Searching...
wtorek, 15 marca 2016

Egzamin z polskiego czyli jak to z Libratusem było

Hrabina każe, hrabina ma :)

Zbierałam się już dawno, ale temat poszedł w odstawkę ... tak jak i sama szkoła.
A temat jest ciekawy jak i sam projekt.
Ale zacznijmy ab ovo.

Myśl bowiem, by szlifowanie, cyzelowanie, uszlachetnianie i wygładzanie języka polskiego jakoś sformalizować, wykluwała się w mej głowie już od pewnego czasu.
A raczej waliła obuchem w czerep, wbijała się w serce niczym mizerykordia i poruszała najczulsze włókna układu współczulnego za każdym razem, gdy (nazwijmy to eufemistycznie) Moi Mali Tłumacze produkowali kolejne twory językowe. W ich mniemaniu w języku polskim.

Sobotnia szkoła odpadała w przedbiegach.
Po pierwsze, perspektywa zmuszania moich dzieci do spędzania kolejnego dnia w szkole była odrzucająca, szczególnie w obliczu miliona zajęć alternatywnych, w których uczestniczyli ich koledzy.

Po drugie, zniechęciła mnie nieśmiała próba, którą podjęłam jeszcze za starych londyńskich czasów, kiedy to na pierwsze zajęcia rozpoczęły się ... mszą.
I niestety ten aspekt, obok wielu innych, sukcesywnie ostudził mój zapał do posyłania dzieci do sobotniej szkoły. Polskie sobotnie szkoły w Anglii są bowiem ... szkołami wyznaniowymi.

M
oże nieoficjalnie, ale jednak religia i przygotowywanie do pierwszej komunii stanowią część programu nauczania.

Gdy o uszy obiła mi się nazwa Libratus i stojąca za nią idea nauczania dzieci w domu, z możliwością korzystania z webinariów, zajęć z nauczycielami z Polski i możliwością otrzymania świadectwa ukończenia polskiej szkoły - zapaliłam się natychmiast.
I po krótkim, a dogłębnym szperanku w internecie gotowa byłam zapisać swoje pociechy.
Niestety, okazało się, że ... zabrakło miejsc* i dane było nam czekać na rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego.
W momencie rozpoczęcia nauki w Libratusie moje dzieci miały 8,5 (córka) oraz 9,5 (syn) lat. Czyli wg polskiego systemu nauczan
ia kwalifikowały się do klasy drugiej i trzeciej. Jednakże, ze względu na oczekiwanie zostały zakwalifikowane odpowiednio do klasy ... pierwszej i drugiej.
Tym
czasem w angielskiej szkole były już w klasie trzeciej i czwartej!!! Mając za sobą trzy/cztery lata szkoły nie licząc zerówki.
I to właściwie było gwoździem do trumny, ale ... nie uprzedzajmy faktów :)


Po wysłaniu ton papierów, wypełnieniu milionów formularzy pytających mnie o tak istotne dla przyjęcia moich dzieci w poczet uczniów Libratusa jak liczba pokoi (sic!) czy też zawód rodziców (Czy, na ten przykład, wykonywanie zawodu szambonurka tudzież pracownicy prosektorium ma się jakoś do nauki polskiego?) umówiono moje pociechy na rozmowę z psychologiem szkolnym.

Perspektywa rozmowy z obcym panem  przy pomocy skype'a już na wstępie napełniła moje siedmioletnie wówczas dziewczę przerażeniem.
Nie trudno się więc domyślić, że sam jej przebieg nie wypadł najlepiej.
Szczególnie, że pan pytał się o ...
No właśnie!

Tu muszę zrobić małą wstawkę na temat moich przemyśleń, co do nauczania języków obcych.
Otóż, rozumiem, że najłatwiej naucza się rzeczowników, przymiotników i liczebników, gdyż są one bardzo wizualne i z łatwością można pokazać na obiekcie żywym, lub znaleźć w internecie zdjęcie dużego nosa, różowej bluzki czy czterech trzech zielonych słoni.



Rozumiem, że nikt nie będzie na wstępie nauczał trybu przypuszczającego i wyjaśniał różnicy między zdaniami:
You could have stayed with us if you had come to London. 
You could stay with us if you came to London.


Ale!
Sztuką jest nauczanie języka funkcjonalnego**.
Przekonałam się o tym boleśnie, kiedy na początku moich przygód na Wyspach Szczęśliwych brakowało mi ... miliona zwykłych czasowników.
Nie, nie czasowników NIEREGULARNYCH, które są tak wdzięcznym narzędziem tortur kartkówkowych każdego belfra.


Wsunąć,
podciągnąć, zeskrobać, nazbierać, przenieść, zawinąć, rozmazać, wcisnąć, zsunąć, poślizgnąć się, przykleić, przemyśleć...


Owszem, brakowało mi też kolokacji, czasowników frazowych, przymiotników abstrakcyjnych, synonimów, imiesłowów przymiotnikowych, trybów przypuszczających, wyrażeń przyimkowych, idiomów.
Mam wrażenie, że brakowało mi piątej klepki, a cała wiedza nabyta w koledżu uleciała z pierwszym porywem albiońskiego zefirka.

No dobrze, z tym zaćmieniem to może trochę przesadzam (i obrażam moich nauczycieli, którzy jednak nauczyli mnie dość znaczącej umiejętności, jaką jest pisanie ze zrozumieniem. Taką mam przynajmniej nadzieję :)))
.
Na pewno jednak nie chodziłam wokół i nie mówiłam: Dzisiaj jest słoneczny dzień sierpnia. Na stole leżą trzy niebieskie książki, a moje hobby to szydełkowanie.

Potrzebny mi był język funkcjonalny! Pomagający mi załatwić codzienne sprawy.

I tu jeszcze na marginesie podam (z przykrością), iż z języków, którymi kiedyś
zdawałam się władać (organ nieużywany, itd.), zostały mi w głowie nieliczne zdania typu:
Kann ich diesen Schuhen anprobieren? (niem. - Czy mogę przymierzyć te buty?)

Det är onsdag och Karen går på rea. (szw. - Jest środa i Karen idzie na wyprzedaże)
Język funkcjonalny :)

Pan psycholog - wracając do wątku głównego - zaczął jednak przepytywać moją córkę właśnie ze znajomości ... nazw kształtów, dni tygodnia, stolic Polski i takich tam innych językowych mało funkcjonalnych zagwozdek :)
I padła diagnoza: Nie gotowa, by rozpocząć naukę w klasie drugiej (chciałam ją bowiem 'wcisnąć' o klasę wyżej, żeby przerabiać jeden program z dwójką dzieci).

Proszę, nie posądzajcie mnie o ignorancję.
Ja rozumiem, że pewna wiedza i zasób słownictwa są potrzebne do rozpoczęcia nauki w szkole.
Ja rozumiem, że moje dzieci mówią z akcentem, kaleczą na potęgę i mylą nazwy miesięcy.
Ale ona naprawdę
umie się wysłowić po polsku, zna nazwę stolicy i paru innych miast, wie co to jest kwadrat. Podczas tej rozmowy, musiała to użyć wyrwane z kontekstu, jako odpowiedź na jakieś testowe zadanka.
B
ezbłędne odczytywanie i zapisywanie - na to liczyłam - miało być domeną szkoły, bo
nie pojmowanie różnych koncepcji, które moje dziecię już dawno poznało.


Skoro jednak polskie ciało pedagogiczne podjęło taką decyzję, to nie chciałam zaczynać współpracy od sprzeczek.
Zakupiłam więc podręczniki "Nasze Razem w Szkole" za prawie 500 zł (Nie wiem, jak polscy rodzice dają radę?!), dowiozłam na Wyspy dopłacając słono za nadbagaż i przystąpiłam do projektu 'Polacy Doskonali' ;)

Podręcznik do pierwszej klasy wyglądał - jak na niego przystało - tak:



 

Potem się oczywiście robiło trochę trudniej.
 




Tymczasem moja córka w klasie trzeciej (w wieku ośmiu lat :)) pisała takie epistoły:





... a czytała rzeczy sporo bardziej zaawansowane. I znała tabliczkę mnożenia do 12-tu.


Natomiast mój syn, który mówi po polsku dużo lepiej (i przez to bez problemu załapał się do klasy drugiej) natychmiast 'rozwalił sobie łeb' już na pierwszym tekście, nafaszerowanym milionem trudnych słów, które przeczytane przez mamę dały się bez problemu zrozumieć, lecz przedukiwane w samotności - przygniatały.





A przecież poezja nie jest mu obca. Dowód tutaj i poniżej :)


Wiersz napisany przez moje dziecię, z pozycji angielskiego dziecka wywożonego na prowincję w czasie nalotów na Londyn.


Do tego doszły te wszystkie podstępne znaki diakrytyczne, dwuznaki  i inne łamańce literowo-fonetyczne, które nas przyatakowały swoimi mackami, ogonkami, kropkami i kreseczkami.  Te wszystkie żyżaki, czyczaki, szyszaki, dżdżydżaki, rzęhłaki, chaszczaki, ósmaki, ćmisiaki, śmełaki, nieńki, ląleńki, bębońki. 

W fonetycznych chaszczach napadł nas kolejny Zbój Dekoder, który kazał czytać: 'w' jak 'w' (a nie jak 'ł'), 'a' zamiast o ('all'), 'y' na twardo, zamiast miękkiego 'j' - nie mylić z 'dż' - lub 'i' ('yummy'), a 'ch' (Niecz, to dżasna czolera łezmi!***) jako 'cz'!

Krótko mówiąc nie uświadamiałam sobie, że nauczanie polskiego, to taki ciężki kawałek chleba :)


I tak oto wpadliśmy w błędne koło pt. "Za łatwy materiał, za trudny język!"
Za trudne czytanki, za łatwe zadania matematyczne, za trudna treść poleceń, za łatwe ćwiczenia, za dużo terminów gramatycznych, za mało odniesień do ichniejszej codzienności (bajek, filmów, postaci znanych z angielskiej szkoły).

A przyczyną tego było zbyt późne - moim zdaniem - rozpoczęcie nauki czytania po polsku (Za co, rzecz jasna, winić mi Libratus wypada tylko w niewielkim stopniu).
Można by wysnuć wniosek, że jednak pan psycholog miał rację ...
Ja jednak myślę, że podstawowym utrudnieniem (i raczej niełatwym do obejścia) jest używanie polskich (skądinąd uroczych, pełnych nalepeczek, zagadeczek i innych cudeniek na kiju) podręczników. A tymczasem - moim skromnym zdaniem - polskiego powinno się uczyć jak języka obcego, szczególnie, że na naukę decydują się często dzieci z domów dwujęzycznych.

Drugim gwoździem do trumny, w której - tak, tak, niestety - złożyliśmy Pana Libratusa, był ... czas. 

Przypominam, że w Anglii wszystkie dzieci kończą szkołę o 15:30. Po zajęciach pozalekcyjnych (2-3x w tygodniu) w domu są w okolicach 17-tej.
Obiad, lekcje, zabawa i ... czas do łóżka. Przy bardzo silnej motywacji (tudzież woli walki i rutynie) można było wykrzesać trochę czasu na naukę polskiego.
Niestety nam zabrakło tych cnót.
Pracowałam wtedy jeszcze w Londynie i w tygodniu ledwo dawałam radę doczłapać się z dworca do domu.

Nie piszę tego po to, by szukać sobie usprawiedliwień.
Wiem, że są kobiety (mężczyźni?) z pasją, którzy potrafią nauczyć swoje dzieci czytać i pisać po polsku. Mi nie starczyło siły i zapału, szczególnie, że miałam do przerobienia dwie klasy równoległe.
Możecie sobie darować rzucanie kamieniami.
Ja już ten temat
przerobiłam na wszystkie możliwe sposoby i zdania zmieniać nie zamierzam!

A jednak ... jestem zwolenniczką i orędowniczką (czyt. gorąco polecam innym) tego pomysłu, jeśli tylko odpowiednio wcześnie się do niego zabrać.
I zwolnić z pracy :)


Podumowując:


ZALETY: 


- bezpłatna szkoła (finansowana, jak mi się wydaje z funduszy unijnych), dostępna na całym świecie,
- przyjazna kadra, relatywnie mało formalności, pracownicy chętni do pomocy (przez telefon, skype, mail - do wyboru, do koloru),

- wszystko jest idealnie rozpisane na scenariusze lekcji i repetytoria - z myślą o osobach, które nigdy nie parały się nauczaniem. Po przyjęciu w poczet uczniów dostaje się dostęp do konta****, gdzie każda lekcja jest dokładnie opisana: co robić, jakie pytania zadawać, na co zwrócić uwagę, jakie można użyć gry/dodatkowe zajęcia - ja byłam tym bardzo pozytywnie zaskoczona


- możliwość dodatkowych lekcji internetowych z nauczycielem, w celu uzyskania dodatkowych wyjaśnień,

- webinaria - raz w tygodniu, z małymi wyjątkami chorobowo-technicznymi odbywały się na żywo webinaria, w których mogły uczestniczyć dzieci z różnych krajów, co było dodatkową atrakcją; można też było oglądać zapis ze spotkań, jeśli nie mogło się akurat siedzieć przed kompem.

- dobre materiały edukacyjne, filmy, pomysły dla rodziców (podręczniki są płatne i muszą się o nie zatroszczyć rodzice,


- łatwy kontakt z innymi uczestnikami projektu (np. forum dyskusyjne dla rodziców),

- przypominanie o testach, nadchodzących egzaminach lub o ... zbyt długim nielogowaniu się na swój profil :)

- dzieci zapisane są na listę konkretnej szkoły podstawowej, która jest partnerem projektu (moje 'chodziły' do prywatnej szkoły w Białymstoku :))), otrzymują legitymację szkolną, na którą mają zniżki (przydaje się w czasie wakacji) i otrzymują normalne świadectwo ukończenia danej klasy, to jest ważne w przypadku osób planujących powrót do Polski.

- szkoła organizuje wakacyjne wyjazdy integracyjne na terenie Polski,

- egzaminy z j. polskiego i matematyki odbywają się ... w różnych miastach na świecie. I są łatwe :)


WADY:

 - trudno jest dostosować nauczanie wg polskiego programu i  opartego o polską metodologię do realiów zagranicznych, które są polskim nauczycielom nieznane (lub znane w stopniu znikomym), a które dodatkowo różnią się między państwami,

- program nauczania jest (siłą rzeczy) zbyt silnie osadzony w polskiej rzeczywistości (polskie miasta, rejony, bajki, autorzy); ma to oczywiście potężną wartość edukacyjną, ale wymaga wielu dodatkowych wyjaśnień i powoduje, że brakuje odniesień do lokalnej kultury (która jest potężną częścią systemu nauczania i którą dzieci przyswajają na co dzień),

- poziom języka polskiego jest bardzo trudny; to co wyssane z mlekiem matki, przyswajane na co dzień w piaskownicy, podsłuchiwane w polskiej telewizji, oglądanie w kinach - nie jest wcale takie oczywiste i łatwe do zrozumienia dla dzieci, które codziennie mówią (i myślą) w innym języku. Język polski nie jest nauczany, jako język obcy - a powinien być tak traktowany.

- jest to mordercza, wręcz katorżnicza praca, wymagająca niesamowitego wysiłku, samozaparcia, samokontroli, silnej motywacji i cierpliwości (UWAGA! Argument nieobiektywny, podany przez matkę pracującą, która próbowała wykrzesać coś  z dwójki dzieci o bardzo silnej woli - prowadząc dwie 'klasy' równocześnie),

- nie ma mechanizmów weryfikacji tego, co działa, a co nie działa (tzw. feedback, w oparciu o który następowały by ewentualne modyfikacje).


Podaję też link do ciekawego - krytycznego - wpisu, któremu trudno odmówić słuszności (a pod wpisem ciekawa dyskusja).




*****
Byliśmy w Libratusie dwa lata, ale daliśmy radę załapać się tylko na jeden egzamin.
Przed drugim - mimo bardzo przyjaznej atmosfery, arcy-łagodnych pań nauczycielek (czyt. przymykających oczy na ewidentne niedociągnięcia językowe moich dzieci*****) oraz sprawnej organizacji - spękaliśmy wszyscy.



A po egzaminie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek - spacer po londyńskich dokach (gdzie w jednym z hoteli odbywał się egzamin) i zupełnie wyludnione w sobotę centrum finansowe Canary Wharf.







Jedynie sklepy i nadziemna przejażdżka nad Tamizą (linią Emirates Air Line!) nieustannie kusiły swoją ofertą ...



Czy ktoś z Was uczy swoje dzieci w Libratusie?
Jakie są Wasze doświadczenia?

wtorek, 15 marca 2016
________________________________________________________________


* Na jednego nauczyciela przypada określona liczba dzieci do wirtualnej 'obsługi'.
** Nie mówię, że najnowsze podręczniki zupełnie nie wychodzą temu na przeciw, tym niemniej jest to (wraz z wkuwaniem konstrukcji gramatycznych) kuszący trend.
*** No, tak strasznie to nie było, ale uszy bolały ...
****  Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć ekranu, ale może nadrobię kiedyś z moją najmłodszą córką :)

 ***** Dialog w drodze na egzamin:
- Jak tam nastrój przed egzaminem?
- Ja się 'czeszę' - odrzekła córka.
To dobrze. Przynajmniej poszła uczesana :)

60 comments:

  1. Bożena nie ma przygód z Libratusem, ale ma przygody z podręcznikami.
    KTÓRE SĄ DO NICZEGO.
    One się słabo nadają do uczenia polskich dzieci w Polsce, a co dopiero gdzie indziej. Nie mówiąc o tym, że metodyka nauczania języków zwyczajnie leży.
    Tak jakby Bożenę zapytać, jaka jest stolica Chin i potem jej kazać po chińsku czytać. No ludzie. (przy założeniu, że odgadnie tą stolicę naturalnie, bo jak nie odgadnie, to jej nie przyjmą do internetowej chińskiej szkoły).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi trudno ocenić, czy podręczniki są do niczego, albowiem moje ostatnie wspomnienia, to zapyziałe podręczniki epoki komunizmu i te, z których korzystały moje dzieci w Libratusie wydały mi się bardzo miłe wizualnie, choć zgadzam się z Kaczką co do archaicznych tekstów.
      Moim zdaniem, jeśli ktoś nie ma na co dzień do czynienia z dziećmi dwujęzycznymi, to trudno mu zrozumieć specyfikę poznawania i mieszania się języków, gramatyk, frazeologii - i to jest niestety jeszcze do dopracowania.

      Usuń
  2. Dziękuję, że tak szybko napisałaś :)

    no to zabiłas mi ćwieka!!! - miał byc jeden wykrzyknik, ale 3 pokazują moją rozterkę.
    U mnie sytuacja wygląda nieco inaczej, bo najstarsza 5 lat jeździ do szkoły polonijnej, druga jeździ dwa lata, a najmłodsza właśnie zaczyna - równolegle ze szkołą irlandzką - składac literki po polsku(tylki z nią się tak wycfaniłam, a mogłam z poprzednimi również) Jeśli teraz, po tym, jak najstarsza uczy się historii i geografii na poziomie klasy 5 szkoły polskiej, w libratusie wysłaliby nas do klasy 1 lub 2, to już byłaby to przesada i chyba bym nie wytrzymała.
    Ale też nie jest różowo, to musze przyznać. I sama nie wiem, czy to ja za mało kładę nacisk na polski(no bo Ty pracujesz zawodowo, ja siedze w domu) czy nie potrafię tego ogarnąć?!Pomyślałam, że może łatwiej byłoby nam tak stacjonarnie, w domu, ale...już sama nie wiem.
    Z kolei dosyć mam tego jeżdżenia ze wszystkimi i "zabijania" czasu w innym mieście, późnych powrotów do domu, odrabiania lekcji z lokalnej szkoły.

    W tej chwili, to uż sama nie wiem, co robić. musze ochłonąć.

    A ciekawi mnie jeszcze po co im ta liczba pokoi w domu, albo zawód rodziców?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem nie ma nawet mowy, żeby Twoje córki przydzielono do klasy pierwszej lub drugiej po tylu latach nauki w polskiej (polonijnej) szkole.
      Co do wyrzutów sumienia, że nie potrafisz tego ogarnąć lub kładziesz za mały nacisk, to nie wiem, jak to skomentować, szczególnie w obliczu tego jak mało czasu sama poświęcam na nauczanie polskiego :)) (mówię o naturalnych sytuacjach, o jakich pisze poniżej Nemuri Neko).
      Z jednej strony wiem, że są ludzie, którzy mówią nie jednym językiem, a dwoma lub więcej. I to mówią dobrze. Więc jest to możliwe :)
      Natomiast nie wiem jak to zrobić, żeby nauczyć polskiego dzieci, które mówią głównie po angielsku (szkoła i znajomi). Po prostu nie ma odpowiednio dużo czasu, żeby wcisnąć te wszystkie aktywności w dobę.
      A naturalna, wewnętrzna motywacja?
      Cóż, angielski jest po prostu łatwiejszy i wygodniejszy (wszędzie się dogadasz).

      A co do zapisów do szkoły internetowej - moim zdaniem spróbować zawsze można. W Libratusie, owszem są testy, są podsumowania przerobionego materiału, ale ... nie jest to obowiązkowe, żeby przystąpić do egzaminów :)
      Tutaj jednak ukłon w ich stronę - robią wiele, żeby dzieci nie zniechęcić (Choć mam tu pewne przypuszczenie, że ma to pewien związek z ... finansowaniem tej szkoły. W końcu uczniowie muszą być, żeby się znalazły na nich dotacje :)))
      Ps. Jak chcesz, to poczytaj sobie komentarze pod zlinkowanym wpisem - moim zdaniem dają do myślenia.
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2013/12/krotka-rozprawa-miedzy-ziomkiem-gesia-i.html

      A liczba pokoi i zawód rodziców to podejrzewam jakiś starodawny, przedwieczny formularz z czasów króla Ćwieczka. No chyba, że stoi za tym jakaś ukryta przyczyna, o której nie mam zielonego pojęcia.

      Usuń
    2. jesteśmy po rozmowie z psychologami - mielismy wybór kogo chcemy. I zmienili formularz, bo pytali tylko o zagadnienia związane ze szkołą i polskim, nic o nas, naszej sytuacji i czyms podobnym.
      Teraz pisze na szybko, bo nie mam czasu, ale tez wspomnę coś na blogu i u Ciebie jeszcze się odezwę.
      W każdym razie dostały sie odpowiednio - do klasy trzeciej i starsza do piątej, bo tu sys. komputerowy nie chciał puścić dalej(rok wcześniej zaczęła szkołę w stos. do innych dzieci), a pani psycholog też stwierdziła, że materiału jest tyle w piątej klasie, że nie szkodzi, jeśli jeszcze raz przez to przejdze. nasza szkoła polonijna tylko "zahacza" problem i idzie dalej, więc tak naprawde materiał nie jest zrobiony.
      zobaczymy, jak to będzie.

      pozdrawiam

      Usuń
    3. Tak też myślałam, że na pewno nie przyjmą Twoich córek do klas niższych, bo one przecież przerabiały program (choć pewnie rzeczywiście nieco okrojony).
      Cieszę się, że nie pytali o liczbę pokoi - może jednak wbrew temu, co napisałam - trochę weryfikują i proces rekrutacji i proces nauczania.
      Bardzo jestem ciekawa Twoich doświadczeń już po jakimś czasie, więc będę z niecierpliwością czekać na wpis/y.
      Powodzenia i ... cierpliwości z wytrwałością życzę :))
      Pozdrawiam :)

      Usuń
    4. jesteśmy po rozmowie z psychologami - mielismy wybór kogo chcemy. I zmienili formularz, bo pytali tylko o zagadnienia związane ze szkołą i polskim, nic o nas, naszej sytuacji i czyms podobnym.
      Teraz pisze na szybko, bo nie mam czasu, ale tez wspomnę coś na blogu i u Ciebie jeszcze się odezwę.
      W każdym razie dostały sie odpowiednio - do klasy trzeciej i starsza do piątej, bo tu sys. komputerowy nie chciał puścić dalej(rok wcześniej zaczęła szkołę w stos. do innych dzieci), a pani psycholog też stwierdziła, że materiału jest tyle w piątej klasie, że nie szkodzi, jeśli jeszcze raz przez to przejdze. nasza szkoła polonijna tylko "zahacza" problem i idzie dalej, więc tak naprawde materiał nie jest zrobiony.
      zobaczymy, jak to będzie.

      pozdrawiam

      Usuń
    5. Tak, dziękuję, zrozumiałam za pierwszym razem, he, he :)

      Usuń
  3. Jeśli chodzi o naukę języka funkcjonalnego, to "najłatwiej" byłoby po prostu w domu. Piszę "najłatwiej", bo paradoksalnie jest to najtrudniejsza z opcji, wdrażać język konsekwentnie w domu - stworzyć w domu znajdującym się i funkcjonującym w danym kraju i języku enklawę innego języka. Wiem, że mało komu chce się przesypać np. cukier z torebki opisanej "sugar" do pojemnika z naklejką "cukier". A dalej najwyżej promil z tych chętnych będzie ochoczo dzień w dzień poprawiał dziecko czy partnera: "Daj mi trochę cukieru." - "Nie mówi się 'cukieru' tylko 'cukru'." I tak ze wszystkim, milion razy dziennie. Wymaga to nie tylko ogromnej cierpliwości, obupólnej chęci ale też dobrej znajomości własnego języka. Gramatykę i słownik też dobrze mieć pod ręką.
    Webinary, podręczniki - okej, ale jako dodatki. Język, którym się nie mówi, to tylko sztuka dla sztuki.

    Piszesz, że wadą programu, w którym braliście udział, jest fakt, że "program nauczania jest (siłą rzeczy) zbyt silnie osadzony w polskiej rzeczywistości". Nieinaczej jest z każdym innym językiem, w podręczniku rosyjskiego też będzie moskiewskie metro i Kreml a w podręczniku francuskiego wieża Eiffla i Luwr. Moim zdaniem nie ma sensu nauczanie języka bez związku z krajem/krajami, w którym się tym językiem mówi. Co z tego, że nauczę się po polsku o mieście Ratyzbona, skoro takiego miasta nie znajdę w Niemczech (bo nazywa się po niemiecku Regensburg)?
    Skoro szkoła ta dostepna jest na całym świecie, trudno też o nauczanie polskiego dostosowane do użytkowników konkretnego języka i otaczającej ich codzienności (bajki, tytuły gazet itp.). Tutaj alternatywą może być nauka online z programem/kursem "Polish for English speakers" albo "total immersion" (wysyłasz dzieci na wakacje do Polski, gdzie mają kontakt tylko z ludźmi mówiącymi po polsku. A gdy Ty dzwonisz do nich (choćby i pięć razy dziennie), mówisz do nich po polsku a jak odpowiadają po angielsku, to... "przepraszam, nie rozumiem").

    To tyle z punktu widzenia langusty :-)
    (http://nemurineko.blox.pl/2013/08/langusta.html)

    PS: *Kann ich diesen Schuhen anprobieren? --> albo l.p. "Kann ich diesen Schuh anprobieren?" albo l.mn. "Kann ich diese Schuhe anprobieren?"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nasze dzieci MUSZĄ mówić do nas po polsku - tu nie ma mowy o ustępstwach :)
      Więc to uczenie funkcjonalnego języka jest, tylko że ilość czasu, w którym są 'wystawiane na działanie' języka polskiego jest dużo, dużo mniejsza, niż w przypadku angielskiego.
      Niestety, dzieci więcej czasu spędzają w szkole i ze znajomymi, niż z nami (nami ... ekhm, nie wiem, czy mój mąż 'się liczy', bo on raczej z tych małomównych :))
      Dlatego właśnie zapaliłam się do Libratusa, bo liczyłam na to, że jeśli nauczą się płynnie czytać, to będzie im łatwiej podsunąć polskie książki czy filmy.
      Niestety ... teksty polskich czytanek zdecydowanie przegrały z przebogatą, dostępną za darmo ofertą angielskich bibliotek (o filmach nie wspominając).

      Poprawiać, poprawiam, ale tutaj dochodzi potężny problem poznawania nowego słownictwa po angielsku. Nie jestem w stanie nauczyć ich wszystkich odpowiedników, tym bardziej, że - tak jak pisze Kaczka - raczej nie rozmawiamy przy obiedzie o fotosyntezie.
      Na 'normalne' tematy dają radę :)).
      Nie zmuszę ich jednak do tego, by między sobią rozmawiali po polsku. Im jest po prostu łatwiej po angielsku, bo to ich główne narzędzie komunikacji.
      Może i mogłabym nalepiać te nalepki z 'cukrem', ale ... znowu byłyby to rzeczowniki. Pomogłoby pewnie do pewnego stopnia.
      I naprawdę spróbuj sobie odpowiedzieć: Kiedy ja bym miała to robić? Przy milionie rzeczy, które są do zrobienia na co dzień (mimo, że moje dzieci są już na tyle duże, że mi bardzo pomagają) jestem wiecznie przemęczona.
      I szczerze powiedziawszy, w wolnej chwili wolę usiąść i zrobić coś dla siebie, żeby się przewentylować, niż wbijać im na siłę coś, czym nie są zainteresowane.

      Wakacje, owszem, są dobrą szkołą językową, ale tylko w aspekcie mówionym.

      Zgadzam się z argumentem o nauczaniu języka w kontekście kulturowym - nie neguję ani logiki ani korzyści stojących za takim podejściem. Stwierdzam tylko fakt, że 'didaskalia' rozciągały w czasie proces uczenia, na który i tak było mało czasu w codziennej harówce. Może nie jest to wada sensu stricto, ale podnoszenie poprzeczki jeszcze wyżej :)

      Wpis o languście pięknie pokazuje ignorancję językową jednojęzykowców :)))
      A co do zdania po niemiecku, to nie będę się wdawać w dyskusje o technikaliach, bo jestem cienka jak barszcz :)

      Ps. Też lubię smaczki językowe i lubię uczyć się języków.
      Dlatego szkoda mi, że wiele rzeczy z polskiej kultury będzie dla nich niedostępne (już teraz nie rozumieją dowcipów, idiomów, powiedzonek). Jest to jednak kwestia priorytetów, a nauczanie polskiego nie jest już teraz na szczycie.

      Ps.2. Mam nadzieję, że z tymi słownikami i poprawnością gramatyczną to uwaga ogólna, he, he, he. Czy może gdzieś się sypnęłam? :)))

      Usuń
    2. A tak z ręką na sercu - czy muszą mówić po polsku, czy wystarczy po polskiemu? ;-)
      Opcją byłoby spędzanie czasu ze znajomymi Polakami, którzy mają dzieci mówiące (jeszcze) (ewentualnie) po polsku, ale... już wyjaśniałaś w "No to polej", że to nie jest opcja.

      Rozumiem, że nie jesteś pełnoetatową nauczycielką języka, bo na to nie ma czasu, bo milion innych rzeczy. Spytam więc z drugiej strony - po co Twoje dzieci miałyby się uczyć polskiego? Czy planujecie niedługo powrót do Polski? Bo jeśli nie, to faktycznie nie ma się co katować...ani Ty, ani dzieci. Prawda jest taka, że jeśli któreś samo znajdzie motywację, to się nauczy i polskiego, i z byle jakiego podręcznika. Przykro mi to stwierdzić, ale fakt, że Tobie szkoda, że one nie rozumieją, to nie jest dla nich motywacja...dopiero jak im ewentualnie będzie szkoda, można liczyć na jakieś postępy ;-)
      Rozumiem też i doceniam, że jako matka starasz się o ten język drugi-ojczysty. Żeby nie było za 20 lat, że dzieci wtedy hen dawno temu chciały, ale rodzicom się nie chciało - zachowaj ten blog, będziesz miała materiał dowodowy. Najwyżej ktoś bezstronny będzie go musiał przetłumaczyć...


      ad ps2: uwaga oczywiście ogólna! gdzie mi tam rzucać kamieniami...

      Usuń
    3. Tak z ręką na sercu to już się pogodziłam, że będą mówić po polskiemu, szczególnie jeśli w przyszłości się zwiążą z nie-Polakami. Ale moje pogodzenie się jest tylko pozorne, bo oprócz nacisków odgórnych (rodzina, znajomi i wszelkiej maści specjaliści od tego, co powinny umieć moje dzieci), jest jeszcze takie wewnętrzne kłucie, ściskanie w dołku czy inna mało przyjemna zgaga, że przecież jak to? Nie będą?
      Szkoda mi.
      I nie, właśnie dlatego że nie ma w nich pędu do czytania czy pisania po polsku, to nie napieram aż tak bardzo. Dlatego też porzuciliśmy Libratus.
      Aczkolwiek bloga mi szkoda - bo raczej nie przeczytają sobie, ani swoim dzieciom po latach :)

      Choć muszę Ci powiedzieć, że dzisiaj - tak dla sprawdzenia - poprosiłam ich, aby przeczytali mi po kawałku tekstu po polsku i naprawdę nie szło im najgorzej (najstarszy, ten co to się cztery lata wychowywał w Polsce, to nawet całkiem płynnie).
      Więc jakiś cień nadziei jest.

      Motywacja musi być wewnętrzna, jak u tych, którzy ... studiują kulturę polską (Polish Studies) w Cambridge :)
      A są tacy!
      http://www.mml.cam.ac.uk/polish

      Moja 'współpraca' z rodakami na obczyźnie jest dość chybotliwa i nie wiem, czy to dlatego, że mi się zmieniła mentalność, czy jestem niereformowalna - ale ta opcja rozwijania języka, jak już się sama domyśliłaś - nie jest rozwiązaniem obiecującym :)

      Usuń
  4. Robimy zerowke, ale dalej nie pojdziemy. To nie szkola dla dzieci dwujezycznych/wielojezycznych. To szkola realizujaca program. Ten sam, ktory musza zrealizowac polskie dzieci w polskiej szkoly. Byly takie trzy momenty, ze dostalam tam obuchem przez czerep. Po pierwsze, prowadzaca zdrabniala, co mogla (dzieciaczki, dziadziusie, pieseczki, koteczki, etc.). Moja wina, bo nigdy nie uzywalam takich form w rozmowach z dzieckiem. Po drugie, dobor tekstow - basn o Warsie i Sawie super, ale dlaczego koszmarna, archaiczna polszczyzna? Po trzecie, lekcja o zasadach ruchu drogowego bez zwrocenia uwagi, ze nie w kazdym miejscu na swiecie przechodzac przez jezdnie patrzy sie w te strone, jak w Warszawie. Kompletny metlik w dzieciecych glowach. Dlugo moglabym opowiadac :-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uff! Kaczko! Cieszę się, że to napisałaś, bo już byłam gotowa się samobiczować. Mieliśmy taki sam mentlik jeśli chodzi o przepisy ruchu drogowego. Zresztą nie tylko. W angielskiej szkole nie ma dzwonków, szatni, ferii (tylko half-termy :))
      To oczywiście można wyjaśniać, ale tak jak piszesz, najgorsze, że to jest program, który trzeba przerobić PO normalnym dniu w szkole i pracy - robi się więc tego niewyobrażalnie dużo.
      Zupełnie nie wiem, jak się to by miało sprawdzać na dłuższą metę u dzieci trójjęzycznych :))

      Ale że Ty nie rozmawiasz z dziećmi o chemii organicznej przy kolacji - to jestem zaskoczona ;)

      Usuń
    2. Kaczka nie o chemii przecież
      Ale o wielkiej literarurze na pewno :)
      a żaden pisarz nie używa pieseczków i dzieciaczków, no chyba że Gombrowicz :P

      Usuń
    3. Kaczka czyta dzieciom Tyrmanda :)

      http://la-terra-del-pudding.blogspot.co.uk/2015/12/wszystkie-kobiety-tyrmanda-oraz-kaczka.html

      Usuń
  5. Ja z perspektywy matki Polki której dzieci z różnym zapałem uczą sie języków obcych i ciotki Polki której kuzynostwo z ogromnym zapałem uczy się polskiego (oczywiście jak podejmie taką decyzję samo:-) uważam, że na to nigdy nie jest za późno. Najważniejsze to starać sie rozmawiać z nimi jak najwięcej, postarać sie znaleźć Polskie dzieci, wysyłać na wakacje do dziadków/ ciotek/wujków w Polsce i pokazywać jaka Polska jest wspaniała. Jak nie teraz to z czasem same coś wykombinują, żeby tego cudownego języka się nauczyć! Trzymam za Was kciuki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za kciuki :)
      Wiesz, rada, żeby jak najwięcej rozmawiać z dziećmi tyczy się wszystkich rodziców, nie tylko tych, którzy chcą by ich dzieci umiały 'język ojców'. I na tym polu właśnie - w dzisiejszym dzikim pędzie - wielu z nas ponosi klęskę :/
      Czas, czas, czas ... lub jego notoryczny brak, jest jedną z moich bolączek. Obok zmęczenia :)
      Co do wakacji w Polsce, to jeździmy, choć - też już o tym pisałam wielokrotnie - dla moich dzieci to już nie jest atrakcja, odwiedzać corocznie Warszawę. Owszem, lubią spotykać się z rodziną, ale zawsze mówią, że oni by chcieli pojechać na 'prawdziwe wakacje', a nie 'cyrk objazdowy'.
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2012/08/cyrk-objazdowy.html

      Zresztą z roku na rok wakacje w Polsce są coraz bardziej okrojone właśnie na rzecz różnego rodzaju obozów, których nie chcą, z wiadomych względów, zastępować siedzeniem u cioci na wsi. Tu są ich koledzy (wiadomo, jak ważni szczególnie w okresie nastoletnim), tu jest ich świat i większość życia.
      No i jeszcze jedno ... wakacje u cioci? Naprawdę coś takiego jeszcze istnieje? Żadna z moich ciotek nigdy nie wpadła na to, by zabrać moje dzieci na wakacje :))))
      A zresztą wakacje, to ja wolę spędzać ze swoimi dziećmi.

      W Libratusie liczyłam bardziej na naukę czytania i pisania, ale jakoś nam to nie wyszło.
      Jeśli chodzi o samo mówienie, to chyba nie jest tak najgorzej :)

      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2013/12/oddajmy-gos-subdzektom_20.html

      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Tak są takie ciotki:-))) Czasem może trzeba im podpowiedzieć, że mogą to zrobić;)))) A właśnie ostatnio poznałam młode Amerykanki zakochane w Polsce, których korzenie nic a nic nie mają wspólnego z Polską. Z jaki zapałem chłoną Polskę i nasz język. Aż mi się łezka w oku zakręciła.. A że młodzież chce do rówieśników - to cudownie, bo znaczy, że otwarci i mają przyjaciół:-)) Powodzenia!!!! Magdalenka z Warszawy:-)

      Usuń
    3. W mojej rodzinie takich nie ma, a chyba bym nie potrafiła o to poprosić (choć sama zapraszałam dzieci kuzynostwa do nas, do Anglii).
      Pisałam gdzieś tu w komentarzach, że w na uniwersytecie Cambridge powstał wydział 'Polish Studies' - więc i niektórzy Anglicy rwą się do zgłębiania naszego pięknego języka i kultury.
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  6. Problem mnie nie dotyczy, ale przeczytałem z zaciekawieniem. Jeszcze jeden przykład na to, że my nie bardzo umiemy sobie wyobrażać efekty naszych działań. Ktoś coś wymyśla i uważa, że sprawa załatwiona. W tym wypadku daje się podręczniki takie same jak dla dzieci w Polsce, robi w szkole to samo co w Polsce i oczekuje, że wyniki będą takie same. Wiadomo, że nie mogą być takie same. Zresztą może nie powinny nawet... Oglądam to całe życie. Kiedyś się denerwowałem i próbowałem tłumaczyć, że coś nie zadziała. Trzeba spróbować - słyszałem. No to się próbowało i była kiszka. Teraz robię rzeczy nieważne i niepotrzebne, więc mam spokojne wnętrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę przyznać (by sprawiedliwości stało się zadość :))), że jeśli chodzi o oczekiwania, to naprawdę poziom jest obniżony i nikt nie 'cisnął'. Zaliczenie (a nawet zrobienie) wszystkich testów nie było warunkiem koniecznym do przystąpienia do egzaminu i przejścia do drugiej klasy.
      Jest to projekt nowatorski i w sumie unikalny na skalę światową - i za to chylę przed nimi czoła - że ktoś jednak stworzył pewien mechanizm umożliwiający dzieciom naukę (a i czasami powrót do polskiej szkoły stacjonarnej w przypadku znudzenia emigracją :))

      Natomiast ... nie ma jak na razie żadnych mechanizmów weryfikacji.
      Próbowałam z kimś porozmawiać, uzasadnić naszą decyzję o odejściu, ale nikt nie był zainteresowany :)))
      Ten sławetny angielski 'feedback', który mnie setnie irytował tuż po mojej przeprowadzce na Wyspy, okazał się jednak sensowny, szczególnie, gdy ktoś z niego robi użytek. A Anglicy robią.
      Non-stop weryfikują, pytają, zastanawiają się, co zmienić, między innymi pod wpływem 'głosów oddolnych'.
      W Polsce słuchanie samych zainteresowanych jest jeszcze daleko w lesie.
      A próbować trzeba :)

      Usuń
  7. Przypomnialo mi sie, to zadna pociecha, ze gdzie indziej tez robia glupio, ale zawsze cos... :-) Szwedzka przyjaciolka -belgijka - zaprzestala posylania corki na lekcje flamandzkiego organizowane dla dzieci w szkole (najwyrazniej szwedzka szkola ma obowiazek zadbac o jezyk matczyny), gdyz ocena z przedmiotu liczyla sie do sredniej, czy w inny sposob rzutowala na kariere corki, a w celu uzyskania dobrych stopni nalezalo sie wykazac znajomoscia jezyka w stopniu takim samym jak native-speaker z Brukseli :-) Czyli, np. omowic po flamandzku cykl rozowojowy paprotnikow, albo wybrane zagadnienia z chemii organicznej, etc. Wiadomo, takie normalne rzeczy, o ktorych rozmawia rodzina przy kolacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Anglii nie ma prikazu nauczania polskiego :))
      Ale - co mnie zdziwiło - jest czasami okazja, by zdawać GCSE in Polish (coś a'la matura z polskiego), co podobno jest banalnie proste i nie wymaga większych przygotowań od osoby, która w miarę łatwo czyta - i polega głównie na odhaczaniu poszczególnych odpowiedzi :)
      A jako że wyniki z GCSEs liczą się potem mocno i przy rozmowach kwalifikacyjnych do szkół wyższych i często na rozmowie o pracę, najczęściej mało kto wybiera polski, jako (co tu owijać w bawełnę) przedmiot nieprzydatny. Lepiej się skupić na matematyce, naukach ścisłych, a nawet plastyce, czy w-fie :)))
      http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2015/05/ogorkowe-ciasteczka.html

      Usuń
  8. W takim razie podziwiam moja amerykańską kuzynkę. Jej 7 - letnia córeczka mówi i PISZE! bezbłędnie po polsku. Nie ma nawet akcentu. Sila rzeczy - do Polski na wakacje przyjeżdżają raz do roku. Nawet nie zastanawiałam sie "jak rodzice to robią".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli córeczka ma lat i już pisze i to w obu językach, to znaczy, że zaczęła wcześniej - to był pewnie mój błąd, że nie zaczęłam odpowiednio wcześniej. A poza tym mam jednak więcej dzieci do ogarnięcia, niż jedną córeczkę :)
      (Wyczuwam wyzłośliwianie się, ale cóż, taki przywilej 'Anonimowych' :))

      Usuń
    2. Celem nie była złośliwość, przepraszam, jeżeli tak to zostało odebrane. Zwróciłaś moja uwagę na problem, z którego sobie nie zdawałam sprawy i traktowałam jako oczywistość. Tak, to jedynaczka i kuzynka przestała pracować po jej urodzeniu wiec z pewnością ma łatwiej. Mała pisała proste zdania po polsku już jako 5-6 - latka, jeszcze przed angielskim. Po polsku - mówi nieco wolniej niż po angielsku, ale bez błędów i bez akcentu. Anonim numer 2.

      Usuń
    3. A to przepraszam.
      Pewnie jestem przeczulona :)
      Wydaje mi się, że moje dzieci 'za długo' pisały i czytały po angielsku i pewnie przegapiłam ten najlepszy moment na edukację dwujęzyczną. Potem już było trudniej ich zmotywować.
      Jeśli chodzi o mówienie bez akcentu, to wydaje mi się, że na to mają wpływ wczesne lata. Mój pierwszy syn, który mieszkał w Polsce przez 4 lata (jako jedyny syn i wnuk - więc wiadomo, rozpieszczanko na całego :)) i chodził przez 2 lata do polskiego przedszkola - mówi dobrze i bez akcentu. Moja córka, która zaczęła chodzić do angielskiego przedszkola w wieku 18 m-cy niestety ma koszmarny akcent :/
      Pozdrawiam

      Usuń
  9. Ja o Libratusie dopiero myślę
    Na wstępie decyzja podjęta, że będziemy robić - mój starszy mały w tym roku idzie do zerówki, uznałam, że mam jeszcze czas na przemyślenie szczegółów technicznych

    Boję się, że nie wyrobię z czasem - już teraz nie wyrabiam a nie mam home-schoolingu...
    Ale o wiele bardziej boję się, że moje dzieci nie będą mówić biegle po polsku
    Już teraz wchodzimy w etap, że Kami odzywa się do mnie (sporadycznie, ale zawsze) po szwedzku; też widzę, że czasem mu gramatyki nie wystarcza, a czasem słówk
    Zdarza się, że jakąś prostą opowieść cedzi przez pół godziny

    Jedna rzecz mnie odrzuca - ktoś mi powiedział, że Libratus ma ukryte koszty, że po zapisaniu się trzeba płacić za naukę, która ma być darmowa
    Coś wiesz na ten temat?

    hälsningar ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ola, jeśli myślisz poważnie o nauczaniu dzieci polskiego (w pełnym wymiarze, z pisaniem i czytaniem), to nie popełnij mojego błędu - moim zdaniem zaczęłam za późno i one już straciły całe zainteresowanie czytaniem po polsku, skoro mogły czytać co popadnie po angielsku i było to dużo bardziej atrakcyjne i zrozumiałe pod względem odniesień kulturowo-towarzystkich :)

      Co do ukrytych kosztów, to nic mi na ten temat nie wiadomo. Przez dwa lata wszystko było całkiem jawne i za darmo (z wyjątkiem podręczników, ale to było jasno powiedziane na początku).
      Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że jest możliwość dodatkowych zajęć z nauczycielem i za to się płaci, ale na pewno nie jest to obowiązkowe. Przynajmniej nie było jeszcze rok temu.

      puss och kram :)

      Usuń
    2. wiesz, szwedzkie dziesięciolatki nie piszą takich wypracowań jak te Twoje na zdjęciach
      w zasadzie ledwo piszą
      kolorują misie w książce

      niemniej jednak mam zamiar zacząć "przepisowo" (tzn według przepisów sprzed reformy sześciolatków lub tych obecnych, kiedy rodzic może wybrać)

      yours faithfully

      Usuń
    3. Tu w Anglii jest duży nacisk na poprawne pisanie, kreatywne pisanie, pisanie wierszy itp. :) I to jest jeszcze jeden aspekt angielskiej szkoły, który sobie cenię.
      Miałam na myśli nie tyle wcześniejszą naukę polskiego ile równoległą ze szwedzkim, chociaż ... sama już nie wiem. Jeśli Twoja motywacja, motywacja Kamyczka i czas będą współpracować, to dacie radę. Moim zdaniem spróbować warto - przynajmniej będziesz miała zdanie oparte na własnych doświadczeniach :)

      Regards ;)

      Usuń
  10. Jak nie miałam zmartwień w tym tygodniu, to teraz mam - polski moich dzieci. Ja nic nie wiem o Libratusie, moje dzieci do żadnych polonijnych szkół nie chodzą i nie rozumiem co oznacza tytuł podręcznika "Nasze Razem w Szkole". Co "nasze"? A ten Libratus można przez internet?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ania, przez internet, przez internet. Tylko przez internet as a matter of fact :)
      Ty już nie narzekaj, bo jesteś jedną z tych osób, które chodziły mi gdzieś tam po tyle głowy, gdy pisałam ten wpis - jako przykład rodziców, którym się udało wpoić swoim dzieciom nie tylko polską mowę, ale też i pismo (a co za tym, a raczej przed tym idzie - czytanie :))

      Usuń
    2. A tytułu książki też nijak nie rozumiem :)

      Usuń
    3. hmm.... może chodzi o nasze (dzieci) razem (nie ważne gdzie akurat mieszkają) w (polskiej) szkole?..

      Usuń
    4. Wydaje mi się, że to może być nowsza/poprawiona wersja podręcznika 'Razem w szkole' - bo taki też znalazłam wśród wyszukiwanych obrazów. Tym niemniej brzmi to średnio 'po polsku'.

      Usuń
  11. Fidrygauko, piszesz że za późno zaczęłaś uczyć dzieci czytać po polsku. Kiedy to było to za późno?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za późno zaczęłam uczyć dzieci pisać i czytać po polsku, bo mówiły od początku tylko po polsku (na angielski między sobą przestawiły się po paru latach w angielskiej szkole :))
      Za późno, to W MOIM PRZYPADKU (bo absolutnie nie wiem, czy jest to norma) było 2-3 lata po rozpoczęciu nauki pisania i czytania po angielsku. Tak jak pisałam w jakimś komentarzu wcześniej - oferta czytelnicza dla angielskich dzieci, darmowe, świetnie zaopatrzone biblioteki, dotowane, tanie książki, spotkania z autorami w szkołach, miliony muzeów tematycznych, ekranizacje znanych książek, konkursy czytelnicze, Dni Książki z przebierankami za ulubionego bohatera (patrz: http://szeptywmetrze.blogspot.co.uk/2012/11/horrible-science.html) i milion innych rzeczy spowodowało, że czytanie po polsku nie było dla moich dzieci żadną atrakcją, bo nie miałam dostępu do książek po polsku, które byłyby jednocześnie:
      - na ich poziomie intelektualnym,
      - na ich poziomie językowym,
      - atrakcyjne wizualnie (niestety-stety, kultura obrazkowa kwitnie i ilustracja jest jednym z atutów przyciągającym czytelnika),
      - nawiązywały do ich codzienności, kultury angielskiej, czegoś, co miałoby wspólny mianownik pomagający rozmawiać o lekturach z rówieśnikami (Nie uświadamiałam sobie, że to ma takie znaczenie, do póki nie zauważyłam, jak np. mój syn przeczytał całego Tolkiena pod wpływem ... oglądania hobbitowskiej (he, he ;) trylogii z kolegami)

      A żeby pisać, trzeba najpierw czytać. No i się pętla zacieśniała.
      Mogłam, owszem, próbować sama im czytać - co moje dzieci uwielbiały. Ale to też była orka na ugorze, bo taka np. Musierowicz (przy całej mojej miłości) trąca już myszką. Nie pamiętam teraz wielu przykładów, ale 'bar czokladowy' z mojego wierszyka-odezwy emigranckiej mamy to właśnie przykład zaczerpnięty z czytania 'Kłamczuchy', gdzie pojawił się bar mleczny (co mój Najstarszy skomentował, chcąc 'pouczyć' młodszego brata: Wiesz, taki bar, jak np. Mars).

      Podsumowując - za późno (a w każdym razie niezmiernie trudno) jest moim zdaniem, gdy na ostro ruszy 'lokalna szkoła' z językiem danego kraju. Bo wtedy też na potęgę wzrasta liczba nowych słów, poznawanych głównie (lub jedynie) w języku nie-polskim (sławetna już w tej dyskusji, choć nieco niefortunna, bo przecież to zapożyczenie z angielskiego, więc łatwe do zrozumienia - 'fotosynteza').

      Ot, i takie moje przemyślenia ...

      Usuń
  12. Mój syn do zadnych polskich szkólek nie chodzil, bo takich nie ma po prostu w naszej prowincji. Od wszelkich Polskich Misji Katolickich trzymam sie z daleka. I stalo sie normalnie, jak stac sie musialo. Po rozpoczeciu nauki w szkole moje dziecko przestalo mówic cokolwiek po polsku, zreszta juz wtedy jego niemiecki byl native. Jako nastolatek i mlody mezczyzna zaczal jezdzic do Polski, nie do rodziny na wakacje, lecz z grupami mlodziezowymi i temu podobnymi, na rózne obozy. Takze na Przystanek Woodstook. I okazalo sie, ze mówi calkiem rzeczowym, chociaz ze strasznym akcentem, jezykiem polskim, oczywiscie nie jest w stanie debatowac o fotosyntezie ;) no i co? Starcza! A bezbledne pisanie czy czytanie? A z kim na milosc boska, on ma sie pisac po polsku? Nie daj sie zwariowac.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po co mi(im? he, he) bezbłędne czytanie i pisanie?
      Rozum mówi - niepotrzebne. Wiem, że będą Brytyjczykami polskiego pochodzenia z mentalności, nawet jak będą mówić o sobie 'I'm Polish' (bo chyba nie 'Trust me, I'm Polish' albo 'I speek Polish, what is your superpower?' - jak to widziałam na niektórych koszulkach :))
      Mój kuzyn, o którym tu kiedyś pisałam, 'wykorzystywał' pisanie po polsku do szukania żony w Polsce, ale nie sądzę, żeby moje dzieci tak robiły, bo ja nie będę wywierać na nich presji, że jak żona/mąż, to tylko Polak (jak to robiła moja ciotka, hehehe).

      Natomiast serce jeszcze walczy ... bo ja wciąż liczę, śnię, myślę i czytam po polsku (jak nie muszę po angielsku :))
      I szkoda mi wielu rzeczy z polskiego dziedzictwa, które dla moich dzieci będą niedostępne.

      Tłumaczę sobie, że to normalna (czyt. emigrancka) kolej rzeczy, ale wewnętrzna walka wciąż trwa (choć 'serce' jest słabo wyposażone i w argumentację i w 'narzędzia walki' :))

      Usuń
    2. "I szkoda mi wielu rzeczy z polskiego dziedzictwa, które dla moich dzieci będą niedostępne."

      I to jest wlasnie ten punkt, którym nie powinnismy my, jako rodzice, przesadnie sie zajmowac. Przerzucac nasze zycie, doswiadczenia, "dziedzictwo" na nasze dzieci.

      jak to powiedzial uwielbiany przeze mnie poeta Khalil Gibran:


      Wasze dzieci nie sa waszymi dziecmi. One sa synami i córkami tesknoty wlasnego zycia.
      I pomimo, ze przychodza przez was, nie sa od was, i pomimo, ze sa z wami, nie naleza do was.
      Dajcie im wasza milosc, ale nie wasze mysli, bo one maja swoje wlasne mysli.
      Ich cialom dajcie dom, ale nie im duszom, bo ich dusze mieszkaja juz w domu jutra, do którego wy nie macie dostepu, nawet w waszych najsmielszych snach.
      Mozecie sie starac, byc jak one, ale nie próbujcie, zrobic je na wasze podobienstwo.
      Bo zycie nie biegnie do tylu, ani nie pozostaje w jutrze.
      Wy jestescie lukami, które wysylaja wlasne dzieci jako zyjace strzaly.
      Strzelec widzi cel na sciezce wiecznosci, i napina cieciwe cala swoja sile, by jego strzaly mogly szybko i daleko poleciec.
      Wypuszczajcie strzaly z radoscia..."

      No cóz, trudno mi sie czasami powstrzymac od cytowania Gibrana we wlasnym przekladzie ;) ale on trafia w sedno sprawy- tak uwazam.

      Usuń
    3. Wspaniały cytat!
      Nie powstrzymuje mnie on jednak od żałowania :))
      Po prostu uważam, że polska kultura jest bardzo bogata i szkoda mi, że z niektórych dowcipów, niuansów językowych, żarcików mocno bazujących na języku, poezji i wielu innych rzeczy nie będę z nimi dzielić.
      Ale przyjmuję to jako normalną kolej rzeczy - dlatego między innymi porzuciliśmy szkołę Libratus :)

      Wydaje mi się, że to podejście, żeby za wszelką cenę nauczyć dzieci języka polskiego (z dobrym akcentem, czytaniem i pisaniem) jest gdzieś tam przemycane (a czasami wręcz narzucane*) w rozmowach z rodziną, a szczególnie znajomymi Polakami-emigrantami.
      Bo kto to słyszał, żeby dzieci nie mówiły po polsku?!
      Wydaje mi się, że takie podejście (pomińmy naszą polską megalomanię przeplataną z kompleksami i chęcią udowodnienia wszystkim, jacy to my jesteśmy wykształceni) ma swoje korzenie jeszcze w czasach dawnej Polonii, kiedy to było naprawdę jednym z głównych filarów tożsamości, kiedy też nie było takiego kontaktu z Polską/z rodzinami w Polsce jak teraz i kiedy ... nie było bodźców alternatywnych :)))

      A czasy się zmieniają - bardzo fajny przykład podała Grażyna pod moim wpisem-wierszykiem (o ziomkach i ekspatach) - jak to jej rodzina rozjechała się po świecie i jest wielo-językowa i wielo-kulturowa. Tak się po prostu dzieje.
      Nie powinno się tego oceniać przez 'moralną lupkę' (do czego my Polacy też się często skłaniamy - Pamiętasz wpis 'Emigranckie Saldo Morale?)

      *Tak, tak, miałam i taki przypadek, kiedy to Iwonka, z jednego z moich wpisów zapoznała mnie ze swoją koleżanką, do mojego imienia dodając komentarz: "To jest F. A wiesz, że ona jest ... (i tu padła nazwa mojego zawodu) i jej dzieci NIE MÓWIĄ DOBRZE PO POLSKU!!!

      Tak więc tym i innymi wpisami pewnie się sama przed sobą tłumaczę :)

      Usuń
  13. Haha ;) Chłopaki (i dziewczęta) z Libratusa ostatnio chyba jakąś zorganizowaną akcję zrobili wśród polskiej blogerii emigracyjnej, bo co na jakiegoś bloga zaglądam, to mi Libratus wyskakuje. Aż się normalnie boję do lodówki zajrzeć... Do mnie zresztą też zagadali niedawno, nawet im jeden wpis poświęciłem na blogu,bo w sumie czemu by nie? ;) Tu można poczytać jak się komuś nudzi: https://xpil.eu/2016/03/31/dynamicznie-i-edukacyjnie/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akcja na bank zorganizowana i tym samym ... zapalająca mi światełko ostrzegawcze, bo od kiedy to trzeba tak nachalnie reklamować to, co jest za darmo?
      Do mnie nikt nie napisał, z czego się bardzo cieszę, bo pewnie bym się zawahała o pewnych rzeczach napisać.
      Dodałam link do ciekawej dyskusji pod koniec wpisu (przed zdjęciami) - zajrzyj, jeśli zechcesz.
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  14. Temat bliski memu sercu, więc postanowiłam dodać kika słów.
    Odpuściłam sobie tęsknoty serca na rzecz pragmatyzmu. Syn, 10 lat, mówi po polsku z akcentem, ale nieźle. Jak się stara to całkiem dobrze. Na pytania "po co" wytłumaczyłam, że po to, by mu neuroprzekaźniki w mózgu lepiej pracowały i to załatwiło sprawę. Po polsku też czyta, choć moim zdaniem tak sobie. Nauczyłam go czytać po angielsku kiedy miał 5 lat, rok później zabraliśmy si za czytanie po polsku. Do dyspozycji miałam elementarz Falskiego - daliśmy radę. Potem każdego dnia czytaliśmy kilka minut. Po urodzeniu córki, a w zasadzie kiedy zaczęła się sama przemieszczać, trochę się nam rutyna załamała, ale od roku znowu czytamy codziennie kilak minut, jedną stronę, byle świczyć, nie dać zapomnieć.
    Pisanie po polsku odpuściłam sobie. Czasem dziecko coś tam skrobnie, jedno zdanie - może dyktanda w polskiej szkole bynie zaliczył, ale tak całkiem fatalnie nie jest. I to wystarczy. Wiem, że do Polski nie wrócimy, ani ja, ani moje dzieci, które urodziły się w USA.
    Córka, 3,5 roku, odkąd poszła do przedszkola przestawiła się całkowicie na język angielski. Prowadzę nieustanną walkę o używanie języka polskiego w domu. Czytam dziecku wyłącznie po polsku - tak samo jak w przypadku starszego brata. Nie wiem jak nam pójdzie nauka czytania po polsku. Mam nadzieję, że będzie chciała umieć to co umie starszy brat. Żal mi, jaki Tobie, ALE z powodu tego żalu katować sibie i dzieci? Staram się zachować zdrowy rozsądek.
    Pozdrawiam serdecznie z daleka,
    motylek-okruchy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Corka kuzynki - najpierw mówiła, czytała i pisała tylko po polsku. Angielskiego - nauczyła się później. I to jest chyba tajemnica sukcesu. Z angielskim tez problemow nie ma, dzieci zawsze naucza sie języka kraju, w którym przebywają i chodzą do szkoły.
      Anonim numer 2.

      Usuń
    2. Jak to: mówiła, CZYTAŁA i PISAŁA tylko po polsku? Jak udało się tak dziecko odizolować od otoczenia, że nie załapało nic z tego drugiego języka? Bo moje dziecko, mimo, że nie chodziło jeszcze do przedszkola, a w domu m[wimz jedznie po polsku, momentalnie wychwytywało słówka choćby podczas uprzejmej wymiany zdań z sąsiadką czy kasjerką.
      Czytanie i pipsanie, w przypadku tej młodszej, przede mną. Nie wiem czy będzie gotowa do podjęcia nauki czytania i pisania na tyle wcześnie, aby je opanować ZANIM pójdzie do szkoły.
      Jak kuzynka tego dokonała?
      Motylek

      Usuń
    3. oczywiscie - nie byla izolowana :) po prostu - w domu mowiono tylko po polsku, czytac i pisac - uczyla sie tez zanim poszla do szkoly, po polsku. Bedac w Polsce- juz jako 5- latka rozdawala wszystkim wokol karteczki z napisem "kocham cie babciu, ciociu (tu imie)... ". Mam taka ;) Uczy sie normalnie w szkole angielskiej i nie ma problemow. Chyba o to chodzi - ze jezyk otoczenia dziecko wychwyci zawsze, nie ma potrzeby sie o niego specjalnie troszczyc.
      Anonim numer 2

      Usuń
    4. Joanno, przepraszam za odpowiedź mocno spóźnioną - w moim przypadku przemawiają te same pragmatyczne argumenty.

      Chciałabym, żeby w tym wątku wypowiedziała się osoba, która ma nastoletnie dzieci (bo 'małolaty' z pierwszej czy drugiej klasy to się jeszcze mamusi słuchają :))), które MIĘDZY SOBĄ rozmawiają po polsku, mając całą rzeszę angielskich (lub innych lokalnych) przyjaciół i znajomych, które po 6-8 godzin spędzają w szkole i na zajęciach pozalekcyjnych, gdzie mówią wyłącznie po angielsku, które oglądają, słuchają i grają w gry :) po angielsku i które będą jednocześnie płynnie mówić, czytać i pisać po polsku i mieć motywację na dłuższą skalę, by uczyć się biologii, historii czy geografii po polsku.
      Dla mnie to brzmi jak bajka o żelaznym wilku.

      Usuń
    5. Nastolatki urodzone i wychowane poza granicami Polski (jak z Twojego komantarza powyżej) to czysta fikcja - coś takiego nie istnieje. Moje dzieci, 4 i 10 lat, już między sobą lecą wyłącznie po angielsku i tak jest wśród wszystkich znajomych rodzin. Łatwo pisać o czasie dla dzieci (komentarz poniżej) jak się ma jedno dziecko. Póki Krzyś był jedynakiem, nie było problemu z czasem. Jak pojawiła się córka, czas się tak jakoś dziwnie skurczył, a przecież spać też kiedyś trzeba.

      Znajomi, ludzie świadomi i wykształceni, wykładowcy na tutejszym uniwerku, jadą na rok do Polski. I co? Z racji na umiejętności pociech (4 dzieci) w zakresie języka polskiego, od września dzieci idą do ... szkoły brytyjskiej. Rodzice doszli do wniosku że nie poradzą sobie w polskiej szkole a zwłaszcza w przypadku gimnazjalistów, szkody psychologiczne związane z tą sytuacji byłyby pewnie zbyt duże i nie mają ochoty eksperymentować na własnych dzieciach.

      Motylek

      Usuń
    6. Przykład Twoich znajomych jest bardzo wymowny!

      Nie chcę tu na siłę szukać sobie usprawiedliwień, bo myślę że już wystarczająco napisałam o wszelkich możliwych przyczynach takiego a nie innego stanu rzeczy, wliczając w to moje błędy, moje zmęczenie, specyfikę emigracji oraz niedociągnięcia w działaniu Libratusa.
      Nie twierdzę, że jest to niemożliwe, by nauczyć dzieci pisać i czytać po polsku, ale w moim konkretnym, choć nieodosobnionym - jak widać - przypadku jest to zbyt czaso-, energo-, 'emocjo-chłonne', bym miała kontynuować.

      Myślę często o emigranckim pokoleniu powojennym, które wychowało dzieci nierzadko do dziś mówiące nienaganną polszczyzną i zadaję sobie pytanie: Jak im się udało?
      I dochodzę do wniosku, że oprócz bardzo silnej motywacji do podtrzymywania polskości (której moje dzieci nie mają, a i ja mam w stopniu zmodyfikowanym, biorąc pod uwagę zupełnie inną specyfikę dzisiejszej fali emigracyjnej) na ich korzyść przemawiał potężny brak innych bodźców, który (szczególnie w formie wizualnej, a więc o wiele łatwiejszej w odbiorze) jest udziałem 'Generacji Z' (http://hatalska.com/2015/01/22/generacja-z-pokolenie-ktore-zmieni-nasz-swiat/)
      Pozdrawiam

      Usuń
  15. witam serdecznie

    wpis przeczytalam, opinie i wypowiedzi inne także.
    i pomimo braku czasu, - gdzyż sama jestem obecnie przed egzaminami i przygotowuję się-postanowiłam napisać państwu słów kilka o nauce w LIBRATUS.

    W 2014 r,mieszkając w Irlandii moja córka rozpoczęła naukę w polskich szkołach intenetowych Libratus. obecnie czeka nas drugi egzamin w Polsce. I jak ma się sprawa? Sprawa ma się bardzo dobrze. Dlaczego tak? Dlaczego nie- beznadziejnie, bezcelowo, nie adekwatnie, makabrycznie? Oto dlaczego.

    Staram się rozumieć autorkę wpisu, cytować nie będę, aczkolwiek wszystko to o czym wspomniała jest lub może być jak najbardziej prawdą. Wiele lat temu, jeszcze jak musiałam żyć w Anglii, moje życie wyglądało bardzo podobnie. Z ta różnicą że mój powrót do domu to była godz 18.Detale nie istotne. A i różnia się znacznie, moją wtedy mała córką zajmowała się niania, i córka nie była w wieku szkolnym. Autorka wpisu pisze o sytuacji nieco innej, dzieci w wieku szkolnym to juz większy gabaryt problemów i obowiązków. Tak więc - rozumiem. Jednak...

    W całym wpisie niestety wkrada sie ukryta złośliwość czy też żal. Tak to juz jest w naszym zyciu że nie zawsze jest łatwo, nie zawsze nasze pociechy dają radę, i nie zawsze ich osiągnięcia są wysoko oceniane. Prace dzieci w j.ang które udostępniła pani do wglądu sa absolutnie nie przeciętne, wyjątkowe i ambitne. Tylko że nijak ma się to do tematu. Nasze dzieci mieszkające za granicą myslą w j.ang. Język polski jest poniekąd ich drugim językiem, w związku z czym wszystko to co jest związane z nim sprawia im nijaka trudność. To co ich rówieśnikom w Polsce przyjdzie szybko, naszym dzieciom zajmie dużo czasu i pracy. Wszelkie porażki zniechęcaja je, nie chca uczyc sie gdyz zwyczajnie sprawia im to wiele trudności.
    Aczkolwiek, szkoła Libratus to program nauczania ten sam co w całej Polsce, rekrutacja jako takowa- istnieć musi. A jak inaczej jak nie przez skype? I jakim sposobem mozna dziecko które nigdy do polskiej szkoły nie uczęsczało -przypisac do klasy wyższej?
    Ja uczę moją córkę już drugi rok, jest w II klasie. Poziom bardzo wysoki, najcięższe są zasady ortograficzne i gramatyka. Moja córka czyta po polsku tak samo sprawnie jak po ang. Tyko no... muszę tu przyznać moja córka czyta duzo i kocha czytać po polsku. Pisze lepiej po ang, lecz jej język polski w obszarze wymowy jest bardzo elokwentny.
    Moi drodzy; przepis jest jeden- czas dla dziecka. Jeśli go nie mamy- taki pomysł na edukację po polsku jakim jest Libratus nie wypali. To jest nauka włąsnego dziecka, jesteśmy nauczycielami i mentorami, wspomagamy go i motywujemy... Nic wiekopomnego tu nie wymyślimy- nie mamy szans krzyknąć EUREKA!

    dziekuje i pozdrawiam

    matka,pedagog,nauczyciel j.angielskiego


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam serdecznie,
      Dziękuję za komentarz i przepraszam, że dopiero teraz odpisuję, ale swojego czasu przeczytałam go, zaczęłam myśleć nad odpowiedzią i ... wypadłam na ponad miesiąc z blogowego rytmu, a co za tym idzie, o odpowiedziach na komentarze zapomniałam.

      Ale po kolei: Czy w mój wpis wkrada się żal i złośliwość?
      Złośliwość to raczej nie - po prostu krytyka pewnych mechanizmów, które - mam tego świadomość - są trudne do zmiany z wielu powodów i które funkcjonują w chwili obecnej w wersji optymalnej (co nie znaczy, że bez możliwości wprowadzenia ulepszeń :))

      Co do żalu, to żal mam, nieuzasadniony, nie do końca zdefiniowany, nieracjonalny - że moje dzieci nie będą płynnie mówić i czytać po polsku.
      Żal, który z pomocą takich właśnie wpisów i KOMENTARZY CZYTELNIKÓW - powoli sobie przerabiam, przetrawiam i oswajam.
      Żal, głównie do siebie, ale też do splotu okoliczności, bo wciąż jestem przekonana, że gdyby moje dzieci mogły zacząć chociażby rok wcześniej, to sprawa wyglądałaby inaczej.
      Jak można dziecko, które nie uczęszczało do (polskiej) szkoły przypisać do klasy wyższej? Dokładnie tak samo, jak to się robi w UK - na podstawie wieku! Polskie dzieci przyjeżdżające do UK w różnym wieku, najczęściej z zerową znajomością angielskiego, są zapisywane do danej klasy ze względu na wiek. Nikt nie liczy na to, że od razu będą sobie świetnie radzić, jeśli chodzi o angielski, ale też nikt nie każe uczyć się dwunastolatkowi 'two plus two equals four' tylko dlatego, że mniej więcej tyle jest w stanie z siebie wydukać. Jeśli, ze względu na wiek (i wiedzę, że uczęszczał do polskiej szkoły) jest w stanie pojąć, jaka jest różnica między medianą, średnią arytmetyczną i proporcją, to wkrótce opanuje pojęcia median, mean and ratio i będzie po sprawie.
      Niestety w Libratusie w ogóle nie wzięli pod uwagę dotychczasowej edukacji moich dzieci (i nie, te fragmenty ich prac to nie są jakieś wybitne arcydzieła, a normalne przykłady pracy dzieci, które mają za sobą parę ładnych lat w szkole).

      Kluczem do zrozumienia mojego podejścia do całej akcji z Libratusem jest to (cytuję za panią :))):
      "To co ich rówieśnikom w Polsce przyjdzie szybko, naszym dzieciom zajmie dużo czasu i pracy. Wszelkie porażki zniechęcają je, nie chca uczyc sie gdyz zwyczajnie sprawia im to wiele trudności."
      oraz
      "przepis jest jeden- czas dla dziecka."

      Otóż właśnie (pomijając wszystkie inne aspekty organizacyjne), przy niewielkiej ilości czasu, który muszę dzielić między czwórkę dzieci (i musiałam między nauczanie dwójki) nie widzę sensu dowalać im NIEUNIKNIONYCH porażek na niwie nauki polskiego.
      Wolę poświęcać im czas na uczestniczenie w zajęciach, które ułatwią im funkcjonowanie tu, w tym kraju gdzie zamierzamy pozostać i z którym oni wiążą już swoją przyszłość.

      Podziwiam oczywiście rodziców, którzy mają tyle samozaparcia, by swoje dzieci wytrwale uczyć.
      Chciałabym - i naprawdę nie piszę tego sarkastycznie - poznać statystyki, ile dzieci kontynuuje naukę w Libratusie na dłuższą skalę (powiedzmy 3-5 lat). I ile wraca do Polski i wskakuje bezproblemowo w tamtejszy system ...




      Usuń
    2. c.d.

      W Polsce są szkoły z wykładowym angielskim czy francuskim, w Polsce młodzież zdaje maturę międzynarodową.
      Da się?
      Da się!
      Ale to nie dotyczy większości, a jedynie wybranej garstki bardzo uzdolnionych, ambitnych i pracowitych dzieci (o nakładach finansowych i czasowych będących udziałem rodziców nie wspomnę).

      Od szkoły takiej jak Libratus, oczekiwałam większej otwartości na zróżnicowanie poziomu językowego uczniów i nadal twierdzę, że aby efekt końcowy był zadowalajączy, czyli by większość absolwentów Libratusa swobodnie mówiła i pisała po polsku (i to językiem przedmiotowym), konieczna jest zmiana metodyka nauczania - czyli nauczanie języka polskiego jako JĘZYKA OBCEGO!
      Inaczej będziemy mieli ... międzynarodowych 'maturzystów', którym udało się (mieszkając za granicą) zdać polską maturę.
      A cała reszta odpadnie.
      Co, sądząc po przykładach moich znajomych oraz osób wypowiadających się w tym wątku, potwierdza się.

      Miejmy nadzieję, że inicjatorka owego wpisu, Hrabina, wraz z autorką powyższego komentarza, chlubnie wpłyną na statystyki sukcesu Libratusa :)
      Czego sobie i Państwu życzę :)

      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  16. Ja napiszę - nie w obronie libratusa, tylko co do samej istoty (czyli nauki domowo-internetowej w tym systemie). Jeden problem polega na tym, że jest to próba realizacji rzeczy niemożliwej, czyli realizacja DRUGIEGO, PEŁNOWYMIAROWEGO programu nauczania, co jest oczywiście, ze wzgledu na brak czasu i chlonnosc dziecka, praktycznie niemożliwe. Ponieważ jednak, na jakimś etapie, darczyńca pomyslu zostalo Panstwo Polskie, najprawdopodobniej to ono ustalilo zasady (kto placi orkiestrze, ten wybiera muzyke), że ma to być program nauczania obowiazujacy na terenie Polski i warunkiem promocji i uzyskania świadectwa do następnej klasy POLSKIEJ szkoły podstawowej jest jego realizacja. W tej sytuacji nie da się go "przebudować", skrócić i przystosować, aby był to "język polski dla cudzoziemców". Jak się powiedziało A (realizacja programu nauczania), to niestety nie dało się uniknąć "B" = wymogów tego programu, TAKICH SAMYCH, jak wymogi stawiane dzieciom w szkołach w Polsce. Które poświęcają na realizację tego programu ok 6 - 7 x więcej czasu. I stąd problemy, opisane w tekście, łącznie z rozmową z psychologiem (przypuszczam, że takie rozmowy są obowiązkowe w Polsce, dla każdego dziecka rozpoczynającego naukę, a zatem i tutaj pole manewru dla osoby rozmawiającej jest ograniczone, bo jeśli dziecko nie zaliczy (tick, tick, tick, tick) danych odpowiedzi w Polsce, to nie może podjąć nauki w danej klasie.

    Komentarz Anonimowy

    OdpowiedzUsuń
  17. nb, "A liczba pokoi i zawód rodziców to podejrzewam jakiś starodawny, przedwieczny formularz z czasów króla Ćwieczka. No chyba, że stoi za tym jakaś ukryta przyczyna, o której nie mam zielonego pojęcia"
    nie mam dostępu do informacji "od środka", ale przypuszczam, że raczej nie jest to "starodawny, przedwieczny formularz...", tylko wręcz przeciwnie, część współczesnego "profilowania", aby sprawdzić, czy dziecko nadaje się do danej klasy, w tym konkretnym przypadku (liczba pokojów), "łagodne" profilowanie rodziny, aby mieć na oku środowiska, które mogą być "niekorzystne" dla rozwoju dziecka (patologiczne?). Nie wiem, czy są jakieś badania, które wskazują, że ilość pokojów przekłada się na lepsze / gorsze warunki rozwoju dziecka, ale to dość rozsądne, że jeśli dziecko nie ma własnego pokoju, to uczyć mu się (a w Polsce uczy się nadal w domu) - trudniej. Poza tym, kilkakrotnie spotykałem się z badaniami w Wielkiej Brytanii, wg. której bogatsze rodziny (STATYSTYCZNIE) oferują dzieciom lepszy rozwój, itd. Zatem "coś jest na rzeczy" z tymi pokojami ;)

    Komentarz Anonimowy (2)

    OdpowiedzUsuń
  18. a propos nastolatków mowiących między sobą po polsku... widziałem (i słuchałem pilnie) raz. Było to nieco wstrząsające i dało nam do myślenia. Dzieci emigrantów, ewidentnie "starej emigracji", tzn. solidarnościowej (lub może nawet trzecie lub czwarte pokolenie powojennej emigracji). Widać było, że rodzice (i dzieci też) włożyli dużo wysiłku w tą naukę, jednak wyniki były, "na ucho", kiepskie. Nie tylko dość mocny accent, ale przede wszystkim przebitki mentalne. Tzn. dzieci mówiły po polsku, ale najczęściej to było tłumaczenie "w locie" z tego, co im przychodziło do głowy (tzn. ich naturalnego, BRYTYJSKIEGO umysłu) i sposób wyrażania się po polsku był dość... egzotyczny, tak bym powiedział. Trochę nas to przybiło, bo wiemy, jak mocno stara emigracja "piłuje" związki kulturalne (a znajomość języka przodków u tejże emigracji to podstawa!). Skoro im się to jednak nie udaje, to gdzie nam, maluczkim, do dojścia do ideału, z naszymi dzieciakami? ;)
    btw, właśnie wstaliśmy od lekcji j. polskiego w libratusie. Klasa IV. Rymy. Rodzaje rymów: (styczne) parzyste. Krzyżowe...Okalające. Oraz, jakżeby inaczej, przede wszystkim męskie i żeńskie. Oczywiście (w następnej lekcji), będą jeszcze rymy "dokładne" i "niedokładne", bułka z masłem. No cóż, tako rzecze program nauczania, kochaj albo "żuć". Prawdziwa jazda bez trzymanki zacznie się dopiero za rok, w klasie V, bo oto Pan Mickiewicz zjawia się z jakże aktualnym, pod każdym względem - Panem Tadeuszem. Na początku delikatnie, opisy przyrody. Sięgam do źródeł (internety)...

    Ja ileż wam winienem, o domowe drzewa!
    Błahy strzelec, uchodząc szyderstw towarzyszy
    Za chybioną źwierzynę, ileż w waszej ciszy
    Upolowałem dumań, gdy w dzikim ostępie
    Zapomniawszy o Towach usiadłem na kępie,
    A koło mnie srebrzył się tu mech siwobrody,
    Zlany granatem czarnej zgniecionej jagody,
    A tam się czerwieniły wrzosiste pagrórki,
    Strojne w brusznice jakby w koralów paciorki.
    Wokoło była ciemność; gałęzie u góry
    Wisiały jak zielone, gęste, niskie chmury;
    Wicher kedyś nad sklepem szalał nieruchomym,
    Jękiem, szumami, wyciem, łoskotami, gromem:
    Dziwny, odrzucający hałas! Mnie się zdało,
    Że tam nad głową morze wiszące szalało.

    Na dole jak ruiny miasta: tu wywrot dębu
    Wysterka z ziemi na kształt ogromnego zrębu;
    Na nim oparte, jak ścian i kolumn obłamy:
    Tam gałęziste kłody, tu wpół zgniłe tramy,
    Ogrodzone parkanem traw. W środek tarasu
    Zajrzeć straszno, tam siedzą gospodarze lasu:
    Dziki, niedźwiedzie, wilki; u wrót leżą kości
    Na pół zgryzione jakichś nieostrożnych gości.
    Czasem wymkną się w górę przez trawy zielenie,
    Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie
    I mignie między drzewa źwierz żółtawym pasem,
    Jak promień, kiedy wpadłszy gaśnie między lasem.

    Komentarz Anonimowy (3)

    OdpowiedzUsuń
  19. Witam. Mieszkam z dziećmi (obecnie 7 i 5 lat) w Wielkiej Brytanii. Dwa lata temu moja córka, po skończonej "zerówce" Reception w angielskiej szkole, opanowanym czytaniu książek angielskich w stopniu dość dobrym i bez żadnych problemów z konwersacją w języku angielskim, rozpoczęła naukę w Libratusie. Miała 5 lat, ale stwierdziłam, że za bardzo jest kumata, żeby robić cały rok szlaczki i śpiewać piosenki, wiec uparliśmy się na I klasę. Rozmowa z pedagogiem była - o flagach, godłach, sylabizowaniu wyrazów itp.- ale jakimś cudem moja córa, używając trochę inteligencji i przypominając sobie jakieś fakty - dała radę przejść przez to. Owszem, pierwsza klasa zaczyna się niewinnie, od literek, ale pod koniec dzieci już mają płynnie czytać i pisać, więc klasa druga to po prostu więcej czytania i pisania. Teraz wiem, że gdybym z nią nie przerobiła tej I klasy, tylko rok później wepchała ja do II, byłoby koszmarnie. A tak, krok po kroku tłumaczyłam jej, z pomocą materiałów Libratusa i podręczników (tak - tych niesławnych polskich) różnicę między "ś" a "si", jak czytać "dz", "dż", czy "dź" itp... W klasie I poświęcaliśmy dość dużo czasu i nauka była też dość systematyczna. Kiedy? Na przykład w wannie. Miałam tableta w łazience i tak po troszeczku to szło. Wiadomo, że nie przerobiłyśmy wszystkiego "od deski do deski" ale w polskiej szkole nauczyciele też nieraz omijają niektóre ćwiczenia. Nadszedł dzień egzaminu i córka zdała. II klasę w tym roku już traktowaliśmy trochę bardziej "po macoszemu". Trochę zniechęciła nas nowa nauczycielka na Webinariach, to czasu nie było (mam jeszcze syna obecnie w Reception i jemu też musiałam każdego dnia poświęcić czas), to nam się nie chciało, ale w half-termy starałam się nieco nadgonić materiał, żeby później nie było płaczu przed egzaminem. Opracowywałam tylko materiał z zakresu języka polskiego i przyrody (matematykę i angielski miała przecież codziennie w szkole). Po dwóch latach z Libratusem mogę stwierdzić, że moje dziecko pisze, czyta, mówi w stopniu porównywalnym w obu językach (czyli jest dwujęzyczne). Stosowałam też "od małego" jednej z metod szkolenia dzieci dwu- lub wielojęzycznych: jedno otoczenie, jeden język. W szkole, na placu zabaw, w sklepie itp. tylko język angielski, w domu tylko język polski (nie licząc oczywiście zadań domowych, czy czytania angielskich książek do szkoły). Wszystko jednak zależy też od samych dzieci. Mojej córce się udało (choć wiem, że w przyszłości wybierze i tak jeden język, jako dominujący, co jest normalne), natomiast mój syn nie kwapi się do nauki (jest bardziej manualny) i z nim już nie odważyłabym się zacząć I klasy tak wcześnie. Czasami warto poczekać jeszcze rok, dwa, aż dziecko osiągnie samo gotowość do pracy z drugim językiem. Pozdrawiam bardzo serdecznie i życzę sukcesów

    OdpowiedzUsuń
  20. Bardzo Ci dziękuję za rzeczowy opis Waszych doświadczeń z Libertusem (choć mój ulubiony post to zdecydowanie Krótka rozprawa między ziomkiem, gęsią i ekspatem :)). Chciałabym Cię zapytać o aspekt Liberatusa, którego nie mogę się doszukać ani w Twoim wpisie ani innych komentarzach, które udało mi się znaleźć online - ciekawi mnie ile samodzielności platforma learningowa daje samemu dziecku. Z tego co rozumiem platforma oferuje materiały, na bazie których rodzice uczą czy raczej 'nauczają' dzieci, są też weekendowe webinaria i jakiś materiał interaktywny. Wszystko to fajnie ale czy mogłabyś napisać jak to jest podane? Czy materiał oferowany na platformie pozwala na to, by przyzwyczajone do samodzielnej nauki, generalnie 'oganiające' materiał podręcznikowy 9-letnie dziecko, mogło sobie z nim samodzielnie radzić (z dorywczą pomoca osoby dorosłej) czy jest to ciągła praca wspólna w dodatku organizowana odgórnie przez rodzica? Innymi słowy: ile inicjatywy nauka wymagać będzie od dziecka a ile ode mnie? Czy muszę zalożyć, że będę potrzebna przez cały czas spedzany przez dziecko 'w szkole' plus dodatkowy czas, który będe musiała poświęcić na przygotowanie 'lekcji' (innymi słowy pełen home-schooling) czy też jest to kurs już opracowany na poziomie dziecka (tak jak np kursy językowe dla dzieci) i dziecko sobie go samo w jakimś stopniu ułoży/ ogarnie? Z góry dziękuję za odpowiedź i pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!