już za jej rogatkami nie dałabym rady (i to raczej nie ze względu na kierunek ruchu).

      Usuń
    2. Wypozyczyc samochod i jechac w taka trase???
      Nie, nie i jeszcze raz NIE !!!!
      Jak bylam w Polsce (co prawda 9 lat temu) ze Wspanialym to wlasnie wypozyczylismy samochod, na szczescie tylko na trzy dni. To byly najbardziej stresujace trzy dni calego pobytu. Pomijajac zasady jazdy, ktore wiekszosc ma w odwloku to parkowanie mnie wykonczylo. Polacy parkuja na chodnikach i generalnie gdzie sie samochod zmiesci, a moj Wspanialy jezdzil w kolko i szukal parkingu.

      Usuń
    3. Nie, ja jednak bym nie dała psychicznie rady jechać sama w Polsce na taką odległość. Nawet jak tam mieszkałam, nie wyściubiałam (samochodowo) nosa poza Warszawę, a co dopiero teraz.
      Aczkolwiek trudno odmówić racji argumentowi, że miałabym święty spokój od niechcianych towarzyszy podróży.
      Naprawdę doceniłam, jak nieinwazyjni i pokojowo nastawieni są angielscy podróżujący (o ile nie jest to piątek wieczorem w Londynie :))

      Usuń
  2. Masz zdrowie kobieto, zeby sie w takie tortury za wlasne pieniadze pakowac. Ale wiesz kilka miesiecy temu wdalam sie w dyskusje na FB (towarzystwo zamieszkujace w Polsce) nad problemem "koncoweczek" i jakas pani byla uprzejma wyjasnic, ze "koncoweczka" to nie obowiazek sprzedajacego a wlasnie kupujacego. Juz mnie chyba nic nie zdziwi w Polsce, ale nam sie ponoc w dupach poprzewracalo od tego zycia na zachodzie i nie widzimy jak Polska z dnia na dzien pieknieje i rosnie w sile. Szkoda tylko, ze moim zdaniem ani to piekno ani ta sila nie przeklada sie na poprawe zycia codziennego mieszkancow czy tez nie daj buk turystow.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieszkam za blisko Polski, żeby się tak łatwo wykręcać, jak Ty :)))
      Nie będę opisywać, jakie tortury musiałam przeżywać za własne pieniądze (A tak, już dojrzałam do tego, że wynajmujemy sobie lokal w hotelu, co zmienia tylko niewiele) w czasie wizyty u teściowej.
      Ten blog by tego nie zniósł.
      Te końcóweczki mnie doprowadzają do szewskiej pasji i jest to moją misją, by stawać okoniem za każdym razem, kiedy ktoś wściubia nos w mój osobisty portfel.
      O turystykę to bym się tak nie martwiła, ale faktycznie codzienne życie mieszkańców wciąż nie wygląda mi na sielankowe.
      W ciągu roku wybudowano na ulicy, gdzie mają dom moi rodzice cztery bloki. Tak na oko 200 mieszkań. Na ulicy obok dosłownie wciśnięto między istniejące bloki kolejny (kolejne 100 mieszkań).
      I nie wybudowano żadnego żłobka, przedszkola, szkoły podstawowej, gimnazjum, czy liceum.
      W świetle tego te końcóweczki, czy nawet przedział dla matek, dzieci i wózków są naprawdę mało znaczącymi incydentami.
      Innych tematów nawet nie poruszam, bo mi się nóż w kieszeni otwiera.
      Tak dla przykładu:
      http://www.gloswielkopolski.pl/artykul/3300236,warunki-w-szpitalu-dzieciecym-w-poznaniu-sa-dramatyczne-zdjecia,id,t.html

      Usuń
    2. O matko, ten szpital to wypisz wymaluj taki w jakim ja lezalam w wieku 8 lat jak zachorowalam na zoltaczke. Ale na Boga to bylo 54 lata temu!!! Pamietam te szafki, te lozka, kraty w oknach i tylko jeszcze byly duze okna miedzy salami (na scianach dzielacych sale) tak zeby pielegniarki widzialy co sie dzieje w poszczegolnych salach. Pamietam to wszystko, bo to byl dla mnie straszny dramat ten szpial i bylam tam az dwa tygodnie. Oddzial zakazny, wiec chociaz o tyle dobrze, ze rodzicom nie wolno bylo wchodzic. Odwiedziny odbywaly sie przy oknie, pielegniarka otwierala gorna czesc okna (u nas to sie nazywalo lufcik) zebysmy mogli slyszec rodzicow.

      Usuń
    3. Ja miałam porównanie oddziałów dziecięcych, bo dwójka moich dzieci była po porodzie dwa tygodnie w szpitalu. Jedno w Polsce 16 lat temu, a drugie tutaj. I różnica jest naprawdę szokująca. Rozumiem, że to jest o wiele bogatszy kraj niż Polska, ale podejście do rodziców jest diametralne różne. Tam się czułam jak piąte koło u wozu, goniłam po korytarzach panią ordynator, żeby się czegoś łaskawie dowiedzieć, odciągałam mleko w korytarzu, przy asyście przechodzących gapiów (no niby był tam zaciszny zaułek, ale jednak nie wystarczająco intymny) i całymi dniami wysiadywałam na zydelku, w ciasnym pokoju, gdzie się nie otwierały okna i nie było klimatyzacji, patrząc na cierpienie innych matek, których dzieci nie były na obserwacji, tak jak moje (byłam np. świadkiem rozmowy, kiedy pani oznajmiła młodziutkiej dziewczynie, że jej dziecko będzie głuche do końca życia, będzie miało zaburzoną mowę i być może inne dysfunkcje. Czy to była informacja dla moich uszu?!)
      A tutaj, dostałam 'jedynkę' na koszt NHS. Na pytanie, czy wszystkie pokoje są jedynkami usłyszałam, nie, ale staramy się dawać jedynki kobietom, których dzieci są na intensywnej terapii (moje było, choć znów okazało się, że to była raczej obserwacja i oczekiwanie na niewielki zabieg), żeby im nie było przykro, że nie mają dzieci przy sobie. O innych różnicach szkoda nawet wspominać ...

      Usuń
  3. Uwielbiam naszą kolej. Swojego czasu przez półtorej godziny kłóciłam się z ograniczonym umysłowo konduktorem który za cel postawił sobie doprowadzenie mnie do szału. Kazał mi złożyć i schować wózek w którym spał dziecek mimo że miałam na wózek dodatkowy bilet. Sprowadził na odsiecz kierownika pociągu ale miałam szczęście... Ten dla odmiany potrafił czytać. A ja już obmyślałam plan mordu na debilastym konduktorze...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W czasie mojej podróży chyba tylko konduktor był normalny. Przynajmniej w drodze do Bydgoszczy.
      Więc przynajmniej w tej dziedzinie jest nadzieja na jakiś progres :)

      Usuń
  4. Swojego czasu byłam częstym gościem na Dworcu Centralnym. Za każdym razem, w każdym sklepie raczono mnie pytaniem o drobne. Ja nawet jestem w stanie to zrozumieć, widziałam przecież, ile się tam ludzi przewija, a większość pewnie z banknotami. No ale chamstwa nie zdzierżę. Wyobraź sobie, że kiedyś facet w jednym kiosku odmówił mi sprzedaży! "Bo nie wydam". No żesz kur... mać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żono, trudno mi w to uwierzyć, ale podobno w Polsce jest takie prawo (?!"#%&), że sprzedawca może odmówić sprzedaży, jeśli klient nie jest odpowiednio przygotowany do tej jakże trudnej operacji logistycznej, jaką jest zapłacenie za kawę.
      Na podobny temat pisze dziś Pimposhka:
      http://www.pimposhka.pl/2016/10/klient-nie-nasz-pan.html

      A co do zrozumienia, to NIE, NIE, NIE zupełnie tego nie rozumiem!
      Już nie!
      Centralny to jakaś ledwie dychająca stacyjka z niewielkim przepływem snujących się ludzi.
      Przez najbardziej 'przepływową' stacja w Londynie - Waterloo przetacza się DZIENNIE pół miliona ludzi!!!
      Ludzi, którzy w dzikim pędzie kupują gazety, kawę i kanapki.
      Owszem, coraz częściej płacą dotykowymi kartami, które nawet nie wymagają wkładania do czytnika i wklepywania, ale gotówka też ciągle jest w ruchu.
      Kto by miał w ogóle czas na takie pytanie: "Czy ma pan/pani końcówkę?" i narażał innych na wydłużone (o niezgrabne poszukiwania w czeluściach portfela) czekanie w kolejce?
      To pędząca machina, która musi chodzić bez zarzutu, bo na drugi raz nikt tam nie przyjdzie (wybór 40 sklepów stanowi wystarczającą alternatywę).

      To kwestia mentalności.
      Drobne, to narzędzie pracy każdego sprzedawcy i przy tej wersji będę się upierać :)))

      Usuń
  5. Och jak dobrze, że odkurzyłaś! A gęsto jest, że aż mi się w głowie kręci.

    Po pierwsze primo: dziękuję! Zdaje się, że ławka skrojona akurat na miary Potomki.

    Po drugie primo: Dlatego też nigdy, przenigdy nie bukuję miejsc w przedziale, a tym bardziej w przedziale dla MATEK (seksizm wychodzi z każdej szuflady!) z DZIEĆMI.

    Po trzecie primo: Bądź ze mnie dumna: w tym roku nie pojechałam na wakacje do Polski. Jeśli ja mogę, to i Tobie się uda!

    Po czwarte primo: Nie bądź wiśnia! Wyłaź z zakamarków bloggera!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po piąte primo: To pytanie o drobne, to chyba polski sport narodowy. W Teutonii jeszcze nikt mnie o to nie zapytał.

      Usuń
    2. Ławeczki są bardzo ergonomiczne, miłe do przycupnięcia i łatwe do wspinania. Naprawdę są cudowną ozdobą Warszawy.
      Jeśli chodzi o bukowanie w przedziale dla matek, to nawet nie wiedziałam, że takowe są. Pani w kasie mnie niemalże sforsowała.
      A przedziały przyjechały zupełnie niespodziewanie. Liczyłam na nowszy model.
      Jestem z Ciebie bardzo dumna.
      Ja już zapowiedziałam, że nie przyjadę i ... otworzyłam 'puszkę z Pandorą' :)))
      Babcia mnie szantażuje, że nie dożyje do kolejnych wakacji ...

      W zakamarkach Bloggera mam dwadzieścia osiem wpisów roboczych.
      Niektóre już prawie ukończone. Inne w formie szkicu, a jeszcze inne przeterminowane, ale szkoda mi wyrzucić.
      Może zastosuję jakiś recycling.
      Tylko musi na mnie zstąpić inspiracja jakaś :)

      Uściski!

      Usuń
  6. Ja wiem, rodzice mają przechlapane, ale dzieci takie pociągowe jazdy wspominają jak najlepsze przygody, przynajmniej ja tak mam... To pakowanie się przez okna, to przeciskanie się się do wejścia, polowanie na miejsca siedzące, ciekawi współpasażerowie, którym można było opowiadać cuda-niewidy... Oj się dziąło!:-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, nie wątpię w te atrakcje dla dziecka. Sama uwielbiałam podróżować jako dziecko, a wyjazdy na kolonie były tym lepsze, im dalej położone było 'miejsce kolonizowania' :)
      Jednakże z punktu widzenia rodzica to koszmar!
      Szczególnie, że moje dziecię nie doceniło jeszcze raczej walorów edukacyjnych tej podróży :)

      Usuń
  7. Czy ty czasem kobieto nie przesadzasz? Sprzedali ci bilet, na pociąg który przyjechał? To się ciesz. Rok temu kupiłam mojej znajomej z Irlandii bilet na nocny pociąg do Szczecina, pojechała, ale musiała wysiąść w nocy kilkadziesiąt km przed Szczecinem, bo w Warszawie nie wiedzieli że remontują tam tory. Ale to małe miki. Nie sprawdziła czy na pewno odjeżdża pociąg na który jej kupiłam bilety powrotne. Jej błąd. Kilka dni wcześniej przez te remonty pociąg wypadł z rozkładu, tylko w Wwie o tym nie wiedzieli. Nie była jedyna i panie w kasie miały bekę, jaka ta warszawka nierozgarnięta i o niczym nie wie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, no faktycznie nie powinnam narzekać :)))
      W końcu bezpiecznie dojechałam w obie strony.
      No faktycznie, po co informować klientów o zmianach dotyczących zakupionych już biletów. Phi, też mi coś!

      Usuń
  8. Dziękuję za wierszyk! W wersji rosyjskiej przemiły ktoś nawet akcenty zaznaczył, ach :-)

    A co do podróży koleją... zaliczam w Polsce do czterech razy w roku. Chamstwo typu "wepchnę się przed ciebie, bo ty masz walizkę" to standard. O zarezerwowane miejsce do siedzenia też czasem trzeba się upomnieć, bo ktoś już sobie usiadł. A widok nadjeżdżającego starego składu to wielka przykrość.

    Zaś po Twoich doświadczeniach wolałabym samochód. Mimo dróg w fatalnym stanie, mimo współkierowców-idiotów i problemów z parkowaniem, bo (normalnie) jak zamkniesz drzwi, to masz spokój. A nie durne dzierlatki, chlejących kolesi i pseudonianie...

    (anonimowa nemuri neko)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę bardzo :)
      Faktycznie, nie zauważyłam, że akcenty są zaznaczone.
      Na razie nie dość że nie planuję pociągowych (ani samochodowych) wypraw po Polsce, to w ogóle nie mam zamiaru tam jechać na najbliższe wakacje.
      Może miałam pecha, ale faktycznie wygląda na to, że samochodem bym się mniej zirytowała.

      Usuń
  9. Hej!
    Ostatnio bylam w Polsce 3 latat temu, ale samochodem i niedaleko od granicy ;)
    Przedzialy dla matek z dziecmi z opowiadan, jak moja mama takowymi ze mna mala podrózowala, ale bez wózka- jezdzilo sie nad podkielecka wies do dziadków, tam po piachu i tak daleko wózkiem by nie zajechal, to w domu "na Zachodzie" zostawal- sama tez mialam przyjemnosc podrózowac w takim przedziale z moim wtedy 6- latkiem i kuzynka z jej 4- latkiem; bylo fajnie, bo przedzial mialysmy dla siebiem byla noc, przedzial byl od srodka zamykany, wiec ful wypas co do przespania sie bezstresowego. No i wózków nie mialysmy juz ze soba, jedynie czemodany i sakwajaze ;) Mam w sumie mile wspomnienia.

    obejrzalam te zdjecia ze szpitala dzieciecego z podanego przez ciebie linka, cisanota straszna ALE: w oczy rzucilo mi sie przede wszystkim blysk, maja tam idealny porzadek :))) Co do odwiedzak´jacych, powinno byc norma, ze jednoczesnie jeden gosc, nie tylko u dzieci, reszta po kolei. Warto miec na uwadze, ze inni w sali tez sa chorzy i moga miec za duzo jazgotu na raz. Sama czasami zakanczam w pózna noc odwiedziny calych rodzinnych klanów, potrafi przyjsc i 10 doroslych ludzia i marudzacy bejbik, wpól do jedenastej wieczorem, oddzial chirurgiczny, swiezo operowani itd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zamykany przedział, w którym jest dwójka dzieci, to faktycznie luksus, ale przedział, gdzie jest dzieci piątka i wszystkie wyją i wiją się, to naprawdę koszmar. Każda z matek próbowała coś zrobić, żeby to własne potomstwo uciszyć lub unieruchomić, ale wszystkieśmy odniosły porażkę na całej linii.
      Jednym słowem nie rozumiem tej idei (oprócz, oczywiście, oszczędzenia innych podróżujących :))
      Co do szpitali, to faktycznie tu w Anglii kilka razy miałam ochotę kogoś rozszarpać na kawałki.
      Leży sobie człowiek pocięty na wszystkie możliwe strony, a tu obok, za parawanikiem, dyskusje polityczne, śmichy-chichy i ogólny nastrój sielanki (bo przecież jest wolność, więc wolno odwiedzać pacjenta do woli i siedzieć dłużej, niż godziny odwiedzin pozwalają.
      Choć ja się nie szczypałam i nasyłałam na 'sąsiedztwo' pielęgniarki. Wszyscy zawsze bez słowa sprzeciwu się zmywali.
      Ostatnio miałam mniej szczęścia, bo leżałam naprzeciwko pani z demencją, która przez dwa dni i dwie noce darła się bez przerwy, że umiera i wzywała po kolei wszystkich członków rodziny.
      Niestety, niewiele tłumaczeń do niej docierało :(
      Smutny widok.

      Usuń
  10. omatkobosko!!! :))) Zmeczylam sie samym tego czytaniem!!! To masz na dlugo, dluuuuugo dosyc przygód z PKP...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak myślałam, że Was trochę zmęczę. Ale potrzebowałam wyrzucić z siebie tę traumę :)
      Oj tak! Do polskiego pociągu to ja już szybko nie wsiądę. Na pewno poczekam na okres bezwózkowy.

      Usuń
  11. Moje doświadczenie z podróży kolejowej w Polsce jest sprzed 8 lat i zasadniczo pozytywne. Był przedział dla matki z dzieckiem i w nim tylko moja synowa. WPrawdzie pociąg się popsuł i podróż dośc skomplikowała, ale dla rozkochanego w kolejach 4-latka była to sama rozkosz. Było też nowe doświadczenie. Ponieważ dzieci do lat 5 jeździły bezpłatnie to nie kupiłem biletów dla wnuka i wnuczki. Konduktor pyta srogo o bilety. Przecież one jadą bezpłatnie - odpowiadam. To powinny mieć bilety zerowe. O czymś takim nie słyszałem, ale przyznaję, że to logiczna idea.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak, bilet zerowy też mi pan konduktor wypisał. Ja szczerze powiedziawszy większej logiki w tym nie widzę. No może dla celów statystycznych ...
      W Anglii dzieci nie płacą np. w metrze do 11 r.ż i nikt im nie każe mieć biletów zerowych. Ba! Nawet nikt nie sprawdza żadnych legitymacji czy innych dowodów.
      Wygląda na to, że miałeś więcej szczęścia niż ja.
      Może okres wakacyjny zrobił swoje.
      Ja też miałam kilka miłych doświadczeń z koleją, ale tegoroczne doświadczenie zatarło wszelkie pozytywy, zostawiają po sobie wielki niesmak.

      Usuń
    2. co do biletów zerowych, dodam że gdy ciemni, jak tabaka w rogu radośnie oznajmiliśmy konduktorowi, że przecież nie potrzebujemy biletu, pan konduktor grzecznie zaznaczył, że w zasadzie czyni nam wielką łaskę (laskę?), bo W ZASADZIE to powinien nam wypisać mandate karny. Za jazdę bez bezpłatnego biletu, tak tak. Ale był w łaskawym humorze, więc uszliśmy z życiem. I następnym razem posłusznie, z czapką w ręce, przed okienkiem, nie zapominaliśmy już o zamówieniu "biletu zerowego". Pendolinoland :)

      Usuń
  12. Olaboga! Wykończyło mnie samo czytanie. Pewnie kiedyś uznałabym to za fajną przygodę, teraz mam wizję horroru. Dzielna dziewczyna!:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, z perspektywy dziecka to pewnie fajna przygoda.
      Mnie te podróże totalnie wykończyły, tym bardziej, że ciosy padały z najmniej oczekiwanej strony. Moje ugodowe dziecię, mimo paru incydentów, było generalnie bezproblemowe. Gorzej ze współpasażerami :/
      Ufff! Dlaczego ludzie nie potrafią się po prostu ZAMKNĄĆ!!!

      Usuń
  13. dziwne (a propos przedzialow dla matek z dziecmi). One sa w Polsce od... oj, przynajmniej od kiedy siegam pamiecia, tj. od poznego PRL-u. Przyznam, ze dopoki nasze mlode byly dosc mlode, to czesto z takiego przedzialu korzystalismy i jednak, bylo to powazne udogodnienie. Ale to bylo jeszcze kilka lat temu, gdy w Polszcze krolowaly przedzialowce. Teraz... Europa. Zapach pieluchy niesie sie z klimatyzacja na caly wagon (na szczescie to juz nie nasze pieluchy! ;)

    OdpowiedzUsuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!