Searching...
poniedziałek, 18 listopada 2013

Tajemnica Sherlock'a

Ogródek jest mały.
Jakieś dziesięć na dziesięć.
A może dwanaście na dwanaście.
Poprzedni zamieszkiwacze - jak widać na załączonym obrazku - pasjonatami ogrodnictwa nie byli.




Jako że powoli zaczęłam się już oswajać z myślą, że nie wszyscy na tym świecie stają się szczęśliwymi posiadaczami domów z ogródkiem (choć niektórych stać na wynajem takiegoż, zamiast tkwić - jak przeważająca większość w uściskach blokowisk) - do przekopywania ogródka zabrałam się jeszcze bardziej ochoczo niż do kupna pierwszego łóżka.

Co raz częściej dochodzę bowiem do (smutnego poniekąd wniosku), że skoro mnie nie stać na kupno domu, to zamierzam przynajmniej 'udomawiać' i oswajać kolejne zajmowane przez nas lokale, zamiast przewozić we wciąż zmieniane miejsca, otrzymaną w prezencie ślubnym porcelanę.
Nigdy nie używaną, bo przecież ... będzie na nowe mieszkanie (he, he, he).
Niech się bije, niech się obtłukuje filiżanka za filiżanką, niech się dekompletują talerzyki, niech złoty szlaczek blaknie po sześćdziesiątym ósmym myciu w zmywarce.
Do grobu jej przecież nie zabiorę, a na przekazywanie z pokolenia na pokolenie nie jest wystarczająco wykwintna, choć to Ćmielów:)))



I tak samo było z ogródkiem.
Zmęczona i znudzona przewożeniem (z roku na rok co raz cięższych i pokaźniejszch) donic z drzewkami hodowanymi 'na swoje' postanowiłam je wreszcie zakopać w ziemi.
Wraz z argumentami, że przecież_ależ_no_coś_ty_głupia_jesteś_będziesz_INNYM_urządzać_ogród???!!!

Bo nawet jak pomieszkam tu te dwa-trzy lata, to jednak milej mi będzie jeść majowe śniadania przy konwaliach, a sierpniowe kolacje wśród dalii i peonii niż patrząc na mlecz i koniczynę.

Zaczęłam oswajać ten skądinąnd urokliwy zakamarek już od pierwszego dnia.
Po wywaleniu góry starych, poobtłukiwanych i nadgryzionych duchem czasu doniczek, zabrałam się dziarsko za pielenie.
Okazało się, że po lewej stronie, pod lasem chwastów kryją się trzy półokrągłe rabaty, z miękką, żyzną ziemią.
Pozostałe boki ogródka nie były już tak obiecujące, bo przytłoczone potężnymi żywotnikami, które niechętnie pozwalają rozgaszczać się u swych stóp.


Moje wysiłki zostały natychmiast docenione przez ... okoliczne koty, które się bardzo ucieszyły, że ktoś im wreszcie tę kuwetę wziął i wysprzątał i że teraz to dopiero będzie łatwo zagrzebywać kupy!

Różne środki mniej lub bardziej łagodnej perswazji zmniejszyły nieco liczbę wizytatorów. Najskuteczniej podziałało jednak obsadzenie rabatek roślinnością (=drastyczne zmniejszyło powierzchnię sralną).

W ogródku pojawiły się też obiekty nieożywione, czyli efekty pasji majsterkowiczowskiej mojego męża.
Obiekty, które wciąż są w 'fazie embrionalnej' i cierpliwie czekają na oficjalne narodziny, albowiem mój mąż robi wiele rzeczy etapami. Niestety jeden etap od drugiego dzielą miesiące, pory roku, a czasami wręcz i lata świetlne.
A należą do nich: dwupiętrowy domek (według wersji oficjalnej - dla dzieci do zabawy, ale moim zdaniem, to jakieś niezrealizowane marzenia z dzieciństwa :)), konstrukcja, która w zamyśle ma być podestem (a jest na razie labiryntem z drewnianych kłód i tylko ja, oczami wyobraźni widzę coś takiego) oraz szafka na narzędzia ogrodowe. 




Uwierzcie lub nie, ale wszystko to zostało zbudowane z rzeczy oddawanych przez ludzi za darmo na freecycle, włączając w to okna i drzwi (mój mąż nie wydał na to ani funta) - może dlatego budowę tak trudno dokończyć; bo trzeba 'polować' na kolejne materiały.

Do projektów PRAWIE zakończonych należy płot oraz klatka dla królików.
Dodatkowo, za węgłem znajduje się skład drewna, oddzielony przezornie drzwiami. Niestety wszystkie 'skarby' mojego męża nie mieszczą się ani w garażu, ani w składziku.
Część zalega więc też pod płotem, niwecząc moje marzenia na posiadanie zadbanego ogródka i przytłumiając urodę roślin (które - zupełnie jak mój mąż - też zdają się być dość oporne na łagodne perswazje).




Moje dzieci jednak pokochały ten niewymuskany ogródek, jako że oprócz paru stref zakazanych (gdzie matce się zachciało uprawiać nikomu do szczęścia niepotrzebne kwiaty) można po nim swobodnie hasać, bawić się w błocie, chlapać wodą, bawić w Master Chef gotując w starych doniczkach uschłe liście, wdrapywać na drzewa sąsiadów, pomagać tacie budować 'hotel' i gadać przez płot z dziećmi sąsiadów.

Pokochały go też - jeśli sądzić po radosnych podskokach* - nasze króliki.
Uwielbiały brykać po resztkach trawy, chować się wśród krzaczków, obwąchiwać wszystkie możliwe kwiecie, włazić po schodkach i wciskać w zakamarki.
Kto by tam chciał siedzieć cały dzień w klatce, nawet bardzo przestronnej i z pięterkiem :)




Ale króliki trzeba było 'wypasać' czyli pilnować, jako że - moim skromnym zdaniem ogródek nie był w pełni bezpieczny, właśnie ze względu na te wszystkie mężowskie konstrukcje (które podobno mają do przyszłej wiosny zniknąć), co przy naszym instensywnym trybie życia było swojego rodzaju wyzwaniem logistycznym.


Jednak obserwownie tych 'wariatów' skikających w koło i radośnie wymachujących tylnymi nogami w wysokich podskokach (co podobno stanowi szczyt króliczego szczęścia) sprawiało nam wszystkim nie lada radość.
Wypuszczaliśmy je więc często.


***

Pewnego październikowego poranka dzieci tuż przed wyjściem do szkoły parały się 'pasterstwem'.
Pelka i Sherlock bawiły się najczęściej razem, ale też co i raz porywały się na samotną eksplorację.
Nagle Sherlock zniknął.
Zapadł się pod ziemię.
Cała rodzina zaczęła przetrząsać wszystkie możliwe zakamarki.
Pod klatką, gdzie jest zapas świeżego sianka i worek z trocinami.
Między belkami przyszłego podestu.
W domku (gdzie częściowo nie ma podłogi i gdzie mały wiercipięta mógł po prostu spaść w dół).
Za tują, w szafie na narzędzia, za płotem (dyskretnie zerkając do ogródka sąsiadów), aż wreszcie za górami desek i deseczek.
Niestety po Sherlocku ślad zaginął.


Wyjście do szkoły było bardzo stresujące, bo podszyte poczuciem panicznego strachu, że małemu mogło się coś stać. Bo to, że prędzej czy później wyjdzie z kryjówki, to było pewne.
W końcu gdzie by znalazł te wszystkie słodziutkie marchewki, aromatyczny pasternak, strączki groszku i główeńki brukselki?


Jestem daleka (mówcie, co chcecie) od porównywania zwierząt do ludzi i nie uważam tej sytuacji za analogiczną do zaginięcia bliskiej osoby (tym bardziej, że nie jestem sobie chyba w stanie wyobrazić paraliżującej paniki), ale to uczucie jednej wielkiej niewiadomej, ten surrealizm sytuacji (Bo jak to?! Przecież przed chwilą TU BYŁ!!!), to duszenie w gardle i bezradność są naprawdę przygniatające.


Po odwiezieniu dzieci (a miałam akurat wolny dzień) przeszukałam jeszcze raz cały ogródek, zastępując z każdą minutą nadzieję na odnalezienie biało-szarej kulki rozpaczliwym przekonaniem, że jednak chyba już go nie ujrzymy.
Najgorsze była nie tylko świadomość tego, że w pewnym sensie była to nasza wina, bo nie dopilnowaliśmy bezpieczeństwa ogródka, ale też rodzące się w głowie teorie spiskowe.
Bo wchodząc po schodach na piętro zauważyłam, że sąsiadka dwa ogródki dalej niosła bardzo szybko coś małego, tuląc je tak, że nie było widać (a co przecież spokojnie mogło być znalezionym królikiem).
A może jakimś cudem Sherlock przeszedł 'na hiszpańską stronę'? (Kto wie, czy nie padł ofiarą krwawej zemsty za moje natarczywe próby ich uciszania. Tak, tak, ja zawsze wiedziałam, że im źle z oczu patrzyło!)
Czy też może 'surykatki' z naprzeciwka pokłóciły się przez płot z moimi dziećmi i teraz w ramach głupiego dowcipu zatrzymały spłoszone króliczątko i nie chcą go oddać.
Najpewniej zaś ktoś się po prostu czaił za płotem, gotowy, by Sherlocka porwać i sprzedać na thegumtree za zawrotną sumę 20 funtów (trochę taniej, niż u hodowcy).



Nie mogłam się na niczym skupić.
Co i raz wychodziłam do ogródka, by wypatrywać uciekiniera.
Najbardziej bałam się powrotu ze szkoły mojego B.. Bo to on właśnie był głównym inicjatorem akcji 'królik'. To on przytulał, rozpieszczał i dokarmiał. To on wybrał właśnie Sherlocka (miłość od pierwszego wejrzenia).
Pelka była 'nasza', a Sherlock był jego.
To on poszedł do szkoły zryczany jak bóbr.



Siedziałam na sofie w salonie.
Nagle kątem oka zauważyłam ni mniej ni więcej tylko rudego Garfielda, który skradał się po schodkach wprost do moich drzwi.
Podskoczyłam do okna i stuknęłam w nie.
Grubas odskoczył parę kroków w tył, ale wcale nie zamierzał odchodzić.
Bezczelny typ!
Poszłam więc do drzwi wejściowych, żeby przegonić go bardziej skutecznie (tym bardziej, że zdarzało mi się parę razy wyczuć kocie siki na rabacie pod frontowym oknem).
Wylecialam z impetem i ... pierwsze, co zobaczyłam, to siedzącą w strugach deszczu biało-szarą kulkę!



Po prostu nie da się opisać radości, z jaką go powitałam.
Bidek był zmoczony do suchej nitki, utytłany niemiłosiernie i chyba miał złamaną łapkę, bo jakoś dziwnie ją trzymał.



Przyznam szczerze, że nie mam zielonego pojęcia, jakim sposobem Sherlock dotarł pod nasz dom, albowiem ... z naszego ogródka nie ma bezpośredniego wyjścia na ulicę!!!
Jedyne logiczne rozwiązanie 'zagadki Sherlock'a' jakie mi się nasuwa, to że wcisnął się gdzieś w szparę za deskami mojego męża (bo tam nowy płot nie zaczynał się od ziemi (jako że był spadek terenu) i stamtąd wgramolił się na stary, niski płotek, z którego skoczył do ogródka sąsiadki. Stamtąd już mógł swobodnie, przez żywopłoty i płoty z siatki o dużych otworach przebrykać przez dwa kolejne ogrody skąd miał już drogę otwartą na ulicę (bo tamten ogródek posiada przejście).



Jak jednak dokicał pod nasze okno? Parędziesiąt metrów w górę, wzdłuż głównej ulicy, nigdy nie będąc na zewnątrz?
Podobno króliki mają bardzo dobry węch, więc (co wciąż mi się wydaje niewiarygodne) wyczuł przez ścianę znajomy zapach, jako że często też bawił się z Pelką w salonie.



Położyłam bidaczka w pudełku wyścielonym ręcznikiem.
Naniosłam świeżo zerwanego mlecza (pamiętacie drugi okres wegetacyjny w Anglii?), dałam pachnącego sianka, ulubionego pomidora i króliczą suchą karmę (za którą 'by w ogień wskoczył).
Jednak nie chciał jeść.
Prosiłam ładnie, głaskałam, podsuwałam listki pietruszki.
Zjadł jeden.
Wstąpiła we mnie nadzieja, bo wiedziałam, że króliczy system trawienny musi być ciągle 'w ruchu'. Niejedzący przez jakiś czas królik powinien wzbudzić natychmiastowy alarm.
I kto by pomyślał, że listek znienawidzonej przeze mnie pietruszki może tak uradować?!



Sherlock jednak zdecydowanie nie był sobą. Ponury i osowiały, siedział nieruchomo i ciężko dyszał.


Musiałam odebrać dzieci. Wiedziałam, że się ucieszą.
Jednak one na widok Sherlocka wybuchnęły spazmatycznym płaczem.
Dlatego, że już na pierwszy rzut oka było widać, że jest źle.
Najpierw zaczął się kręcić w kółko, bardzo powoli i z widocznym bólem.
Potem zobaczyliśmy, że zaczęły krwawić mu oczy, a głowa jakby spuchła (prawdopodobnie musiał się gdzieś uderzyć w głowę w czasie swoich wędrówek)
Wiedziałam już, że wizyta u weterynarza będzie oznaczała tylko jedno.


Choć jeszcze się łudziłam, że może to tylko osłabienie, że szok, że przecież to niemożliwe ... Mieliśmy go dopiero cztery tygodnie.



Wiedziałam, że wizyta na pogotowiu weterynaryjnym wydrenuje mi kieszeń (bo wiadomo, kto by tam sobie wykupował ubezpieczenie na królika, przecież wystarczą regularne szczepienia), ale byłam gotowa zapłacić, dlatego, że trudno tak po prostu patrzeć na nieme, bezradne cierpienie.


Niestety, Sherlock nie dożył nawet tej wizyty.

Tego w swoich scenariuszach i wizualizacjach nie przewidziałam.
I to był właśnie jeden z powodów, dla których zawsze wzbraniałam się przed posiadaniem zwierząt.
Dodatkowe emocje, dodatkowe przywiązanie, dodatkowe cierpienie.


Ot, i takie mi wyszły królicze opowieści.
Zupełnie nie takie, jakie planowałam ...



Ps. Od paru dni osowiała nieco Pelka ma towarzystwo: Coffee i Sherlocka B. (Sherlock Brother, jak nazwały go moje dzieci, ze względu na oczywiste podobieństwo), co trochę złagodziło ból.
Aczkolwiek muszę przyznać, że takiej huśtawki emocjonalnej w tak krótkim czasie to już dawno nie przeżywałam.
Oby już nigdy więcej ...






__________________________________________________

* a tu przykład króliczego radosnego skoku, tzw. bunny binky


update: Znalezione niedawno piękne zdjęcia odchodzących zwierząt ...




 poniedziałek, 18 listopada 2013

23 comments:

  1. Smutna historia, a do tego napisana z taka pasja, ze przez chwile zapomnialem gdzie jestem, tak mnie wciagnela. Podobna emocjonalna nawalnice przezylem mieszkajac jeszcze w PL, kiedy ukradziono mi slicznego psiaka. Wiedzialem, ze jestem do niego bardzo przywiazany, ale nie spodziewalem sie , ze zalicze emocjonalnego dola. A jednak... Pewnie dlatego, odkad mieszkam na Wyspach, nie zamieszkuje ze mna zaden zwierzak. Bol utraty jest nie do zniesienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pietia, przyznam szczerze, że gdyby ukradziono mi ulubione zwierzątko, to było by to chyba podwójnie nie do zniesienia. Co za podłość! Nie jestem w stanie czegoś takiego zrozumieć!
      Przyznam szczerze, że nie wiem, czy będę chciała mieć kolejne zwierzęta (na odbiór Coffee byliśmy już umówieni przed wypadkiem z Sherlockiem, a Sherlocka B. wzięliśmy już trochę siłą rozpędu).
      Moja przyjaciółka z liceum miała małego pieska. Małego, pokręconego brzydala.Jak odszedł, strasznie po nim płakała i wtedy zastanawiałam się dlaczego...
      Człowiek się jednak przywiązuje. Poza tym patrzenie na umieranie jest potworne.

      Usuń
  2. Biedny zwierzuś :( Szczerze współczuję tej historii całej Waszej rodzinie. Trzymam kciuki, żeby zrekonstruowane królicze stadko długo kicało i brykało szczęśliwe. Są naprawę urocze.

    Pamiętałam, jak przeżywałam odejście mojego pierwszego chomika. Zebrało mu się na chorowanie dzień przed moim wyjazdem na kolonię. Połowę wyjazdu zasypiałam z płaczem (nos wtulony w poduszkę, żeby inne dzieci mnie nie wyśmiały), potem udało się zapomnieć, ale jak wróciłam i zobaczyłam puste akwarium... znowu to samo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najciężej mi było patrzeć właśnie na łzy małego ...
      A stadko jest urocze, choć ... Pelka na razie nie wpuszcza maluchów do klatki.
      W domu jest grzeczna, a w klatce je straszliwie goni ze swojego terytorium.
      Czekam więc z utęsknieniem na sterylizację, która ma ją trochę utemperować :)
      Eh, zachciało mi się królików! :)))

      Usuń
  3. I to jest powód dla którego i ja wzbraniam się przed posiadaniem jakiegoś zwierzaka. Rozumiem co musieliście czuć bo ja płakałam po maleńkim żółwiu wodnym, który żył 3 dni..
    Mówią, że drugą naturą człowieka jest przyzwyczajenie i zgadzam się z tym.. Bronimy sie przed nim ale dopada każdego...i potem cierpimy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja niestety uległam i zostałam zaskoczona szybciej, niż się spodziewałam :(

      Usuń
  4. Życie bez futrzastych, skorupiastych, łuskowatych czy pierzastych towarzyszy nie jest wiele warte. Bo im bardziej znasz ludzi, tym bardziej kochasz zwierzęta. Tym bardziej boli, gdy odchodzą. Niestety.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nemuri, nie wiem, czy do końca zgadzam się z Twoją tezą (o wartości życia :))), ale na pewno zwierzęta otwierają w człowieku jakiś nowy poziom wrażliwości.
      Najgorsza jeśli chodzi o odchodzenie i ludzi i zwierząt jest nasza bezradność :(

      Usuń
  5. Matko jedyno. Nasze rybki odchodza zdecydowanie mniej spektakularnie i dzieciom nieraz smutno, ale przez chwilę.
    Dużo bunny binky podskoków życzę stadku, a za to mało wycieczek po okrutnym świecie pozaogrodowym ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Veni, na razie całkowity zakaz brykania po ogrodzie. Zresztą jest zimno i mokro, więc stadko jest szczęśliwe w domu lub w klatce).
      Fakt, że Sherlock wykręcił nam dość spektakularny numer (choć cieszę się, że w pewnym sensie rozwiązał zagadkę, bo nie mogłabym spać spokojnie przez swoje teorie spiskowe :)))

      Usuń
  6. Ile takich wspomnien powrocilo do mnie, przeciez jestem juz babcia, mielismy zawsze psy i koty a teraz moje wnuczki tez je maja...po stracie zwierzaka czy w czasie jego choroby strasznie serce sie kraje, w tamtym roku juz ze starosci odeszly moje dwa psy...zawsze sobie obiecuje, ze nie bede miala wiecej...a teraz moj maz mi pisze, ze po powrocie do domu w Andach pod jego drzwiami spotkal kociaka no i chyba zostanie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja teściowa też tak zawsze sobie obiecuje, tylko że ... ludzie znoszą jej zabiedzone pieski, dzwonią dzwonkiem i ... uciekają (na szczęście nie na masową skalę, tylko, gdy jest wakat czyli po śmierci jakiegoś zwierzątka :))). I tym sposobem kolejny szczekający kundelek lub zmarznięty kocurek zostają na lata.
      Mój syn planuje już (tylko że to już naprawdę w swoim mieszkaniu :))) psa, skoczka afrykańskiego, świnkę morską, rybki i konie. Good luck to him!

      Usuń
  7. Na takie zdarzenia nie da się uodpornić... przeżyłam już parę swoich zwierząt i zawsze jest tak samo rozdzierająco przykro. Również nie uczłowieczam swoich pupili, ale poczucia żalu i smutku nie da się wartościować w zależności od tego, czy odchodzi bliska osoba, czy bliskie zwierzę. A już na pewno, nie potrafią rozdzielić tego dzieci... Ale takie jest po prostu życie i dla wszystkich jest to dobra lekcja, że nic nie jest na zawsze, że życie toczy się dalej, a czas potrafi zaleczyć każdą ranę...
    A z dzieciństwa pamiętam taką sytuację - mieliśmy małego kotka, pewnego razu, w trakcie zabawy kot uciekł przed nami za szafę... I już nigdy się nie odnalazł. Do tej pory nikt nie wie, co się z nim stało. Oczywiste, że się za szafą nie zdematerializował, ale... Jak mu się udało niepostrzeżenie z domu wymknąć i już nigdy nie wrócić? Ot, zagadka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Renya, taka zagadka nie dała by mi spać po nocach! Dlatego w pewnym sensie się cieszę, że Sherlock wrócił i pomógł mi rozwiązać tajemnicę (choć oczywiście nie do końca).
      Na pewno jest to dobra lekcja dla moich dzieci.
      A czas leczy rany. W przypadku dzieci naprawdę szybko :)

      Usuń
  8. Może kot potraktował króliczka jako swoją żywą zabawkę a potem pod drzwi przyniosł. Zal zwierzęcia i rozumiem rozpacz Wszystkich, sama przeżyłam zagubienie na zawsze kota, potem szczura domowego, chomika...i zawsze boli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też o tym myślałam. Może jakiś inny kot, bo rudy Garfield raczej się skradał z zainteresowaniem i zdziwieniem, co też tam za osobliwe zjawisko w rogu siedzi.
      Sama nie wiem, co gorsze: śmierć zwierzęcia, czy jego zaginięcie (wtedy się człowiek zadręcza milionem pytań bez odpowiedzi).

      Usuń
  9. No, wiesz...:/ takie dramatyczne zakończenie...dało mi obuchem po głowie.
    Najgorsze i najlepsze w życiu jest to, że nic nie trwa wiecznie :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pieprzu, uwierz, mi też dało po głowie nieźle. A emocje sięgały zenitu. Aż się sama nie podejrzewałam :(
      A widok martwego króliczka mam wciąż przed oczami ...

      Usuń
  10. Ale że wrócił się pożegnać?! Ja pamiętam, jak mi było ciężko, kiedy musieliśmy uśpić naszego kocura. Kocura, który przytulał się, kiedy ja uczyłam się do matury i do egzaminów na studiach. Jeszcze do tej pory mam ten żal w sercu, że odszedł. Myślę, jednak, że ten ból związany z jego odejściem, jest niczym w porównaniu z wieloma latami radości przebywania z nim.
    I myslę, że podobnie jest z Waszym Sherlockiem. W sumie "dzięki" jego odejściu dwa inne nieboraki - króliki znalazły dom.
    Pozdrawiam :)
    PS Dobrze, że Twoje maluchy kochają zwierzęta :) Pewnie skończycie z wielkim kudłatym psem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I całe szczęście, że wrócił. Może to dziwne, ale poczułam się, że przynajmniej sprawa jest jasna (no, nie do końca). W przeciwnym razie na pewno bym na poważne zaczęła podejrzewać Hiszpanów :)
      Z tą moją radością z przebywania ze zwierzętami to ... wciąż jestem w zerówce (nie zapominaj, że ja wielkim pasjonatem zwierzątek nie jestem), ale szybko robię postępy :)))
      A co do dużego kudłatego psa to chyba jednak nie. Jeśli już, to jakiś krótkowłosy (mi się najbardziej podbają weimary :0)
      Choć mój B. już zmienia 'plany zawodowe' z astronauty na weterynarza :)

      Usuń
  11. Poryczałam się. "Jestem daleka (mówcie, co chcecie) od porównywania zwierząt do ludzi i nie uważam tej sytuacji za analogiczną do zaginięcia bliskiej osoby (tym bardziej, że nie jestem sobie chyba w stanie wyobrazić paraliżującej paniki), ale ..." Ja też jestem daleka, ale gdy umierały na moich oczach jeden po drugim kotki, których poród przyjmowałam całą noc na własnych nogach (takie sobie nasza kocica wybrała miejsce porodu) i, gdy widziałam "ból" kocicy, która nie wiedziała co się dzieje i co ma robić i nie wiedząc co mogę zrobić ja, a cokolwiek robiłam - nie pomagało, i gdy żaden z nich nie dożył powrotu ze szkoły Ammarka (który tak bardzo się cieszył z ich narodzin, gdy zobaczył je rano) i, gdy musiałam je pochować, to chociaż nie był to ból porównywalny do bólu czy lęku o człowieka, to byłam okropnie rozdarta i smutna przez wiele kolejnych dni, szczególnie, że i zdezorientowana kocica i moje dziecko ciągle mi o tym przypominali. Nie wpisałabym tego w poczet życiowych dramatów, ale poruszyło mnie to bardziej, niż mogłabym się spodziewać. Biedny, biedny Sherlock i biedne dzieciaki i biedna Ty :-(. Życzę całej rodzinie, wliczając królicza kolejnych tygodni, miesięcy i lat bez takich smutnych przypadków!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oglądanie umierania, czy zwierzęcia czy człowieka (nie mówię tu o jakichś aspektach transcendentalnych czy religijnych) jest potworne, bo porażająca jest nasza bezradność wobec nieuniknionego i bezradność.
      Też nie przypuszczałam, że mnie to tak poruszy.
      Wydaje mi się, że po zwierzętach takich jak koty czy psy jeszcze bardziej widać emocje, więc pewnie było to dla Ciebie jeszcze trudniejsze.
      To też miałaś hardcorowe przeżycie ....
      Ps. znalazłam piękne zdjęcia umierających zwierząt (tzn. nie widać na nich, że umierają, ale podejrzewam, że mają być uśpione) - dodałam link na dole wpisu.

      Usuń
    2. Wszystko prawdą jest co piszesz ...
      Miałam, niejedno niestety, bo zwierzęta w moim życiu występowały właściwie zawsze i przeważnie były to koty - zdecydowanie bardziej "ludzkie" niż np. rybki, choć śmierć chomika od zatrutej koniczyny opłakiwałyśmy z siostrą wiele dni.
      A dzień przed naszym ostatnim przylotem do Polski, rodzice musieli uśpić naszą kotkę, która była z nami odkąd ja poszłam do liceum (17 lat!). Była chora i długo leczona, ale gdy zaczęła okropnie cierpieć i nie było już szans na wyzdrowienie - zapadła decyzja. Rodzice zrobili to specjalnie zanim dotarliśmy, by nie kazać jej ani dnia dłużej konać w bólu i dlatego, by oszczędzić nam trudnych widoków i pożegnań, ale pierwsze słowa Ammarka po przekroczeniu progu ich domu brzmiały "a gdzie jest kocica?!" - ona była tam przecież zawsze, odkąd on pamięta :-(
      Zdjęcia piękne. Oczywiście się poryczałam.

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!