Searching...
sobota, 20 czerwca 2015

Pokrywką w ryj, czyli słowo o happy endach.

"Too much Streep in Streep".
Tak mówili po 'Sierpniu w Hrabstwie Osage'.
Że przyćmiła film wraz z całym jego przesłaniem, że przesadzała z modulacją, gestykulacją i wszelką inną aranżacją.
Że nie było Violet Weston, tylko Meryl Streep dominująca i szarżująca swoim zmanierowanym aktorstwem.
I w ogóle to od dawna już za dużo Meryl w Meryl.
Aż do wyrzygu.


A mi się nigdy nie przeje!

Bezkrytycznie łykam każdą jej rolę (choć niestety wielu jeszcze nie widziałam).
Każdy film z nią już przy włączeniu przycisku 'play' ma ocenę 'bardzo dobry', z szansą na awans przez wybitny, aż do arcydzieła.
Nie przeszkadzają mi jej manieryzmy.

A tak, owszem, ma ich całe mnóstwo.
Aż tak zaślepiona nie jestem, żeby nie dostrzegać we Francesce, Mirandzie, Donnie czy Thatcher'owej tych charakterystycznych spojrzeń znad opadających okularów, pogardliwych prychnięć, półuśmieszków, nieobecnego patrzenia w przestrzeń, przenikliwego omiatania rozmówcy wzrokiem, perlistego chichotu czy chyba jej największego znaku firmowego jakim jest owo kokieteryjne miziania się po szyi.




Dostrzegam i kocham milion twarzy Meryl Streep.




Mogę ją jeść łychami.
A do łych właśnie chcę nawiązać, a konkretnie do filmu Julie & Julia, który właśnie (z typowym dla mnie refleksem szachisty na emeryturze, jedynie 6 lat po premierze :))) obejrzałam.

Film co prawda nie awansował do statusu arcydzieła, ale Merylka była urocza i jeśli do tego ktoś zada sobie trud porównania oryginału (Julii Child, amerykańskiego pierwowzoru mistrzów kuchni gotujących przed kamerami) z odgrywaną postacią, to nie będzie mógł przejść obojętnie obok zdolności imitacyjnych Streep. 





Mówi się, że nie ma akcentu, którego nie potrafiłaby podrobić.
Osobiście nie jestem w stanie w pełni docenić tego kunsztu, albowiem moje ucho może wyłapać, owszem, ciężki rosyjski akcent (podążałam za linkami Pharlapa), to już identyfikacja tych z krajów angielsko języcznych sprawia mi spory problem.



W rzeczonym filmie, obok wątku głównego, którym było (mocno upraszczając) gotowanie, zupełnie zaskakująco pojawił się też wątek blogerski. A jak wiecie, dostrzeganie odbić blogosfery w krzywym zwierciadle, to mój konik.
 

I tu uwaga: zamierzam zapodać wam najprawdziwszy spoiler, włącznie z ujawnieniem zakończenia, więc jeśli nie oglądaliście jeszcze tego filmu, a chcielibyście, to ... no nie, żebym was chciała wypraszać, ale tego ... żeby nie było, że nie uprzedzałam.
 
Niestety pewne filmy nie są ponadczasowe.
Sześć lat temu temat był nieco bardziej na topie.
Dzisiaj ta cała ekscytacja zakładaniem bloga, pierwszym komentarzem (pochodzącym zresztą od rodzonej matki, która jest mocno przerażona tym całym blogo-czymś tam), rozrastającą się siecią czytelników czy nagłym wzrostem popularności bloga są czerstwiutkie.
- Wiesz, co teraz robi Annabell? Sarah mi powiedziała. Pisze bloga!
- O czym?
- Jak to o czym?! O sobie! O tym wszystkim, co sobie pomyśli tym swoim głupim i pustym móżdżkiem.

"Twoja matka i ja odkryliśmy, że zajmujesz się blogowaniem. Nie wiemy co to znaczy, ale chcielibyśmy, abyś przestał."


A jednak śmiałam się w głos, gdy mąż blogerki błagał ją, by przestała wreszcie gotować i spędziła z nim trochę czasu, bo "CZYTELNICY PRZEŻYJĄ (bez kolejnego wpisu)!"
 
Tak, ja też wpadam często w ten sam kanał, (podświadomie :)) myśląc, że MUSZĘ coś napisać, bo przecież obiecałam.
Muszę skomentować.
Muszę odwiedzić znajome blogi.
I oczywiście wrzucić coś na fanpage.
Tak jakby ci wszyscy ludzie po drugiej stronie szklanego ekranu nic innego nie robili, tylko nieustannie czekali w napięciu na nowy wpis fidrygauki, odświeżając raz po raz 'szeptywmetrze', by sprawdzić, czy ich komentarz uzyskał jakąś reakcję.

Tak, mój mąż też musi mnie czasami ściągać na ziemię, bo zbliża się druga w nocy, a ja nie ruszyłam się z sofy przez ostatnie parę godzin (zdarza mi się, uwierzcie).

Tak, czuję wielkie rozczarowanie, gdy po paru dniach dopieszczania wpisu długo, długo, długo nie ma pod nim żadnego komentarza.

I tak, byłabym przerażona, gdyby mąż mnie zostawił na skutek gorzkiej przegranej z blogiem.
Tak samo jak Julie...

Julie Powell, sfrustrowana życiem trzydziestoletnia urzędniczka, odpowiadająca całymi dniami na pytania rodzin ofiar z 11-go września, mieszkająca w wynajmowanym mieszkanku nad pizzerią i wiecznie porównująca się z przebojowymi i nadzianym koleżankami (Hmmm, czy ja tu widzę pewną analogię? :))) postanawia odkurzyć swoje marzenie o zostaniu pisarką.
Nowopowstający świat blogosfery zdaje się być idealnym miejscem na przetarcie szlaków.
A że Julie lubi gotować i do tego zakochana jest w Julii Child, bohaterce szklanego ekranu, która kojarzy jej się z sielskimi czasami dzieciństwa, tematyka bloga wydaje się oczywista: dla gotujących Amerykanek niemających służby (Nobody here but servantless American cooks) czyli przerobienie wszystkich 524 przepisów z książki Child pt. "Mastering the Art of French Cooking" i opisanie wrażeń na blogu.
 

Gotowanie to dla Julie nie tylko relaks, ale próba pokonania samej siebie i chęć udowodnienia sobie (i rzeczonemu mężowi), że można pokonać odwieczny grzech 'słomianego zapału'.
 
Projekt Julie & Julia to nie tylko sposób na wyrwanie się z marazmu, zainspirowany irytującą zbieżnością imion i paru innych faktów z życia obu bohaterek czy zabijanie czasu po, a później także i w pracy.
To hołd oddany ikonie sztuki kulinarnej.
Nie ma oczywiście sensu streszczać dalej treści filmu, bo kto oglądał, to już wie, a kto nie oglądał, to pewnie już dotąd nie doczytał :)))
Dość powiedzieć, że losy obu bohaterek (nie fikcyjnych, bo Julie Powells to również postać prawdziwa) splatają się na przestrzeni filmu: retrospekcyjnie -  opowiadając o początkach rodzącej się w Julii Child miłości do francuskiej kuchni oraz progresywnie - pokazując rosnącą popularność blogerki.

Julie Powell we własnej osobie

Popularność niosącą za sobą nie tylko prezenty od czytelników czy wywiady w poczytnych magazynach, ale też coraz większy apetyt.
Na życie, na kulinarne eksperymenty, aż wreszcie (nieśmiało) na możliwość spotkania swojej mistrzyni, która w podeszłym wieku ale wciąż jeszcze żyje (a raczej żyła w czasie powstawania bloga) i, ho, ho, kto wie, może nawet interesuje się zapędami pisarsko-kulinarnymi swojej wiernej naśladowczyni.

Apetyt przeradzający się powoli w obsesję.
Julie żyje blogiem. Julia zaczyna żyć już tylko blogiem, odstawiając męża -  pierwotnie naczelnego motywatora i fana) na boczny tor.
Jej codzienne zakupy nadwyrężają mocno domowy budżet zarówno przez ekstrawagancje typu homary, jak i przypalane ze zmęczenia dania.
Jej myśli krążą wyłącznie wokół kolejnego wpisu, a praca wisi na włosku, gdy szef odkrywa bloga (A sądzicie, że o czym to ja myślałam oglądając ten film?).

Po wielu zawirowaniach nadchodzi wreszcie upragniony moment sławy.
Rozdzwaniają się telefony z gazet z propozycjami wywiadów oraz z wydawnictw pragnących wydać książkę Powell (doprawdy, widać, że to stary film; teraz rynek przesycony jest książkami blogerów urastających we własnych oczach do miana pisarzy :))), a nawet stacji telewizyjnych chcących nakręcić talk show z Powell w roli prowadzącej.
Mąż marnotrawny wraca, by cieszyć się wyczekiwanym końcem projektu i uszczknąć trochę z ledwie wyklutego splendoru żony.

Wszystko zmierza do nieuniknionego happy endu.
Jest już bardzo późno i wyczekuję już tylko ostatecznej odpowiedzi na pytanie jak i kiedy obie Julie się spotkają, by zamknąć laptop i udać się na zasłużony spoczynek.

Aż tu nagle nieśmiały dzwonek telefonu wszystko psuje.
Jeden z dziennikarzy prosi Powell o komentarz.

- Mówi Barry Ryan z Santa Barbara News Press. Piszę artykuł z okazji 90-tych urodzin Julii Child. Zapytałem ją o pani blog i szczerze powiedziawszy ... nie była zachwycona. Czy zechciała by pani to skomentować?
- Ona TAK powiedziała? Julia Child TO powiedziała?! - Julie chce się jeszcze upewnić, czy chodzi o właściwą osobę.
Cz... cz... czy ona czytała mojego bloga - duka.
Nie, nie chcę tego komentować - uderza w oficjalny ton urzędniczki państwowej, powstrzymując łzy - Ale dziękuję za telefon.

No i mnie ugotowali.
Ludzie! Tak nie można!
Nie ma happy endu?!
Blogerka, której dopingowałam (cóż, że z sześcioletnim opóźnieniem, kiedy to już dawno była poczytną autorką kilku pozycji) przez cały film, z której byłam dumna jak paw, że doprowadziła projekt do końca, że się nie poddała gotując homary, a nawet dla idei po raz pierwszy w życiu zjadła jajko (!), ta blogerka dostaje patelnią w ryj od dystyngowanej, starszej pani.
Nie literalnie.

Ale przez to i mnie się dostaje.
Walnięta, nie mogę za nic usnąć i tracę kolejną godzinę na szperanie po necie, czy incydent ów rzeczywiście miał miejsce i dlaczego pani Child pałała taką niechęcią do swojej bądź co bądź wiernej wyznawczyni.
Rozemocjonowana nie mogę uwierzyć, że kariera blogera została tak strywializowana. Chlip-chlip.
I co gorsza wciągam się (tylko z pozycji czytelnika) w dyskusje akademickie na temat tego, czy Powell zbudowała swoją popularność niecnie wykorzystując zacną Julię, czy może została oceniona zbyt surowo, bo bądź co bądź pomogła rozsławić imię i markę pani Child.

Chcecie wiedzieć co powiedziała Julia o Julii?
To poszperajcie sobie sami.
Ja już i tak za dużo zdradziłam :)


A jak się ma wstęp do reszty wpisu?
Otóż tak, że zdania nie zmieniam: Streep jest jak zwykle świetna.
Celowo nie rozpisywałam się na temat równoległego wątku opowiadającego o karierze amerykańskiej guru kulinarnej lat sześćdziesiątych. Bo dla tego typu (nie tylko kulinarnych) smaczków warto jest ten film obejrzeć (napisałam tak pro forma, gdyby jednak jakiś niezniechęcony spoilerem czytelnik dotarł aż tutaj :))).


A wy możecie polecić jakieś filmy, których zakończenie was znokautowało swoją nietuzinkowością, dziwacznością czy geniuszem?
Obejrzę je w tygodniu.
Bo w weekendy to ja jednak lubię przesłodzone happy-endy :)


33 comments:

  1. Nie chcę Cię martwić, ale... Sprawdzam, czy jest odpowiedź na mój komentarz/ komentarze i zaglądam tutaj... No cóż... A Meryl uwielbiam łychami. Nie masz tak, że myślisz blogiem (wiem, mózgiem, mózkiem), chodzi o to, że tematy pojawiają się same. PS.Dzisiaj mój kometarz jest pierwszy. Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurczę! Czyżbym nie odpowiedziała na jakiś Twój komentarz? Idę poszperać i w razie czego naprawić ten błąd :)
      Ja mam właśnie tak - myślę blogiem. Idę gdzieś i żałuję, że nie wzięłam aparatu, bo mogłabym mieć coś fajnego do opisania na blogu. Oglądam jakiś program i robię notatki i 'screen shots', żeby to później skomentować, non stop notuję, zapisuję, szkicuję pomysły na kolejne wpisy: w kalendarzu, na serwetkach, na gazetach, aż w końcu w specjalnym foldrze. Tematy widzę wszędzie, Tylko z czasem jestem trochę na bakier :)
      Gratuluję pierszeństwa :)

      Usuń
    2. Nooo, nie wiem, powiedziałaś, napisałaś, że będziesz kontynuować temat pod wpisem o Wędzikowskiej i Grotowskim, ale nie wiem w zasadzie czy będziesz, czy zrezygonowałaś? Pomijając ten fakt, niezależnie od blogu to patrzę czy jest, czy nie ma odpowiedzi, przy czym cenię sobie umiejętność prowadzenia dyskusji, krytyczne myślenie, i pewien poziom intelektualny, nie chodzi o to by się zgadzać (przynajmniej nie zawsze, i nie zawsze jest to możliwe), ale o to by potrafić się usłyszeć. Wczoraj byłam świadkinią (tak istnieje takie słowo w jęz. pol) dyskusji prowadzonej z Gondowiczem ad vocem Stefana Themersona, i poruszył on bardzo ważną kwestię, mianowicie, to,że kiedyś, podciągano czytelnika do pewnego poziomu intelektualnego, a teraz się do owego czytelnika zniża. Nie mam (przynajmniej jeszcze) folderu pt blog, zdjęć nie robię, ale rzeczywistość jest tak ciekawa...
      Ciekawa jestem co zmieniło w Twoim życiu blogowanie, nie chodzi o zewnętrzne aspekty, poznawania ludzi etc, ale w tzw. organizacji wewnętrznej, albo wewnętrznie...
      Dziękuję :)

      Usuń
    3. No faktycznie. Widzisz, jak to sława uderza do głowy :)
      Przepraszam, ale naprawdę nie mam kiedy odpisać. Postaram się nadrobić do końca tygodnia.

      Usuń
    4. Spokojnie sobie poczekam...:)

      Usuń
    5. Ach, więc odpowiadam, z żenującym opóźnieniem ...
      Co mi dało pisanie bloga?
      Jeśli chodzi o organizację wewnętrzną to nie dało mi nic. Wręcz przeciwnie.
      Miałam założenie, że będę pisać codziennie krótkie wpisy, ale szybko mi przeszło.
      Nie jestem systematyczna, nie jestem zorganizowana, jestem rozgadana i rozciągam temat do (nieznośnych?) granic. Ale nie umiem - przynajmniej na razie - sobie z tym poradzić.
      Często wręcz używam bloga jako wymówki: nie robię tego co jest ważne i konieczne do zrobienia (chociażby w pracy, bo do chociażby okazjonalnego zaniedbywania rodziny to jakoś głupio się publicznie przyznawać :))), bo mam przemożną potrzebą napisania czegoś. A to zajmuje mi duuuużo czasu. Nie, że rodzę w bólach, ale często koncepcja mi się zmienia, lub wyszukuję dodatkowe informacje w necie.

      Natomiast niewątpliwie blog dał mi to, co było jego pierwotnym celem: pomógł mi oswoić angielską rzeczywistość.
      Pisząc o moim życiu przez pryzmat codziennych obserwacji, obejrzanych programów, czy wcześniej przeczytanych gazet (teraz już nie jeżdżę do Londynu, więc nie zbieram darmowych gazet w metrze, he, he) układam sobie wiele rzeczy, odpowiadam na trudne pytania, dyskutuję sama ze sobą (a jak szczęści dopisze, to i z Czytelnikami) i wkładam wszystko w odpowiednie przegródki (może to mieszczańskie, ale ja tak lubię i już :))

      W tym wpisie opisałam metamorfozę, jaka zachodziła.
      Na początku nie znosiłam wszystkiego, co angielskie.
      Teraz, też dzięki blogowi, ochłonęłam, przetrawiłam sobie wiele rzeczy i jest mi dobrze.
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2011/10/polak-po-angielsku.html

      A poza tym blog to dla mnie wentyl bezpieczeństwa.
      Mam problemy z asertywnością i raczej unikam konfrontacji, więc jak mi ktoś zalezie za skórę, to obsmaruję go na blogu i już mi lepiej :)
      Dlatego tak pazernie chronię jego zacisze i prywatność przed członkami rodziny i znajomymi (co raz mniej skutecznie :))

      Usuń
    6. Naprawdę tak się da by rodzina nie wiedziała, albo inaczej nie zaglądała?
      A czego teraz oczekujesz od blogowania?
      Pozdrawiam.

      Usuń
    7. Jedyny członek rodziny, który wie, to mąż, a on twierdzi, że "po co ma czytać, przecież on to wszystko zna" :)
      Fakt, wiele zagadnień przedyskutowuję właśnie z nim (słuchaczem jest wiernym, ale komentatorem marnym), więc poniekąd ma usprawiedliwienie.
      Choć tytuł 'Spotkanie z byłym kochankiem' zainteresował go ponad przeciętność :)
      Czego oczekuję teraz?
      Nadal oswajam różne aspekty życia w Anglii lub po prostu je opisuję jako pewnego rodzaju ciekawostki. Ponadto wylewam swoje frustracje i ciskam wirtualne bluzgi w twarz tym, którzy mi zaleźli za skórę, a którym nie mam odwagi powiedzieć pewnych rzeczy wprost (modląc się by jednak przypadkiem nie odkryli tego bloga :)).
      A ponadto ... to chyba najbardziej przyświeca mi motto zaczerpnięte z Anny Janko, w lewym górnym rogu bloga.
      Cytuję, w razie gdybyś czytała przez rss:
      "Niezbyt wiele mamy na zawsze, a jednak wydaje mi się, że to, co zapisane, zostaje uratowane i jest potem jak odnaleziony skarb, cenne znalezisko, wiecznotrwała chwila. Ludzie, którzy nie zapisują swego życia wydają mi się szaleńcami, lekkoduchami, umierają cali każdego dnia, nawet o tym nie wiedząc."
      (No może przesadziła z tymi szaleńcami; bardziej skupiłam się na cennych znaleziskach ... po latach :))

      Usuń
    8. Napiszę Ci w sekrecie, że ów cytat był jedną z dwóch rzeczy, która mnie zatrzymała na Twoim blogu.

      Usuń
    9. Czy zadanie pytania: "Co było tą druga rzeczą?" będzie dowodem na nadmierną ciekawość?
      No, bo przyznaję, że mnie zżera ... :)

      Usuń
    10. Nie.
      Pozwól, że się nad tym zastanowię, tak by to jak najtrafniej zwerbalizować, nie chcę Ci rzucać byle jakiej odpowiedzi...

      Usuń
    11. Jakby to ująć, pewnie istota. Pewna doza szczerości, dyskusja pod postami, przejrzystość wpisów (wizualna)... Dopiero poznaję Twój blog, ale gdybym miała na dziś coś powiedzieć, to z pewnością było by to właśnie to.

      Usuń
    12. Dzięki. Te aspekty są dla mnie bardzo ważne, więc cieszę się, że ktoś je dostrzega :)

      Usuń
    13. Proszę,
      Dostrzegam i doceniam.
      Polecam się :)
      I pozdrawiam,

      Usuń
    14. Ad vocem mojej pierwszej uwagi Chciałam żeby mój feedback był czytelny/ miarodajny na poziomie konkretnych zachowań, a nie na poziomie oceny (dobra/ zła- stwierdzenie, że coś jest "dobre", "podoba mi się" też jest oceną).
      A tu poleciałam, dobra, dobra nie chodzi, o krój czcionki, żarty (na ---dowolnie--- wybrany bok).
      Co mnie przekonuje na Twoim blogu?
      I jakie (konkretne) zachowania wspierają mnie w czytaniu?
      A co, w konsekwencji sprawia, że wracam:
      ----
      1) szarość:
      spójność pomiędzy tym co piszesz, i jak zachowujesz się na blogu (no bo przecież w tym kontekście piszemy), czyli tak zwana spójność (praca na własnym doświadczeniu, na własnej tożsamości, jednej z tożsamości).[np post o ciąży, ale też dyskusja pod Terrym, wypominanie co było dla Ciebie ważne kiedyś, a co jest ważne teraz,obecnie, przykładem może być także wątek dotyczący dyskusji.
      stawianie granic, są kwestie, o których piszesz otwarcie, i takie, o których wspominasz, ale nie chcesz pisać o szczegółach --- w sposób jasny i klarowny to werbalizujesz (np. proszę nie pytajcie mnie o... Mój drugi blog, podaję przykład, który wyczytałam i pamiętam, dlatego właśnie ten, a nie inny).
      dyskusja pod postami:
      Tak, w wielu kwestiach mam takie wrażenie/ albo przekonanie, że myślimy podobnie, albo tak samo, ale nie o to mi chodzi. (Wiem, istnieje mechanizm społeczny mówiący o tym, że lubimy te z osób, które nas lubią), ale nie o ten aspekt mi chodzi.
      Myślę, że prowadzenie dyskusji, to mocna strona tego blogu.
      Nie wiem jak jest z sytuacją gdy występują różnice, więc odniosę się do tego co mogłam zaobserwować:
      Przejrzystość dyskusji (układ treści, budowanie zdań, odnoszenie się do poszczególnych zagadnień).
      Dbałość o Czytelniczki (chyba bywają tu same kobiety, wróć czyta też Walenty) i Czytelnika.
      Odpowiadasz na każdy komentarz, (z własnego doświadczenia piszę), a jeśli nie odpowiadasz długo to dajesz feedback, informujesz, że odpowiesz w najbliższym czasie. Tak, wiem, jaka była sytuacja z wpisem o Terrym. (Długie czekanie na odpowiedź), i poślizg (miało być na koniec tygodnia i trochę się przeciągnęło), ale z drugiej strony, zadbałaś o to by mnie poinformować o tym, że odpowiesz, tylko zajmie Ci to więcej czasu. I poinformowałaś, że odpisałaś.
      Poza tym, abstrahując od treści komentarza/ komentarzy, była to odpowiedź, treściwa, spostrzegłam, że odnosisz się do wielu zawartych aspektów wypowiedzi, które mogłyśmy rozwinąć w dalszej dyskusji.
      Wizualnie: dbałość o przejrzystość treści.
      ----------
      [Święty Jeżu właśnie sobie uświadomiłam, że Ci nie odpowiedziałam, nadrobię to dzisiaj, albo jutro].

      Usuń
    15. Aż nie wiem co mam napisać wobec tylu komplementów. Tym bardziej, że biorąc pod uwagę czas odpowiadania na komentarze, który mi się ostatnio drastycznie wydłuża, to są one wielce niezasłużone :)

      Jeśli chodzi o spójność, to rzeczywiście ... nie potrafiłabym się kreować na kogoś zupełnie innego. Stąd to moje zmaganie, żeby nie napisać za dużo, jednocześnie pisząc szczerze o sobie. Muszę się trzymać jednej wersji i ta prawdziwa wydaje mi się najbezpieczniejsza :)

      Dyskusja - przyznaję, że dla mnie też jest to niesamowity aspekt pisania bloga. Czasami dyskusje rozwijają sam wpis i nadają mu nieoczekiwany wymiar.
      I owszem, najczęściej nie są to burzliwe dyskusje 'na noże'. Ten zachowawczy charakter wynika pewnie stąd, że ja sama unikam kontrowersji w swoich wpisach. Wirtualna krew więc się nie leje (choć zdarzały się też ostrzejsze wpisy jak np. te:
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2013/05/emigranckie-salto-morale.html
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2013/05/to-tylko-dziecko.html )

      Są też i Czytelnicy (Walentego bym jednak nie zaliczała do namiętnych czytelników; po chwilowym zainteresowaniu i mojej reprymendzie, że 'wtargiwuje', a nie zostawia nawet komentarza ustnego, przeszedł w stan spoczynku. Ostatnio zdziwił się nawet, że ja jeszcze tego bloga piszę! Oj, nie jestem ja prorokiem we własnym kraju, nie jestem :)), aczkolwiek zaznaczają swoją obecność nieśmiało i sporadycznie.

      Jeszcze raz dziękuję za tak wnikliwą analizę moich poczynań :)

      Usuń
    16. No chyba, że wolisz wersję taką:
      Lubię Twój blog, fajnie piszesz,
      Oto mój blog:
      www.5000lib.wordpress.com
      A tak poważnie, to wiadomo odpowiada się na komentarze tak jak jest to możliwe, czasami trzeba poczekać, ale ważne by nie przeciągać linki, a nie zaraz linki są od /do czegoś innego! Dzięki przeczytam.

      Usuń
  2. Film oglądałam kilka razy, bardzo go lubię. Przeczytałam też Julii Child "Moje życie we Francji" i obejrzałam trochę jej programów kulinarnych. Tylko się nie zdecydowałam na wypróbowanie przepisów, ponieważ moje wątpia by ciężko zniosły tą ilość smażenia, mięcha i tłuszczu, chyba szkoda ale dla sylwetki to zysk. Moja młoda bardzo lubi Amy Adams grającą blogerkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z chęcią przeczytam wspomnienia Julii Child.
      Co do Amy Adams, to też ją lubię, ale mam wrażenie, że stała się 'Mikulskim'. No może nie jest aktorką jednej roli (Hansa Klossa), ale - przynajmniej w tych rolach, w których ją widziałam - zawsze gra słodką idiotkę lub pogubioną 'blondynkę'. Fakt, że odgrywa te role nieźle :)

      Usuń
  3. Jak lubisz zwroty akcji i niebanalne zakończenia, polecam Magic Girl. Grają u nas w kinach. Może za wcześnie na płytową wersję?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy chodzi Ci o 'Magical Girl'? Nie musi być na płycie. Do kina co prawda mi rzadko po drodze, ale mam subskrypcję w Lovefilm, więc zawsze mogę sobie ten film wykupić za 'grosze' :)
      Dzięki.

      Usuń
    2. A zwroty akcji i niebanalne zakończenia bardzo lubię - wbrew temu, co napisałam.
      Happy endy oszczędzają mi po prostu wielu emocji, których czasami mam nadmiar, ale czyż nie jest to rolą dobrego filmu poruszyć coś w nas?
      Z 'dziwnych zakończeń' oglądałam ostatnio Gone Girl. Zakończenie dla mnie tak dziwne, że właściwie nie jestem pewna do końca, czy dobrze je zrozumiała, he, he.
      A film, który (mimo paru nielogicznych rozegrań w akcji) trzymał mnie w napięciu jak mało który film ostatnio to The Next Three Days z Rusellem Crowe.

      Usuń
  4. Ja też Streep łychami mogę...Uwielbiam! Wszędzie! Na weekend przesłodzony happy-end zaproponuję. Właśnie wczoraj z dziećmi oglądaliśmy McFarland - totalny American dream, ale oparty na faktach, film o grupie młodych, biednych, biegaczy i ich trenera. Od początku wiadomo jak się skończy, ale musiało się podobać, bo dzieci dziś rano poszły biegać :-)! Na inne wieczory polecam Timbuktu nominowany z Idą - po prostu piękny film i już! Widziałaś "We need to talk about Kevin"? Maaatko i córko!!! Ten mnie rozwalił totalnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kevin jest właśniepierwszą pozycją na mojej liście!
      Bo BBC go pokazuje na iplayer, więc zamierzam go obejrzeć może nawet dzisiaj (a więc znowu weekend bez happy endu :)))
      A pozostałe filmy zapisuję. Założyłam sobie specjalnie konto na filmweb, nie żeby pisać recenzje (he,he), ale żeby właśnie mieć w jednym miejscu wszystkie filmy, które obejrzałam, a przynajmniej które pamiętam, że obejrzałam w momencie zakładania konta, oraz żeby zapisywać sobie filmy warte obejrzenia. Bo tak to gdzieś te tytuły uciekają w na natłoku zdarzeń i mnogości innych filmów.

      Usuń
    2. Kevin obejrzany, mieszanymi emocjami. Próbowałam gdzieś znaleźć jakieś sensowne dyskusje, żeby sprawdzić, co inni myślą o tym filmie (o ewentualnych przyczynach takiego zachowania, roli matki i OJCA - oboje mnie denerwowali), ale nie udało mi się.
      Film pozostawił mnie więc z tysiącem pytań...

      Usuń
  5. "Ratując Pana Banksa" widziałaś? Tam jest też jedna z fajniejszych aktorek - Emma Thompson. Nie ma jakiegoś super-zaskakującego zakończenia, ale filmik bardzo ciepły i sympatyczny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie widziałam, ale też dopisuję do listy. Emmę Thompson też uwielbiam (Last Chance Harvey, mniam). No i oczywiście Tom Hanks też w ciemno.
      Tak, ja jestem bardzo mainstreamowa :)

      Usuń
  6. Pod zachwytami odnośnie Meryl Streep się podpisuję i nigdy nie jest mi jej mało, choć to fakt, że im wiecej jej oglądam, tym więcej tych "manieryzmów" dostrzegam, ale wcale mi one nie przeszkadzają.
    Zakończenie filmu wywołało we mnie taką reakcję, że absolutnie nie lubię pani Julii Child i NIGDY nie skorzystam z żadnego jej przepisu, ani nie interesują mnie jej wspomnienia:P A gdy ponownie oglądałam Julie & Julię, to drażniły mnie wstawki z życia pani J.Ch. i wcale już nie wydawała mi się sympatyczną osobą. Za to tym bardziej lubię blogerkę Julię i aktorkę ją grającą:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No fakt, że to zakończenie jakoś mnie niesmacznie nastawiło do pani Child, ale z tego co poszperałam, to chyba były tu pewne zaburzenia w przekazie. Julia Child była, że tak powiem nieładnie, osobą starej daty i głównie mierziły ją przekleństwa na blogu Julie (czego nie było w filmie) oraz wybebeszanie prywatnych spraw na forum publicznym - blogi, jak wiadomo, dopiero nieśmiało pojawiały się jako środek przekazu.
      Julia Child była perfekcjonistką, cyzelującą jej przepisy do granic możliwości, robiącą te same potrawy po wielokroć, po to by podać idealne proporcje i mieć pewność, że przepis uda się bezbłędnie każdemu, kto się za niego zabierze.
      A tu 'jakaś tam' bloger-cośtam przedstawia jej wymuskane przepisy jako ciąg niepowodzeń i kulinarnych porażek, jeszcze się tym szczycąc. To musiało wywołać jeśli nie święte oburzenie, to przynajmniej (nomen omen) niesmak :)
      Więc może nie przekreślaj jej książki tak zupełnie, bo podobno ma swoje smaczki i uroki.

      Usuń
  7. Zapomnialas wspomniec o roli Clary w The House of the Spirits! ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, w House of SPIRITS :) była też dobra. Jak zawsze.

      Usuń
  8. Witam, witam!
    Ty możesz "jeść" Meryl łychami, a ja... Twój blog;)
    Masz pisane, Dziewczyno i dobrze... dla nas, czytających!
    Nawiązując do wpisu o Meryl i filmie "Julie&Julia" dodam, że z miłości do Francji trafilam na książkę Julii Child, a dopiero potem obejrzałam ten film... i jak zawsze cieszę się, że nie odwrotnie. Książka jest o niebo lepsza i tylko o niej samej... z Francją moją ukochaną w tle! Polecam nie tylko na wakacje!
    Pozdrawiam niedzielnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję!
      Mimo, że odpowiadam dopiero teraz, to nie ukrywam, że upajałam się tym komentarzem przez ostatnie dwa tygodnie :)
      He, he, wiadomo - blogerskie ego!
      Od razu mam ochotę na kolejny wpis, skoro laptop znów wrócił w moje posiadanie.
      Na tę książkę mam co raz większą ochotę: przez rekomendacje zwolenników i z przekory wobec tych mniej zachwyconych :)
      Pozdrawiam serdecznie i cieszę się, że do mnie trafiłaś (choć chyba ja pierwsza do Ciebie ;-P)

      Usuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!