Dlatego dziś wyjątkowo suspensu nie będzie.
Walę prosto z mostu: w naszym domu (a dokładniej w ogrodzie) od zeszłego piątku zamieszkały ... króliki!
Może nie byłoby w tej informacji nic zaskakującego, ale pisałam już nie raz, że dla mnie zwierzęta mogą istnieć tylko na filmach przyrodniczych.
Moja kocia fobia też nie została wyleczona w ponadnaturalny sposób.
Wręcz przeciwnie! W czasie wyprawy do Króliczej Mamy (aka prześmiesznej hodowczyni królików) dostałam dzikiej histerii na widok wielkiego, spasionego kocura, który przycupnął tuż nad wejściem, na jednej z klatek, niczym Naczelny Woźny Królikarni. Wzięta przez zaskoczenie, wyleciałam z piskiem i kategorycznie odmówiłam powrotu, dopóki czyhający na me życie potwór nie został usunięty.
Byłam już nawet gotowa zrezygnować z zakupu, tym bardziej, że pani patrzyła się nieco sceptycznie na 'wielką miłośniczkę zwierząt', niechętna powierzyć w me ręce coś więcej niż kawałej uschłego kija :).
A więc króliki ...
Nigdy, przenigdy nie marzyłam o posiadaniu zwierząt.
Może z raz czy dwa merdnęła mi w główce myśl o jakimśtam psiaku, ale nie pielęgnowałam jej zbyt długo.
Na psiaka nie byłoby u nas zgody mojej mamy, która jest bardzo higieniczna i żadne tam przytulanie się do futra nie wchodziło w rachubę. Ponadto ma mère psów się najzwyczajniej w świecie bała.
Zresztą w mikrusowym mieszkanku na Muranowie nie było miejsca na dodatkowe cztery nogi.
Szczerze powiedziawszy mało kto z moich znajomych miewał w tamtych czasach psy.
Kotów za to było pod dostatkiem.
Mnożyły sie na potęgę w czeluściach piwnic socrealistycznych tasiemców przy dawnej ul.Nowotki, połączonych ze sobą niekończączymi się meandrami korytarzy.
Siedziały po śmietnikach.
Miauczały nocami nieznośnie.
I wyskakiwały znienacka z ciemnych klatek na wbiegającą wprost z podwórka, zaaferowaną, zdyszaną Fidrygaucię, przyprawiając ją o stany przedzawałowe średnio raz na dzień.
Albo były wpychane na siłę na ręce przez Jolkę-kociarę (rzekomą przyjaciółkę), bo 'przecież-to-taki-miły-kotek-no-co-się-boisz-dzikusie!'.
Pozostałe spotkania bliskiego stopnia z przedstawicielami świata fauny (z pominięciem komarów, much i innych insektów) przebiegały w następujący sposób:
- ucieczka przed kogutem, który upodobał sobie moje pięty i dziobał je namiętnie, nie pozwoliwszy mi przejść przez prababcine podwórko,
- dziki krwotok z palca po 'ugryzieniu' żółwia (Tak, tak, też nie wierzyłam kuzynowi, że żółwie gryzą, a raczej 'szczypią' zaostrzonym w szpic pyszczkem. Efekt? Rana cięta na opuszce palca w kształcie litry V, głębokości paru ładnych milimetrów),
- tygodniowa hodowla papużek falistych, które wzięłam pod swe skrzydła (he, he, kto kogo?) na czas wyjazdu mojej koleżanki. Ptasie wczasy zaowocowały pozaciąganymi firankami i pozżeranym obwolutami cennej kolekcji odziedziczonej po wujku Antonim.
Te, mające miejce w zamierzchłych czasach szkolnych przygody napełniły mnie przeświadczeniem, że za przyjaciół zdecydowanie wystarczą mi przedstawiciele gatunku ludzkiego.
Okres wkraczania w dorosłość tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu.
Aż żal nie wspomnieć dla porządku paru (nie)opisanych wcześniej incydentów:
- napaść sfory wiejskich psów, rozszczekanej do amoku, osaczającej do obłędu, towarzyszącej do samego domu znajomych, u których mieszkałam przez tydzień i skąd wybrałam się raz jedyny na piechotę do sklepu po chleb.
- hodowla rybek odziedziczonych po właścicielce mieszkania, rozwiewająca do reszty moje złudzenia, że płetwaczki* są zwierzętami niewymagającymi i bezproblemowymi. Tjaaa ... bo wymiana stu litrów wody to faktycznie pikuś, a żrące się nawzajem glonojady-kanibale czy wyławianie zdechłych gupików to rozrywka w sam raz dla znudzonej matki roczniaka.
- godzinna przejażdżka po lesie konno podczas drugiego w życiu razu na grzbiecie rumaka.
Pierwszy raz był na lonży.
Rzecz się działa na obozie jeździeckim, na którym (w czasach studenckich) byłam wychowawczynią.
Młodzież (rzekomo pasjonaci hippiki), którą 'wychowywałam', była genaralnie tak znudzona życiem, że w nosie miała ciężkie pieniądze, które rodzice włożyli w opłacenie obozu w stadninie, z lekcjami jazdy dwa razy dziennie.
Pan instruktor w ramach podnoszenia morale i w celu zachęcenia młodzieży poprosił mnie bym dała przykład odwagi, he, he :)))
Na pierwszej lekcji musiał mnie wpychać na konia (bo gdzieżbym ja tak miała sama nogę zarzucić przez taaaaki zad).
A na drugiej, bez ostrzeżenia zabrał na przejażdżkę, z której pamiętam tylko jedno słowo i jedną myśl.
Słowo brzmiało: Anglezuj!
A myśl: Nie denerwuj się, bo koń to wyczuje.
I myślę, że wtedy po raz pierwszy (szkoda, że jedyny) doświadczyłam, że siłą umysłu można skontrolować pewne procesy fizjologiczne (np. powstrzymać się od pocenia, a kto wie, może i kontrolować szybkość bicia serca :))).
Nie muszę chyba dodawać, że jeśli o mnie chodzi to koniki ... tylko na płótnach Kossaka.
Ale zaraz, zaraz ...
Więc o czym to miało być?
Acha, o królikach!
O królikach będzie jednak następnym razem, jako że wstęp, niczym drożdżowy zaczyn rozrósł mi się niepostrzeżenie :)
* a, tak sobie zachachmęciłam słówko; bez żadnych insynuacji pod adresem autorki :))
środa, 23 października 2013
No teraz to mnie zraniłaś! Zraniłaś niemal na wskroś. Jak to nie przeczytam paragraf po paragrafie???? Zawsze czytam paragraf po paragrafie! Od początku do końca. Bo bardzo lubię to starannie dopracowane stopniowanie napięcia:) Tym razem akcja urywa się w połowie więc niecierpliwe czekam na ciąg dalszy:)
OdpowiedzUsuńOj Renya, Ty jesteś chlubnym wyjątkiem :)))
UsuńPoza tym nie mówię, że nikt nie przeczyta szczegółów, ale ... większość (tak myślę) jednak przeskoczy, by szybko znaleźć odpowiedź, a dopiero później wróci do spokojnego trawienia szczegółów.
A może faktycznie niedoceniam moich czytelników?
No już, już, nie boczyć mi się tu proszę!
Uściski.
Ja sie przyznaję! Czytam po łebkach z góry na dół, a potem dopiero porządnie od początku :D Ale robię tak zawsze, nawykowo - zawodowo, więc ciężko zmienić nawyk ;)
UsuńVeni, ja też i stąd być może moja projekcja :)))
UsuńMiałam już zresztą małą próbkę po tekście 'Koniec Szeptów' :)))
Dobrze wiedzieć że nie tylko ja nie przepadam za zwierzętami na żywo ;) tym bardziej zastanawia mnie co Cię skłoniło do przygarnięcia królików więc niecierpliwie czekam na ciąg dalszy
OdpowiedzUsuńPrezenterko Prezentów ... mam nadzieję wkrótce to opisać. Stay tuned :)
UsuńWypraszam sobie! Właśnie czytanie Twoich postów paragraf po paragrafie jest jedną z najwiekszych przyjemności jakie mam z blogosfery. Pozostaję z nadzieją że królików nie kupiłaś jako źródło mięsa. Jeśli tak to napisz mi na maila, odpuszczę dalszą część!
OdpowiedzUsuńSukieneczko najukochańsza - no to najwyraźniej popełniłam gafę i falstart. Trzeba mi było się trzymaćutartych schematów :)
UsuńA poza tym to ja też sobie wypraszam! To, że nie pałam wielką miłością do zwierzyny, nie znaczy, żem okrutnik!
No owszem, kiełbasę z jakiejś biednej świnki zdarza mi się zjeść, ale żeby kupować króliki po to, by je własnoręcznie zaszlachtować to raczej nie w moim stylu. Także możesz spokojnie czytać kolejny wpis.
Cieszę się że moje madzieje nie zostały zawiedzione! Chociaż muszę Ci powiedzieć że ostatnio spotkałam kilku takich hodowców, może dlatego dmucham na zimne?
UsuńWiesz, mój mąż też w dzieciństwie chodował króliki (choć nie miniaturki) na pasztet - wydaje mi się, że na wsi to jest normalne. Na wsi ludzie są przyzwyczajeni do zabijania drobiu, świń, krów, królików.
UsuńJa bym tak nie mogła.
Ale nie martw się, mój mąż jest do królików bardzo pokojowo nastawiony, a pasztet możemy zawsze kupić w polskim sklepie. Zapraszam na relację o królikach (ze zdjęciami) do następnego posta :)
Zgodnie z przewidywaniami ;) od razu zjechałam w dół, żeby zobaczyć... zdjęcie.
OdpowiedzUsuńI mi wyszło że 'Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie placek' ;)
Nie na darmo się mówi: "Masz babo placek!" :)))
UsuńA pomysł z tym zdjęciem przyszedł mi dopiero w ostatniej chwili. Nie mogłam przecież dać królika w zajawce, bo to już by w ogóle popsuło cały zamysł :)))
A ja się pohamowałam z zajrzeniem pod spódnicę postu. Ja tam lubię powoli, a nie tak się rzucać i rozgłabywać. ;)
OdpowiedzUsuńKróliki powiadasz. W ogródku. A zimą pod kołderkę? Czy na rękawiczki? Miałam swoją drogą, w dobie kryzysu, narzeczonego, który chadzał w butach ze skór króliczych. Po ulicy.
Monia, a więc to kolejna lekcja dla mnie. Nie spieszyć się, a niecierpliwi niech czytają od tyłu - ich strata :)))
UsuńJa tak często robię, choć zdarza mi się przeżuwać na spokojnie.
Angielskie zimy królikom nie powinny być straszne, szczególnie w domku autorstwa mojego męża (podwójne ściany ocieplane steropianem i takie tam atrakcje).
Pod kołderkę zdecydowanie nie, bo bym się bała, że zgniotę. No i z paru innych względów też.
Rękawiczki preferuję cielęce, ewentualnie tekstylne.
Naprawdę moim królikom nie zagraża nic :)
Króliki dadzą radę, to pewne. A niechciana ciąża? ;)
UsuńWszystko opiszę, wszystko opiszę. Nie zaglądać mi tu pod sukienkę proszę.
UsuńI za język ciągnąć za szybko też nie :)
Bac sie kota? Rozumiem tygrys, ale kicius? Ja boje sie psow, koni, gesi, indykow, szczurow, pajakow... tak, kazdy ma swoja fobie, niegtorzy jakby wiecej niz inni. Raz spalam z krolikiem. Myslalam, ze jak kazdy kot wywali sie na poduszce i bedzie spal, tymczasem on zezarl mi dwa dobrze wyhodowane kwiatki doniczkowe i nalal na lozko! Zeby nie bylo, to bylo jakies 25-30 lat temu.
OdpowiedzUsuńPs. czytam uwaznie calosc, bo lubie. Pozdrawiam.
Moniko, mnie zawsze zadziwiał strach przed pająkami, ale jako że mojej kociej fobii nie da się wyjaśnić racjonalnie, to i nie potępiam w czambuł arachnofobów :)))
UsuńKróliki podobno są tu w Anglii co raz bardziej popularne, jako zwierzęta domowe, ale u nas się to raczej tak daleko nie posunie :0)
I fakt, na razie sikają te króliki gdzie popadnie.
Ps. Nie miałam na myśli, że ludzie nie czytają dokładnie, ale wydawało mi się, że - tak jak napisała Veni - przelatują szybko, by znaleźć odpowiedź, a potem się wgryzają w tekst.
Widać, że są dwie szkoły :)
Fidrygauko, mój królik ma swoją ubikację to jest kuwetę. Królik to wbrew pozorom mądry zwierzak :)
UsuńKuwetę mamy, i już zaczęłam szkolenia, ale na razie kiepsko to idzie. Podobno króliki muszą mieć minimum 6 miesięcy, żeby szło to efektywnie. A naszym stuka dopiero 12 tydzień.
UsuńSama mam królika, czekam zatem z niecierpliwością na wpis ze zdjęciami :)
OdpowiedzUsuńU nas za to ostatnio na tapecie chomik. W sumie to na razie na komodzie, ale jak się młodzież będzie tak opiekować, jak im wychodzi teraz, to może i skończyć na tapecie. Jako wzorek...
UsuńVeni, od dzieciństwa jestem miłośnikiem gryzoni. Ileż chomików przewinęło się przez mój pokój... Dbałam o nie aż za bardzo np.jadły ze mną obiad z talerza :)
UsuńŻono, naprawdę masz królika?! Nie tylko takiego z materiału (Stefan czy Oskar czy jak mu tam było?)
UsuńVeni, ty lepiej tu o żadnych wzorkach na tapecie nie pisz, bo jak tu zajrzy jakieś towarzystwo opieki nad zwierzętami, to będzie nieciekawie ;)
Mam Fidrygauko, naprawdę :) Możesz go pooglądać: http://uszy-krolika.blogspot.com/
UsuńNawiasem mówiąc, jestem najlepszym przykładem na powierzchowne czytanie. Dopiero dzisiaj mam więcej czasu i zaczęłam na spokojnie czytać Twój wpis i... zauważyłam, że wymyślone przeze mnie imię dla rybki robi karierę :) Nie mam nic przeciwko zapożyczeniu :)
Jejku, jejku - jestem naprawdę zaskoczona - Tajniaku! Nie dość, że prowadzisz innego bloga, to jeszcze dłużej na Blogspocie, niż ja! (rzecz jasna na linki zwierzęce na Twoim blogu nie zaglądałam)
UsuńA Pajdo śliczny - jejku, jaki oswojony!!! Nasze to jeszcze strachliwe dzikusy.
Ps. Też mi się wydaje, że z tym czytaniem po łebkach to nie do końca przesadziłam :))))
Pajdo faktycznie jest oswojony, taki kotopies: biega za nami po domu, wchodzi do lodówki, gdy tylko jest otwarta, ale ma też swoje zdanie na różne tematy... Twoje uszaki są cudne, zazdroszczę takiej gromadki :) A blogiem się nie afiszowałam, bo po pierwsze straciłam zapęd do regularnego pisania, a po drugie, niekoniecznie jako ŻO chcę być z nim łączona ;)
Usuńa ten królik to na mięsko (byliśmy ostatnio na Malcie a tam to narodowa potrawa - fenek) czy na futerka ;)
OdpowiedzUsuńżartem oczywiście :)
Na mięsko nie, ale na futerko tak - do przytulania na ciepło :))
UsuńO rety! Chyba nie miałabym ochoty na gulasz z liska :)))
"Te, mające miejce w zamierzchłych czasach szkolnych przygody napełniły mnie przeświadczeniem, że za przyjaciół zdecydowanie wystarczą mi przedstawiciele gatunku ludzkiego." - a mnie wręcz odwrotnie, przygody i doświadczenia napełniły przeświadczeniem, że jak przyjaciele, to wszystko, tylko byle nie z własnego gatunku. Patrząc na koleżanki z pracy na ten przykład: byle kaczka w miejskim stawie ma więcej gracji, taktu i finezji...
OdpowiedzUsuńNemuri, wiesz, jednak ludzie są dla mnie bardziej przewidywalni niż taki 'kotecek' czy 'konicek'.
UsuńNo i w komunikacji werbalnej chyba radzę sobie lepiej niż w poza werbalnej :)))
Od tygodnia karmimy morskie świniątka znajomych...nigdy w życiu...tym bardziej cię podziwiam!
OdpowiedzUsuńAniu, myślę, że mój czyn jest naprawdę godny podziwu. Sama się nie mogę nadziwić, jaka jestem dzielna.
UsuńA świnki morskie za bardzo mi przypominają szczury, żebym je mogła polubić :(
:) uśmiałam się do łez ;D świetnie opisałaś swoje doświadczenia ze zwierzątkami ;D
OdpowiedzUsuńP.S. "Działam w panice" ;D dobre :) wiesz, polecam choć raz spróbować inaczej podejść do prezentów :) może akurat Ci się spodoba ;)
:)
UsuńDzięki!
Postaram się skorzystać z Twojej rady. W końcu kiedyś musi być ten pierwszy raz :)
no a ten zaczyn drozdzowy to na Krolik-Pie? hihihi ;)
OdpowiedzUsuńHe, he, no z tego co wiem, to pie się robi z ciasta niedrożdżowego, ale ... zapewniam Cię, królików nie skonsumujemy.
Usuńfajny blog, super się czyta!
OdpowiedzUsuńDzięki serdeczne :)
Usuń