Searching...
sobota, 28 lipca 2012

dyscypliny olimpijskie

Cztery lata temu, na moim poprzednim blogu popełniłam taki oto wpis:
Dyscypliny sportowe, które uprawiam pięć dni w tygodniu to:

- sprint do łazienki o 6 rano (na paluszkach, żeby się towarzystwo w swej łaskawości nie obudziło przedwcześnie, bo źli jak osy i kawki porannej w spokoju wypić nie dadzą),


- bieg z przeszkodami, czyli poranne latanie z wywieszonym jęzorem, z omijaniem moich dzieci ubierających się w najdziwniejszych miejscach mieszkania (najczęściej w samym przejściu), bawiących się (na ogół tym, czym nie powinny się były bawić) lub też wyjących z powodów niezidentyfikowanych, nawet przez nich samych,




- zapasy, czyli próby ugodowego upchnięcia młodszej młodzieży do wózka i przypięcia ich pasami (co jak można się domyślić spotyka się ze stanowczym oporem materii jak najbardziej żywej)

- bieg przełajowy, po krętych uliczkach mojej dzielnicy, zapełnionych ludźmi snującymi się z flegmą charakterystyczną raczej dla ludzi Wschodu (co by się nawet zgadzało, patrząc na lokalny przekrój etniczny) niż dla ‘szczurów’ zgniłego, zepsutego Zachodu (czyli mnie :)), 

- rwanie, czyli pokonywanie licznych krawężników przez podnoszenie podwójnej spacerówki która z towarzystwem i wyposażeniem waży ok. 40 kg.



Z dyscyplin nieolimpijskich uskuteczniam jeszcze:
walkę z wiatrakami (czyli ile razy można powtórzyć to samo, żeby dotarło) zwane też rzucaniem grochem o ścianę albo mówieniem do słupa (a słup ...),


zawody w darciu mordy (czyli kto kogo przekrzyczy),

pakowanie lunchbox'ów na czas i jeszcze wiele, wiele innych.

Z powyższego opisu można by wywnioskować, że jako osoba wysportowana, jestem też posiadaczką super figury.
Nic bardziej mylnego!
Albowiem gdy nadchodzi wieczór (czyt. godzina 22) i mam wreszcie trochę czasu dla siebie rozpoczynam ... kolację przed komputerem, czyli rozkoszuję się faktem, że:
- nikt wreszcie nie domaga się ode mnie czegokolwiek,
- nikt mi nie wrzeszczy nad głową,
- nikt nie chce spróbować mojej kanapki, obślinić mojej łyżeczki, zjeść ¾ mojego jabłka itp.
- nie muszę z kęsem pizzy w buzi lecieć, by podetrzeć komuś pupę, wysmarkać nos, wytrzeć rozlane mleko, posprzątać skorupy z rozbitego talerza, zmienić bluzkę wysmarowaną dżemem truskawkowym itp. itd. ...
- nikt nie chce mnie czesać (swojego czasu ulubiona rozrywka moich dzieci) i przede wszystkim, że nikt NIE ZADAJE MI PYTAŃ !!!
Wymieniać by można długo.

Rozpoczęta dziś (hmm, oficjalnie to już wczoraj) olimpiada w Londynie natchnęła mnie do zweryfikowania sytuacji.

I okazuje się, że cztery lata później sport jest nadal obecny w moim życiu.
Niektóre dziedziny stały się passe, gdyż dzieci weszły w fazę relatywnie samoobsługową, inne ewoluowały.
Nie znaczy to, że porzuciłam zupełnie poranną gimnastykę.

Zaczynam od zapasów z poduszką - ja się szarpię, bo 2 kilometry do szkoły, bo pociąg, bo umówione spotkanie, a poduszka mówi: "No jeszcze troszeczkę, poleż sobie chwilkę dłużej."
Ale wyrywam się dzielnie (w końcu ma się tę masę; figura nadal nieolimpijska), kładę ją na łopatki i toczę się do moich umiłowanych podwójnych angielskich kraników, łapać na przemian to zimną, to ciepłą wodę.

Potem jest gimnastyka akrobatyczna, czyli zakładanie rajstop na stojąco, bo wzięłam sobie bardzo do serca teorię Krystyny Jandy, że kobieta dopóty jest młoda dopóki zakłada rajstopy na stojąco.
Hmmm, akrobatyki w moich poczynaniach jest sporo, ale o artyzmie trudno mówić. (To nic że sapię jak parowóz, ale przynajmniej czuję się młodo :))

Na wszelki wypadek robię to w samotność, by do końca nie pozbawiać mojego męża złudzeń co do mojej gracji :)

 
ta pani chyba nie zna Krystyny Jandy ;)
Aż wreszcie nadchodzi czas na pięciobój nowoczesny czyli:

strzelanie
(błagalnym wzrokiem na zegarek, z nadzieją, że ktoś go przestawił o 10 minut do przodu),


szermierka
(słowna, z dorastającą młodzieżą, która za punkt honoru poczytuje sobie zakwestionowanie każdego słowa, które pochodzi z ust rodzica swego),


(s)pływanie (potem, rzecz jasna),


jazda konna
(galop; nieważne, że bez udziału konia) oraz

bieg przełajowy.


Jak widać celebryci też tak miewają.
Dobrze że za mną tak paparazzi nie biegają, bo widok byłby dużo mniej atrakcyjny ;)

Niestety nikt nie docenił moich dotychczasowych wyników i nie zaprosił mnie do udziału w oficjalnym otwarciu Olimpiady Londyn 2012. (Może kiepski czas mam, bo ja wiem? Ale za to grzeję bez dopingu!)
Nawet jako gościa honorowego.
Foch!
No to i ja się na nich obraziłam i ceremonię obejrzę sobie jutro w necie.

I to by było na tyle w kwestii sportu.
W kwestiach innych, to żyję i powoli oswajam się z myślą, że chyba jednak w środę naprawdę będę miała wakacje :)


sobota, 28 lipca 2012


0 comments:

Prześlij komentarz

Niepisanym prawem tego bloga jest lista komentarzy dłuższa od samego wpisu - uprasza się o podtrzymywanie tradycji:)

 
Back to top!